XIV

Do hangaru doprowadzono ich pod strażą szturmowców, skutych kajdanami. Przez całą drogę z celi Maleen wpatrywała się we wszystko, co mijali, szeroko otwartymi oczami. Nigdy wcześniej nie widziała tak ogromnego okrętu! Wszystko tam jednak było szare – szare ściany, szare podłogi, nawet mundury oficerów były szare lub czarne... I wszystko tak sterylnie czyste... Jakby to nie ludzie tam służyli, a... A... Droidy. Widok ten napawał ją bezbrzeżnym smutkiem. Zero indywidualizmu. Szturmowcy nawet na chwilę nie zdejmowali hełmów, aby nikt nie mógł rozróżnić ich twarzy. Nie mieli nawet imion, a wyłącznie numery. Słyszała, jak jeden z oficerów, których mijali, zwracał się w taki sposób do żołnierza. Co za przygnębiające miejsce! Ale... Jej serce ścisnęło się z bólu. Pomyślała, że Katsura cieszyłby się, mogąc rozkręcić chociaż jedną konsolę sterującą i sprawdzić, jak działa. Wszelkie mechanizmy, technologie, na pozór tak skomplikowane, ale w gruncie rzeczy działające na podobnych zasadach, były tym, co uwielbiał. Między innymi dlatego ciągle grzebał we wnętrznościach ich statku i bezustannie udoskonalał swój miecz świetlny... Tatsuma był równie przygnębiony, co ona, a przynajmniej na takiego wyglądał, co swoją drogą w jego przypadku było nieco dziwne, ponieważ zawsze, nawet w najgorszych sytuacjach, starała się dostrzegać jakieś dobre strony. Katsura nazwał go kiedyś zbyt optymistycznie nastawionym idiotą. Mieli tak różne charaktery... W jaki sposób przez tyle lat zdołali wytrzymać w swoim towarzystwie? Pociągnęła nosem, czując, że łzy napływają jej do oczu. Ból po utracie Zury nie zelżał, przeciwnie, każdego dnia stawał się coraz silniejszy. Rana w jej sercu nie chciała się zagoić. Kobieta była przekonana, że nie zagoi się już nigdy, codziennie rozdrapywana na nowo...

Kylo Ren czekał na nich przy ogromnym statku o szarym poszyciu, który swym wyglądem przypominał drapieżnego ptaka ze złożonymi skrzydłami. Kiedy zbliżyli się do niego, kończył wydawać ostatnie instrukcje wysokiemu mężczyźnie o jasnorudych włosach, który nosił czarny mundur. Mężczyzna wydawał polecenia wszystkim naokoło, jakby to on tam dowodził. Jasnowłosy mężczyzna skłonił się przed nim niechętnie i odwrócił na pięcie, aby odejść w sobie tylko znanym kierunku, a kiedy ich mijał, obrzucił Maleen oraz Tatsumę pogardliwym spojrzeniem swych zimnych, jasnoniebieskich oczu. Tatsuma aż się wzdrygnął.

— Nie podoba mi się to — powiedziała cicho Maleen. — W ogóle mi się to nie podoba...

— Przynajmniej wrócimy na Nassau — odparł równie cicho Tatsuma.

— Na Nassau, z której zamierzaliśmy uciec. W dodatku, w towarzystwie Zabójcy Jedi. Po prostu wspaniale...

Tatsuma westchnął ciężko. Rzeczywiście, jeśli tak to ująć, to będzie raczej niewesoło... Maleen przystanęła, zerkając niepewnie na Rena. Wciąż mu nie ufała. Nie wiedziała, co ma o nim sądzić. Ren niedbałym gestem odprawił szturmowców, którzy odeszli bez słowa. Nawet jeśli kogoś zdumiało, że zamierzał zabrać gdzieś dwoje więźniów, nikt nie miał odwagi w żaden sposób tego skomentować. Gdy żołnierze odeszli, mężczyzna aktywował klingę miecza świetlnego, odsuwając się na bok.

— Na pokład — rzucił.

Tatsuma zerknął na Maleen i powoli wszedł po rampie. Kobieta jednak wahała się. Zbyt długo, jak na gust Rena. Chwycił ją więc za ramię i pchnął przed sobą. Nie miała wyboru. Powoli wspięła się po rampie. Pokład promu był taki sam, jak wszystko w Najwyższym Porządku – szary i bezdusznie bezosobowy. Ren wdusił przycisk wciągający rampę. Kiedy właz zasunął się za ich plecami, mężczyzna dezaktywował swą broń i rozkuł jeńców. Ogłuszające kajdany z brzękiem opadły na pokład. Tatsuma z westchnieniem ulgi rozmasował obolałe nadgarstki.

— Co teraz? — spytał.

— Znajdźcie sobie jakieś miejsce — rzucił Ren. — Ja będę pilotował.

Ren ruszył do kokpitu, a Tatsuma, niewiele myśląc, natychmiast pobiegł za nim. Był ogromnie ciekaw, jak może wyglądać sterowania na tak niesamowitym statku. Maleen, zrezygnowana, powlokła się za nimi. Solo siedział już w fotelu pilota, pochylając się nad konsolą sterującą i wpatrując w instrumenty pokładowe. Gdy usłyszał ich kroki, ze zdumieniem zerknął przez ramię.

— Mówiąc, żebyście znaleźli sobie jakieś miejsce — warknął — nie miałem na myśli tego, żebyście przyszli tutaj za mną!

Po obu stronach fotela pilota znajdowały się dwa dodatkowe miejsca, jak na razie puste. Tatsuma zajął więc to po jego prawej stronie, a Maleen – choć nieco niechętnie – po lewej. Ponuro spojrzała na Rena. Mężczyzna skrzywił się.

— To nie podstęp — syknął. — Gdybym chciał, zabiłbym was jeszcze na Crait!

Maleen odwróciła wzrok. Kto by pomyślał, że kiedyś oddałaby dosłownie wszystko za to, żeby Ben odezwał się do niej chociaż słowem... A teraz? Ledwo była w stanie znieść jego obecność. Widok tego mężczyzny boleśnie przypomniał jej o tym, że już nigdy nie ujrzy Katsury... I była to tylko i wyłącznie jej wina...

Podróż na Nassau miała potrwać kilka godzin. Tatsuma rozgadał się, jakby zamierzał zaprzyjaźnić się z Renem, ale Maleen postanowiła, że już nigdy nie odezwie się do niego nawet słowem. I do Tatsumy też, jeśli nie przestanie kłapać jadaczką... Jedynym plusem jego prób zaprzyjaźnienia się z Renem było to, że potwierdziły się ich przypuszczenia – to Solo dowodził Najwyższym Porządkiem. Maleen z trudem mieściło się to w głowie. Ben Solo, syn Leii Organy, siostrzeniec wielkiego mistrza Jedi, Luke'a Skywalkera, naprawdę dowodził Najwyższym Porządkiem. Organizacją, która pragnęła sprowadzić ciemność na całą galaktykę. A ona siedziała obok tego człowieka, jakby nigdy nic... Nie mogła znieść widoku jego twarzy. W końcu odwróciła się tyłem do mężczyzny, zwijając się w kłębek na fotelu. Tatsuma w końcu chyba zmęczył się swoim własnym gadaniem, ponieważ zasnął, chrapiąc głośno. Ren westchnął cicho, z wyraźną ulgą. Zerknął na Tatsumę spod zmarszczonych brwi. Co za człowiek! Solo nie mógł się nadziwić, czy był aż tak głupi, czy może cwany? Usiłował dyskutować z nim, jakby byli dobrymi znajomymi, którzy nie widzieli się od kilku lat i wreszcie mogli nadrobić zaległości. Maleen wydawała mu się odrobinę rozsądniejsza, ale ona dla odmiany nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Przez moment wpatrywał się przez transpastalową szybę przedniego iluminatora w białe smugi, w które gwiazdy zamieniają się w nadprzestrzeni, ale zaraz przeniósł spojrzenie na kobietę. Zwinięta w kłębek w fotelu drugiego pilota cała aż się trzęsła. Ren pomyślał, że musiało być jej zimno. Niewiele myśląc, niemal odruchowo ściągnął swą czarną pelerynę i okrył nią Maleen. Uniosła głowę, spoglądając na niego ze złością i wtedy Ren zorientował się, że trzęsła się nie z zimna, a od tłumionego z całych sił szlochu. Jej twarz była cała we łzach. Serce Rena ścisnęło dziwne, nieprzyjemne uczucie. Przypominała mu Rey... Załamaną, zrozpaczoną Rey, która czuła się tak przeraźliwie samotna... Znów ujrzał jej bladą twarz, jej ogromne orzechowe oczy... wyciągała ku niemu dłoń, mówiąc, że nie jest sam... Pragnął ująć jej dłoń, dotknąć jej twarzy... Wyciągnął przed siebie rękę, ale wtedy głos Maleen sprowadził go do rzeczywistości.

— Nie dotykaj mnie... — powiedziała drżącym głosem. Solo zamrugał. Czubki jego palców niemal dotknęły policzka Maleen. Prędko cofnął rękę. — Nie potrzebuję twojej litości — syknęła kobieta, rzucając w niego peleryną. — Ani łaski!

Ren nie wiedział, co mógłby jej na to odpowiedzieć, więc po prostu milczał. W kokpicie zapadła cisza. No, nie licząc oczywiście głośnego chrapania Tatsumy. Maleen przez moment wierciła się w fotelu, jakby coś nie dawało jej spokoju. Wreszcie, zrezygnowana, usiadła prosto, skubiąc rękaw swojej tuniki.

— Dlaczego... — zaczęła. Skrzywiła się boleśnie i westchnęła ciężko. — Po co ci Tatsuma? — spytała. — Mnie użyjesz w charakterze przynęty, rozumiem. Ale Tatsuma? Po co ci on? Dlaczego od razu go nie zabiłeś? Jak Katsury... — dodała ponuro.

Ren popatrzył na nią i zamrugał powoli. Kobieta czuła do niego tak ogromną niechęć, że wystarczyła ledwo chwila, aby zmieniła się ona w duszącą nienawiść. Ciężko było uwierzyć, że była to ta sama Maleen, która kiedy okazywała mu tak wiele życzliwości i nawet wykradała dla niego ciastka sprzed nosa droida kuchennego w Akademii Jedi. Co mogło aż tak diametralnie zmienić jej nastawienie?, pomyślał z goryczą. Och, no tak, przecież zabił jej ukochanego. Gdy zjawili się na Crait, Ren od razu wyczuł silną i głęboką więź, która łączyła Maleen z Katsurą. A on przeciął ją bezlitośnie, zsyłając na kobietę ciemność i rozpacz. Nic dziwnego, że mu nie ufała. Nie miała ku temu absolutnie żadnych powodów.

— Śmierć twoja, czy Tatsumy, nie przyniesie mi żadnego pożytku — odparł zimno.

— Nie? — powiedziała równie lodowatym tonem Maleen. — A jeśli uciekniemy i dołączymy do Ruchu Oporu?

Solo spojrzał na nią z politowaniem.

— Wyświadczycie mi przysługę, niszcząc go od środka — rzucił.

Kobieta skrzywiła się.

— To ty zniszczyłeś Akademię Jedi, prawda? — spytała ciszej. Ren nie odpowiedział, co tylko utwierdziło Maleen w przekonaniu, że nie myliła się. Ben Solo, którego tak uparcie szukała w noc, gdy cały jej świat legł w gruzach, stał za zniszczeniem Akademii Jedi. Wcześniej wspomniał także o śmierci mistrza Skywalkera. Jego też zabił? Chyba wolała tego nie wiedzieć... — Kiedy już znajdziemy świątynię Sithów — zaczęła ponownie, tym razem zmieniając temat — co z nami zrobisz?

Solo wzruszył ramionami.

— Nic — odrzekł. — Zostawię was na Nassau. Nie będziecie mi już do niczego potrzebni. Wiem, że mi nie ufasz, ale pomyśl po prostu, że w ten sposób oddaję ci przysługę. Nie lubię mieć długów.

Oczy kobiety rozszerzyły się. Jego słowa zupełnie ją zaskoczyły. O czym on mówił, na wszystkie świętości?!

— Przysługę...? — powtórzyła. — Jaką znów przysługę?

Solo odwrócił wzrok, jakby czymś go zawstydziła.

— Lubiłem te ciastka z zoochjagodami i joganami — mruknął.

Maleen jęknęła. Cała ta sytuacja przypomniała sen wariata. Była tak surrealistyczna, że przez moment kobieta zastanawiała się, czy to rzeczywiście nie jest jedynie kolejny z koszmarów, z których nie może się zbudzić. Resztki jej sympatii do Bena znikły bezpowrotnie.

— Jeśli chciałeś oddać mi przysługę — warknęła — trzeba było nie zabijać Katsury!

Odwróciła się gwałtownie, czując palące łzy pod powiekami. Wcisnęła pięść do ust, zaciskając na niej zęby, aby nie zacząć wyć. To musiał być sen. Tak. Najgorszy koszmar, jakiego kiedykolwiek doświadczyła... Przez lata nasłuchała się, że zemsta nie jest drogą Jedi, ale gdyby tylko mogła... Gdyby była wystarczająco silna... Pomściłaby Katsurę. Galaktyka już dawno przestała ją obchodzić. W końcu, z nią czy bez niej, galaktyka i tak sobie poradzi. Potrafiła myśleć wyłącznie o Katsurze, wspominać jego oliwkowo-brązowe oczy, delikatny głos, dotyk jego miękkich dłoni i uśmiech, który stanowczo zbyt rzadko rozświetlał jego twarz. Desperacko sięgnęła ku niemu w Mocy, pragnąc choć jeszcze raz poczuć jego ciepłą obecność, obiecując sobie, że robi to po raz ostatni, lecz jej wołanie i tym razem pozostało bez echa. Otaczała ją tylko zimna pustka, zabijająca ją powoli, niczym kosmiczna próżnia. Zura zniknął. Naprawdę zniknął. Nie potrafiła, nie chciała się z tym pogodzić. Gdyby tylko miała swój miecz świetlny! Zakończyłaby życie Bena i raz na zawsze przerwała ten koszmar! Ren uważał ją za słabą, więc z pewnością nie spodziewałby się ataku z jej strony. Ale odebrał broń jej i Tatsumie. Może miał przy sobie ich miecze świetlne, tylko... Gdzie mógł je ukryć? Chociaż... Kobieta drgnęła, gdy nagle coś przyszło jej do głowy. Nie poturbowała swojego miecza świetlnego. Potrzebowała jakiegokolwiek miecza świetlnego, a przecież Solo bezustannie nosił przy sobie własną broń! Odwróciła głowę, zerkając na niego przez ramię. Mężczyzna siedział w fotelu pilota ze splecionymi ramionami i głową opuszczoną na pierś. Wyglądał, jakby spał, albo medytował. Miecz świetlny tkwił u jego pasa. Maleen przygryzła wargę. Po chwili jej twarz przybrała wyraz zimnej determinacji. Zrobi to. Przecież nie ma już niczego do stracenia, prawda? Używanie Mocy ostatnimi czasy męczyło ją coraz bardziej, więc poderwała się na równe nogi i rzuciła do przodu, pragnąc wyrwać Renowi jego broń, ale w momencie, gdy jej dłoń zacisnęła się na ciemnej rękojeści jego miecza świetlnego, na jej nadgarstek opadło wielkie łapsko mężczyzny.

— Co to ma znaczyć?! — warknął. Jego ciemne oczy płonęły. Zacisnął palce na jej nadgarstku z taką siłą, że aż jęknęła mimowolnie, mając wrażenie, że za chwilę połamie jej kości. — Co ty wyprawiasz?!

Maleen rzuciła mu pełne nienawiści spojrzenie.

— Żebyś zdechł, tak, jak na to zasługujesz, ty potworze! — sapnęła.

Ren warknął głucho. Puścił dłoń kobiety i chwycił ją za szyję, unosząc jej ciało kilka centymetrów ponad pokład. Maleen szarpnęła się. Ich szamotanina zbudziła Tatsumę, który najpierw zamrugał kilkakrotnie, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje, a następnie poderwał się na równe nogi, bez strachu chwytając Rena za ramię.

— Co tu się dzieje?! — wrzasnął. — Przestań! Przecież obiecałeś jej pomóc!

— Właśnie — syknął Ren. — Obiecałem ci pomóc, a ty jak mi się za to odwdzięczasz? — Spojrzał prosto w jasne oczy Maleen. — Pragniesz mojej śmierci? Nie ty jedna. Silniejsi od ciebie próbowali mnie zgładzić, ale, jak widzisz, wciąż żyję, czego nie można powiedzieć o nich! — Przyciągnął ją do siebie tak blisko, że ich twarze dzieliło ledwie kilka milimetrów. Maleen czuła na policzku gorący oddech Rena. Jego ciemne, niemal czarne oczy przesunęły się po jej twarzy. Chwyciła obiema dłońmi jego rękę, starając się rozewrzeć jego palce, ale trzymał ją w stalowym uścisku i osiągnęła jedynie tyle, że jego palce mocniej zacisnęły się na jej szyi, pozbawiając ją tchu. — Spróbuj czegoś takiego jeszcze raz — warknął Ren — a dołączysz do tych, którzy próbowali przed tobą!

Cisnął jej ciałem o pokład z taką siłą, że Maleen poczuła, jak powietrze ulatuje z jej płuc. Tatsuma natychmiast znalazł się przy niej, pomagając jej usiąść.

— Maleen — mówił gorączkowo — nic ci nie jest? Co się stało? Coś ty chciała zrobić?!

Ren parsknął, jak gdyby nigdy nic wracając na fotel pilota.

— Chciała mnie zabić — rzucił. — Czy to nie oczywiste?

Oczy Tatsumy pociemniały. Jeśli Maleen zdecydowała się na taki krok, z pewnością nie kierowała się dobrem galaktyki, a jedynie chęcią zemsty... Z takich pobudek nigdy nie wynikało nic dobrego.

— Maleen, nie rób tego — poprosił, delikatnie kręcąc głową. — Nie zachowuj się w ten sposób. Katsura wcale by tego nie chciał...

Maleen uniosła głowę, spoglądając na niego takim wzrokiem, że Tatsumę przeszył nieprzyjemny, zimny dreszcz. Ostatnio w ogóle jej nie poznawał. Czy to nadal była ta kochana i dobra Maleen, którą poznał w Akademii?

— Zury już nie ma! — wrzasnęła. — Więc nie może niczego chcieć, albo nie chcieć!

— Maleen...

Tatsuma usiłował położyć dłoń na jej ramieniu, ale odtrąciła jego rękę.

— Zostaw mnie! — warknęła.

Odwróciła się, zwijając w kłębek na zimnym pokładzie i przytulając do policzka włosy Katsury. Wciąż czuła ich zapach... Z całych sił zacisnęła powieki, wyobrażając sobie, że Katsura jest obok niej i obejmuje ją... Spod jej powiek popłynęły łzy. Trzęsła się na całym ciele, a Tatsuma mógł jedynie spoglądać na nią bezradnie, nie mając najmniejszego pojęcia, co powiedzieć, albo zrobić, aby choć odrobinę ulżyć jej w cierpieniu. Jej serce przepełniał mrok – rozpacz i nienawiść. Mężczyzna westchnął z bólem. Nawet, jeśli nie mogła na niego patrzeć, nie zamierzał zostawiać jej samej w takim stanie. Przysiadł obok niej, ale ręce trzymał przy sobie. Wypłakiwała sobie oczy z rozpaczy i, może to niewiele, ale chciał, żeby czuła przy sobie jego obecność. Nie była sama. I nigdy nie będzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top