5. Gołębica i Kruk
Filema wykonuje na kostce Iwiana szereg dziwnych zabiegów, których ni w ząb nie potrafi zrozumieć. Całość trwa tak długo, że znudzony Fuks dołączył do zabawy w chowanego z dziewczynkami, a Ceriana ze swoją wrodzoną niecierpliwością kilkukrotnie zdążyła opuścić dom, pozałatwiać sprawy w odległych miejscach Pozytywki i wrócić. W końcu, gdy na pustyni zaczyna już robić się chłodniej, kobieta kończy swoją robotę. Opuchlizna na kostce znacząco zmalała, a nowe usztywnienie jest o wiele bardziej profesjonalne niż to, co udało im się sklecić samemu w lesie.
– Za dwa dni powinieneś być w stanie chodzić normalnie, a za trzy nawet biegać – mówi surowym głosem znachorka, sprzątając stanowisko pracy. – Gdyby się tak nie stało, proszę niezwłocznie się do mnie zgłosić.
– Dziękuję.
– To moja praca.
W tym momencie do środka wchodzi Ceriana, omal nie wyrywając przy tym drzwi z futryny. Nie to, żeby zwykle tak nie robiła.
– No nareszcie! – wzdycha z ulgą, patrząc na sprzątającą Filemę. – Rozumiem, że po sprawie? No to idziemy dalej. Nigdy nowicjusze nie stracili aż tyle z pierwszego dnia! Nie mogę w to uwierzyć. No hop-hop, kwiatuszku, gdzie reszta? Nadal się bawią? Już po nich idę!
Ceriana wbiega w głąb domu, omijając po drodze zirytowaną jej zachowaniem Filemę. Iwian uśmiecha się pod nosem i wstaje z łóżka, podpierając się na lasce podarowanej przez znachorkę. Jest znacznie wygodniejsza, niż stosowany do tej pory kij, od którego drzazgi wchodziły mu w dłoń. Nie musi długo czekać na resztę, Ceriana bowiem praktycznie wpycha ich do pomieszczenia.
– Filemo, Złotko może iść z nami? – pyta z przymilnym uśmieszkiem.
Kobieta po chwili zastanowienia kiwa głową.
– Odbiorę ją od was w trakcie uczty. I niech trzyma się z dala od ognia.
– To oczywiste – stwierdza Ceriana, wypychając ich tym razem na zewnątrz. Iwiana na szczęście omija ta wątpliwa przyjemność i we własnym tempie wychodzi z domu. – Idziemy teraz do mojej przyjaciółki, kwiatuszki. Weliria opiekuje się naszym teatrem i specjalnie dla was załatwiłam dzisiaj występ! Ale przedtem poznacie ją osobiście.
Znów prowadzi ich przez las, ale tym razem nie skręca w stronę ogrodów, tylko brnie dalej w stronę znanych już łąk. W stronę olbrzymiej sceny, która z każdą chwilą coraz bardziej rośnie w oczach. Podest konstrukcji jest dwa razy większy od Iwiana, a na kurtyny przeznaczono więcej materiału, niż na wszystkie ich ubrania razem wzięte. A warto dodać, że nie jest to zwykły len czy bawełna, o nie. Nawet nie są pewni, z czego to dokładnie jest zrobione. Jedno jest jednak pewne – w normalnym świecie ta tkanina musi kosztować fortunę.
– Wiedziałam, że wam się spodoba – oświadcza rozbawiona ich minami Czeriana. Złotko również się uśmiecha, poklepując Lotę po ramieniu. Idą dalej, lecz omijają olbrzymią scenę i skręcają gdzieś za nią. Za sceną znajduje się domostwo równie wielkie, jak ona sama. Cały wymalowany jest w odcienie fioletu, różu i żółci tworzące barwne zawiasy. Nieco dziwny dobór kolorów okazuje się jednak celnym strzałem, bo całość wygląda po prostu bajkowo.
– To jedno z moich naj naj najulubieńszych miejsc. Poza moim ogrodem, oczywiście. Nie moje kolory, ale muszę przyznać, że świetnie się na to patrzy, co nie? – trajkocze Ceriana, prowadząc ich w stronę przesadnie monumentalnych drzwi. Tak jakby budynek chciał się pochwalić swoim przepychem jeszcze zanim weszło się do środka. Dziewczyna z trudem je otwiera. Hol jest nieco mniej reprezentacyjny, niż się im to wyobrażało. Można powiedzieć, że w stosunku do całego budynku jest wręcz malutki, wyposażony w niewielką kanapę i nieporównywalnie większe lustro. Ceriana przystaje na środku dębowego parkietu i składa ręce wokół ust.
– Weliria! – wydziera się tak głośno i piskliwie, że Fuks aż odruchowo zatyka uszy.
Krzyki jednak przynoszą zamierzony skutek, bo po krótkiej chwili na reprezentacyjnych schodach pojawia kobieta w średnim wieku. Rodzeństwo jest lekko zaskoczone. Po wypowiedziach Ceriany spodziewali się kogoś zbliżonego do niej latami. Tymczasem Weliria ma nieco zmarszczek, w tym szczególnie wyraźne kurze łapki powstałe od ciągłego uśmiechu, który również teraz gości na jej arystokratycznej twarzy. Mimo to trudno stwierdzić ile dokładnie przeżyła wiosen. Jasne włosy ma krótkie i poskręcane w loki tak gęste, że aż nienaturalne. Ubrana jest białą suknię sięgającą trochę za kolana, jednak wciąż zbyt krótką jak na obecne standardy. Na jej ramionach spoczywa białe, gęste futro.
– Witam w moich skromnych progach! – Weliria rozkłada ręce i odrzuca lekko głowę do tyłu. Gest jest nieco zbyt przesadzony i teatralny. Być może już tak długo przebywała na scenicznych deskach, że cały ten patos wszedł jej w krew. Schodzi do nich po wyłożonych dywanem schodach, przy każdym kroku kokieteryjnie kręcąc biodrami. – Widzę, że przyprowadziłaś nowicjuszy, droga Ceriano. Oh, jak cudownie – Weliria składa ręce, ponownie wznosząc oczy do nieba. – Tak dawno nie miałam nowych widzów. Cierpię katusze, moja dusza artysty każdego dnia powoli obumiera – kobieta przykłada wierzch dłoni do czoła, jakby właśnie wydarzyła się największa tragedia w jej życiu. Zapewne gdyby obok stało krzesło, rzuciłaby się na nie, by oddać całą "grozę" sytuacji.
Iwian czuje lekką konsternację, Lota jest zdezorientowana, natomiast Fuks jest wyraźnie zachwycony.
– Z pewnością przyjdę na wszystkie twoje występy – zapewnia gorliwie.
– Widzicie? On już czuje dziejącą się tu magię! – Weliria otacza go ramieniem z pełnym zadowolenia uśmiechem.
– To nikt stąd nie chce cię oglądać? – pyta zdziwiona Lota. – Gdybym miała możliwość oglądania teatru, robiłabym to codziennie.
– Oh, oczywiście, że przychodzą i oglądają – Weliria kiwa ze współczuciem głową, jakby uważała, że taka persona jak Lota nie potrafi jej zrozumieć. – Lecz to strasznie nudne widzieć na widowni te same twarze. Wiem, że już ich niczym nie zaskoczę – kobieta robi przesadnie smutną minę, przygładzając swoje futro. Złotko wygląda na nieco zirytowaną – Nowi widzowie dają mi natchnienie. Są jak powiew świeżego powietrza w dusznym lochu!
– Aha – mówi bez przekonania Lota.
– Aha – przytakuje niespodziewanie Weliria. – Moja sztuka powitalna dla was rozpocznie się tuż przed zachodem słońca. Światło jest bardzo ważne dla utrzymania klimatu – wyjaśnia, gestykulując jedną ręką. Drugą, zaciśniętą w pięść, z niezrozumiałego dla nich powodu przyciska do piersi. – Chętnie bym z wami jeszcze pogawędziła, ale muszę przygotować się do roli. Macie honorowe miejsca – świergocze śpiewnie, otaczając ich białymi ramionami i prowadząc w stronę wyjścia. Drzwi się za nimi zatrzaskują, odcinając ich od ciężkiego zapachu perfum Welirii.
– Ta pani jest dziwna – stwierdza Lota, zerkając kątem oka na reakcję swojej nowej koleżanki. Złotko uśmiecha się nieco kpiarsko, odrzucając swoje złote włosy przesadnym ruchem spapugowanym od Welirii.
– Trudno tu znaleźć kogoś normalnego, kwiatuszku. Raczej bym na to nie liczyła – Ceriana mruga do nich okiem. Iwian jest trochę zaskoczony, że nie stara się bronić swojej przyjaciółki. Tymczasem dziewczyna uśmiecha się tak, jakby w pełni się z nimi zgadzała i była wręcz z tego... dumna? Tak, zdecydowanie dumna. – Chodźmy już, zanim nam zajmą nasze miejsca.
– Weliria nie mówiła przypadkiem, że są dla nas zaklepane? – Iwian unosi brew.
– Powiedz to skrzatom. Potrafią być naprawdę złośliwe. Kto ostatni ten kapuściany łeb! – Ceriana rzuca się do biegu, śmiejąc się przy tym głośno, a tuż za nią po chwili wahania ruszają dziewczynki. Fuks tylko prycha pod nosem. Iwian natomiast i tak nie może biec (z oczywistych względów). Idą powoli, patrząc na przepychające się w oddali dziewczęta. Być może pannie w wieku Ceriany to nie przystoi. Tylko niby od kiedy ona się tym przejmuje?
W końcu w mniej lub bardziej cywilizowany sposób docierają na miejsca w pierwszych rzędach (skrzatów ani widu, ani słychu). Są oddalone parę metrów od sceny, tak żeby w ogóle można było zobaczyć co się na niej dzieje. Teraz? Nic. Kurtyny są zasłonięte, oddzielając szykujących się aktorów od gromadzącej się w żółwim tempie widowni. Ceriana z nudów zaczyna rysować kijem w lekko wilgotnej ziemi. Po chwili przygląda się swojemu dziełu krytycznie, po czym wzrusza ramionami.
– Lepiej nie będzie – mruczy do siebie, a potem podnosi wzrok na Solmardów. – Proszę bardzo. Nie musicie dziękować – mówi, wskazując na bohomaz przedstawiający dziwaczne esy floresy.
– Może ja się nie znam na sztuce, ale to wygląda niezbyt... no ogólnie niezbyt – odzywa się Fuks.
– Bo to nie jest żadna sztuka. To jest mapa. Krzywa mapa, ale piękna mapa. Pozytywki, oczywiście.
– Mapa? – upewnia się Mel.
– Mapy tak nie wyglądają – stwierdza Iwian.
– A skąd ty możesz wiedzieć? Założę się, że żadnej nigdy na oczy oczy nie widziałeś, kwiatuszku?
– No to masz pecha. Przegrałabyś zakład. Widziałem kilka i sam jedną zrobiłem- oświadcza z dumą. - I powiem ci jedno: żadna mapa tak nie wygląda.
– A już myślałam, że uda mi się cię nabrać – wzdycha Ceriana. – Dobra, przyznaję, nigdy nie przyglądałam się zbyt uważnie tym całym mapom. Ale mój dziadek ma jedną z Pozytywki, potem mogę wam pokazać. W każdym razie, przejdźmy do jakże ważnego tematu, jakim jest nasza geografia – Czeriana przybiera poważną minę, choć ciągle drgają jej kąciki ust. Bierze patyk i zaczyna pokazywać na swojej niby-mapie omawiane tereny. – Pozytywka jest podzielona na siedem... nie, może sześć? Sektorów czy tam innych stref. Las zwykły i tropikalny (swoją drogą tam radzę nie wchodzić), łąki, lodowe pustkowie, łańcuch górski, pustynia i... nie wiem czy to wielkie jezioro to odmienny sektor. Strefa. Spytajcie się mojego dziadka, jeżeli was to ciekawi.
– A dlaczego mamy nie wchodzić do lasu tro... tro... jakiegoś tam – Lota zacina się, próbując wymówić nową dziwaczną nazwę.
– Tropikalnego, kwiatuszku. Od zwykłego różni się w dużym skrócie tym, że jest tam bardziej mokro i są inne rośliny. Niektóre są nawet bardzo trujące.
– To dlatego mamy tam nie wchodzić?
– O nie. Powód jest znacznie gorszy. Małpy – mówi z niechęcią Czeriana.
– A co to?
– Lepiej, żebyś nie miała przyjemności się dowiedzieć. Mamy tu rysownika, Lerma, może kiedyś naszkicował do szkaradztwo. Pewnie będzie gdzieś z tyłu na widowni, możesz go potem poszukać. Bardzo łatwo go rozpoznać, zawsze wygląda jakby wpadło w niego tornado.
Lota już chce się pytać, co to niby oznacza, ale zauważa idącego w ich kierunku Warinusa z Jugrimem u boku. Staruszek wypada niesamowicie miernie przy wilku, który z ich perspektywy siedzącej wygląda na jeszcze większego. Lota odruchowo się kuli, chowając się za ramieniem siedzącego obok Fuksa. Warinus siada obok swojej wnuczki, a Jugrim kładzie się u jego stóp, dysząc głośno. Wilk uważnie obserwuje Solmardów, a po chwili z jego gardła zaczyna dobywać się pomruk przeradzający się w gardłowy śmiech.
– Nie musicie się mnie bać, maluczcy – mówi, patrząc na nich z niepokojącym rozbawieniem. – Według obowiązującego tu prawa nie mogę was zjeść. Zresztą nawet bym nie chciał. Wy, ludki, smakujecie koszmarnie i mam po was wzdęcia. Już wolałbym zjeść kota – mruczy chrapliwie, spoglądając na siedzącego na kolanach Ceriany Pana Lorra. Kocur w odpowiedzi obdarza go lekceważącym spojrzeniem i wygodniej mości się wśród fałd sukni, demonstracyjnie odwracając się tyłem od Jugrima.
Fuks mimowolnie uśmiecha się pod nosem, przyciągając spojrzenie wilka.
– Śmiej się, chłopcze, ile wlezie, bo kiedyś może być na to za późno.
– Zapamiętam sobie – odpowiada spokojnie Fuks, którego strach ot tak wyparował. W jego głowie za to znów rośnie ciekawość, pochłaniająca wszelkie inne odczucia. Strach, ostrożność, niepokój... to wszystko odchodzi zastąpione chęcią poznania tego drugiego świata.
– Lubię cię, smarku – stwierdza Jugrim, układając głowę na łapach i przymykając oczy.
Iwian przez chwilę go obserwuje, po czym nachyla się w stronę Fuksa.
– Co to miało być? – szepcze mu do ucha ze złością, której jego brat kompletnie nie rozumie.
– Em... rozmowa?
– On ci groził!
Fuks wzdycha cicho.
– Iwian, to nie była żadna groźba. Ty tak to odbierasz przez jego... aparycję. On ma po prostu specyficzny rodzaj humoru.
Iwian już ma coś odpowiedzieć, kiedy w powietrzu rozlegają się delikatne dźwięki mandoli. Widownia milknie, wpatrując się z wyczekiwaniem na scenę.
– Później o tym porozmawiamy.
Kurtyna rozsuwa się, wypuszczając na nich blask zachodzącego słońca. Scena udekorowana jest na bogato zdobioną komnatę z przepychem wręcz niemieszczącym się im w głowacj.
- Dawno, dawno temu - rozlega się miękki głos lektorki - staremu królowi urodziły się bliźnięta. Chłopiec i dziewczynka. Radość w królestwie była ogromna, bowiem król nie miał dotąd dziedzica. Bliźnięta na początku były nie do odróżnienia, jednak z czasem ich inność stała się aż nazbyt widoczna.
Lektorka milknie, a na scenę tanecznym krokiem wbiega dziewczynka w jasnej, jedwabnej sukience. Śmieje się w głos. Obraca się wokół i pada na kosztowną kanapę. Tuż za nią w milczeniu wchodzi chłopiec w ciemnym odzieniu. Uśmiecha się chytrze, jakby właśnie coś zbroił i udało mu się uniknąć konsekwencji.
- Ach, braciszku - wzdycha królewna. - Czyż ten bal nie był cudowny? Tyle wspaniałych towarzyszy poznałam...
- Nie mów mi, że rozmawiałaś z tymi wieśniakami - prycha królewicz, patrząc na siostrę z góry. - Dziwię się, że nasz ojciec wogóle ich pospraszał. Ich miejsce jest na polu, a nie w królewskich komnatach.
- To twoi przyszli poddani - zauważa z wyrzutem królewna. - Dobrze by było, gdybyś zaczął ich wreszcie słuchać.
Chłopiec patrzy na nią z pobłażaniem. Bliźnięta wychodzą z komnaty, a kurtyna się zasuwa.
- Król coraz bardziej niepokoił się o przyszłe losy królestwa - mówi lektorka. - Młody królewicz z wiekiem stawał się coraz okrutniejszy i trudniejszy do ujarzmienia. Władca chciał przekazać roztropnej córce swoją koronę, lecz wedle tradycji to nie ona miała ją dziedziczyć. Jej brat urodził się wcześniej. Pewnej bezsennej nocy król, myśląc o problemie, wpadł na pomysł urządzenia konkurencji, której zwycięzca miał objąć tron. W tamtych rejonach szczególnie czczone były ptaki - zwiastowały wedle przesądów dobrą nowinę i przynoszące szczęście. W dniu koronacji zaprowadził syna i córkę na polanę szczególnie uwielbianą przez małe, płochliwe ptaszki.
Kurtyna rozstępuje się, ukazując niezwykle realistyczną łąkę. W powietrzu czuć nawet zapach polnych kwiatów. Tak szybie zmienienie bogatej scenerii wydaje się Solmardom fizycznie niemożliwe. Na scenę wychodzi król, a u jego boku kroczą bliźnięta. Królewicz w czarnej szacie, sztywno wyprostowany, zniesmaczonym wejrzeniem rozgląda się po okolicy. Królewna zaś w białej, zwiewnej sukni idzie pod ramię z posiwiałym ojcem, przyglądając się w zachwycie ulatującym przed nimi ptakom.
- Po co nas tu zabrałeś, ojcze? - pyta królewicz.
- Urodziliście się jednego dnia. W związku z tym nie jestem pewien, któremu z was mam przekazać koronę.
- Urodziłem się wcześniej, ojcze - mówi zirytowany królewicz, patrząc na siostrę wilkiem. - W dodatku ona jest za słaba, by dzierżyć władzę.
- Jednakże różnica wieku to tylko kwestia minut, a twojej siostry nie należy lekceważyć. Postanowiłem rozwiązać tę sprawę inaczej. Macie przynieść na ramieniu jednego z tych płochliwych ptaszków do sali koronacyjnej. Kto pierwszy, ten zostanie władcą tych ziem.
Król odchodzi.
- Nie odbierzesz mi tronu - syczy królewicz w stronę siostry, która tylko smutno się uśmiecha. Siada pod drzewem i nieruchomieje, przymykając oczy. Królewicz tylko prycha i usuwa się ze sceny.
- Królewicz poszedł do miasta. Chciał znaleźć najlepsze ziarno, by zwabić do siebie ptaki - mówi lektorka. - Królewna tymczasem siedziała spokojnie, nie ruszając się ani odrobinę. Ptaki niedługo przyzwyczaiły się do jej obecności i zaczęły ją obsiadać, jakby była tylko kolejnym konarem drzewa.
Ptaki o złotych dziobach faktycznie gromadzą się na królewnie, sprawiając, że niemal znika pod gąszczem piór. Wchodzi królewicz z workiem przerzuconym przez ramię. Upuszcza go na ziemię, gdy widzi swoją siostrę. Ziarno rozsypuje się po scenie. Furia w jego oczach jest niemal namacalna. Wyciąga ze świtem miecz i zbliża się do siostry.
- Bracie, nie rób tego - mówi cicho królewna. Królewicz przebija ją mieczem. Szara chmara ptaków wzbija się w powietrze, otaczając ich wirem piór i pazurów. Gdy ptaki w końcu się rozlatują, zamiast królewskich bliźniąt siedzą śnieżnobiały gołąb i smolisty kruk. Spoglądają po sobie, wykrzywiając główki. W końcu kruk kracze ze złością i wzbija się w powietrze. Kurtyna się zasuwa.
- Klątwę rzuconą na rodzeństwo mógł zdjąć tylko śmiałek, który sprowadziłby na polanę wszystkie rozproszone ptaki. Król obiecał niebywałe bogactwa w zamian za oddalenie klątwy. Co rusz pojawiali się zbrojni rycerze, kupcy, magnaci i wieśniacy, lecz żaden z nich nie potrafił schwytać złotodziobych ptaków. Wtem wyzwania postanowił podjąć się staruszek, któremu pieniędzy brakowało, by wyżywić swoją rodzinę.
Kurtyna odsłania się, ukazując staruszka w łachmanach. Siedzi zgarbiony na stołeczku przed lichą chatą i struga coś zawzięcie w drewnie.
- Wziął on kawałek drewna z polany, na której dokonała się klątwa i wykonał z niego flet. A grał on tak cudnie, że gdy go po raz pierwszy użył, wszystkie ptaszyny przelatujące w pobliżu zleciały się do niego, jak pszczoły do kwiatu.
Staruszek na scenie dmie w flet, wydobywając melodię harmonijną i gładką, miłą dla uszu, przywodzącą na myśl ptasie trele. Rozlega się szum skrzydeł. Ptaki zlatują się do niego, obsiadając go jak stracha na wróble. Staruszek nagle przerywa grę i unosi dłoń, na której błyska złoty dziób.
- Jeszcze setki takich jak ty, ptaszku, a wszystko się ułoży - mówi, po czym podnosi się i wznawia grę. Krąży przez chwilę po scenie, a za nim zbiera się coraz większa chmara ptaków, nie tylko tych złotodziobych.
- Stary wieśniak krążył po świecie przez rok cały i więcej, nim udało mu się zwabić do siebie wszystkie ptaki świata. Nadeszła zima - na scenę faktycznie zaczynają opadać płatki śniegu, w szybkim tempie okrywając ją białą pierzyną. - Leciały za nim taką gromadą, że ludzie widzący owo dziwo myśleli, że oto nadciąga koniec świata. Po ciężkiej wędrówce poczciwy starzec dotarł w końcu na polanę, gdzie czekały na niego ostatnie dwa ptaki.
Staruszek zatrzymuje się przed drzewem, nad którego gałęziach siedzą gołąbka i kruk. Przyklęka na jedno kolano i unosi głowę. Chmara ptaków obsiada wszystko dookoła, lecz żaden nie ośmiela się zająć drzewa bliźniąt. Te złotodziobe zaś moszczą się wygodnie na trawie wokół starca. Światło dnia gaśnie, pogrążając scenę w ciemności.
- Wypełniłem zadanie, wasze wysokości. Możecie na powrót przybrać swą prawdziwą postać.
- Możesz zdjąć klątwę tylko z jednego z nas - świergocze gołąbka. - Drugie na zawsze zostanie uwięzione w piórach.
Strapienie wykwita na twarzy starca.
- Wasz ojciec obiecał nagrodę za was oboje.
- Ależ nie martw się, dobry panie - kracze kruk, trzepocząc skrzydłami. - Ja wynagrodzę cię sowicie, tylko mnie odczaruj. Gdy przejmę władzę w królestwie, to nie nasz ojciec będzie miał prawo decydować o nagrodzie. Oddam ci połowę dóbr królewskiego skarbca.
- Ja nie mogę obiecać ci tak wiele - grucha smutno gołąbka. - Nikt nie potrzebuje aż tyle. Tą połowę pragnę podzielić między biedotę, by każdy miał czym się pożywić i w co się odziać. Dostaniesz tyle, ile inni tacy jak ty.
Starzec marszczy czoło i rzecze:
- Nie wiem ile złota ma królewski skarbiec, lecz mam pewność, wasze wysokości, że nawet ćwierć to byłoby dla mnie za dużo. Ujęłaś mnie swoim wyznaniem za me starcze serce, królewno. Żal mi twego brata, lecz ty możesz uczynić więcej dobrego.
Gdy tylko padają te słowa, złotodziobe ptaki wzlatują wokół królewny. Kruk kracze gwałtownie i próbuje wbić się w tą chmarę, lecz zostaje poharatany przez pazury. Pada na ziemię martwy, barwiąc śnieg czerwienią krwi i czernią piór. Przed starcem zaś stoi młoda kobieta z dobrotliwym uśmiechem na ustach, w sukni, która zdaje się wręcz świecić w ciemności ciepłym blaskiem. Wyciąga do niego dłoń, pomagając mu wstać. Razem schodzą ze sceny. Kurtyna się zasuwa.
***
Po przedstawieniu cała barwna zgraja rusza wśród ciepłego blasku lampionów do ogrodów. Siadają przy niekończącym się stole wśród klombów kwiatów, które szczęśliwie po zmroku nie rażą już tak bardzo swoim kolorem. Zdarzają się olbrzymie gromady, pełne osób przekrzykujących się nawzajem i całkowicie puste odcinki ciągnące się metrami. Nie ma specjalnych ludzi od gotowania. Każdy ma święty obowiązek przynieść coś ze sobą, nieważne w jakiej ilości. Od czasu do czasu postacie przemykają pomiędzy grupkami, bo podwędzić komuś jedzenie, nie zawsze za czyjąś zgodą.
Solmardowie siedzą w towarzystwie milczącego Warinusa, rozmownej Ceriany, Filemy doglądającej Złotka, Pana Lorra elegancko jedzącego ze swojej miseczki świeże mięso i Welirii, która przytargała ze sobą w ogromnym koszu większość leżących przed nimi smakołyków. Iwian rozmawia ze wszystkimi i z nikim konkretnie, uparcie próbując wychwycić cokolwiek podejrzanego i wszędzie doszukując się drugiego dna. Być może coraz bardziej przeradza się to w paranoję, której chłopak zdaje się w ogóle nie zauważać. Fuks wyjątkowo rozgaduje się z Welirią na temat przedstawienia (Iwian oczywiście na to również nie patrzy przychylnie). Lota natomiast w towarzystwie Złotka przez większość czasu próbuje odnaleźć początek lub koniec niezwykłego stołu. W końcu obie wracają do stołu w nienajlepszych humorach.
– To niefajne – stwierdza naburmuszona Lota, grzebiąc bez przekonania w swoim talerzu. – Jestem pewna, że ten stół gra nieczysto.
– Zgadzam się w pełni – odzywa się gorliwie Ceriana. – Sądzę, że ten stół w ogóle nie ma końca. Albo ciągle się wydłuża. W każdym razie od kilku lat tak ze mną pogrywa. Może spróbuj go poprosić, to znajdziesz koniec.
– A ty nie próbowałaś?
– Oczywiście, że próbowałam! Tylko chyba nie zabrzmiałam zbyt przekonująco. Możliwe, że wcześniej przez przypadek, w chwili słabości, celowo go kopnęłam.
Lota chichocze, a siedząca obok Złotko uśmiecha się promiennie.
– A widzisz, Iwian! – wykrzykuje nagle Fuks, odrywając się od dysputy z Welirią. – Można zrobić coś celowo przez przypadek.
Iwian rzuca mu ciężkie spojrzenie.
– Daruj sobie. I tak się z tego nie wytłumaczysz.
– A o czym mówicie? – pyta rozbawiona Ceriana.
– Nieważne – mówi szybko Fuks. – Wracajcie do rozmowy o stole.
– Ależ nie, to bardzo świetna historia! – wykrzykuje Lota, stając na ławie, tak by cała uwaga skupiła się na niej. – Otóż zdarzyło się to mfmfm – jej dalsze słowa zostają zagłuszone przez dłoń Fuksa. Chłopak ściąga ją w swoją stronę i zaczyna łaskotać. Lota zaczyna się śmiać i próbuje wyrwać się z uścisku brata, z każdą chwilą coraz bardziej czerwieniejąc na twarzy. – Przestań! – udaje jej się wykrztusić.
– Będziesz cicho?
Lota kiwa energicznie głową. Fuks wypuszcza ją z uścisku, pozwalając jej złapać oddech.
– Grasz równie nieczysto jak ten stół – mówi Lota, patrząc na niego spode łba.
– To był komplement? - Fuks unosi brwi. W zamian otrzymuje kuksańca w bok.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top