***
Na początku zawsze ogarniała ją bezdenna, dusząca ciemność. Zupełnie jakby miała zapaść w sen. Tylko, że... To wcale nie był sen. Raczej koszmar. Ciemność przytłaczała ją. Przygniatała. W jej umyśle wirowały rozżarzone dyski galaktyk. Spadała w pustkę razem z nimi, jakby przyciągała ją czarna dziura. W piersi czuła ogromny ciężar, jak gdyby za chwilę coś miało ją zmiażdżyć. Czuła, że się dusi, że nie może wziąć choćby jednego oddechu... Ciężar, który ją przygniatał był niczym skumulowana waga całej ciemności, która przenikała nawet najskrytsze zakamarki galaktyki. Mrok przywiązał się do niej, czuła to. Przyzywał ją. Kusił. Nęcił, albo groził, gdy sprzeciwiała mu się, usiłując wyrwać z jego lepkich macek. Spoglądała ku gwiazdom. Niemal każda z nich była przecież słońcem jakiejś planety, ale tam, gdzie się znajdowała, nie docierał żadem promyk ciepła. Gwiazdy były zimne niczym lód. Chciała krzyczeć, błagać o ratunek, ale głos uwiązł jej w gardle. A potem gwiazdy runęły z nieba prosto na nią, przebijając jej ciało niczym tysiące lodowatych sztyletów. Świadomość kobiety, w rozbłysku palącego bólu, rozpłynęła się w nicości...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top