14: Szczęście w nieszczęściu | 04
32:6:16 [ABY]
Nieznane Regiony, planeta Madior w układzie Sidis
∽𑁍∼
Pogrzeb mistrza Kralla i innych poległych Jedi odbył się niedługo po zakończeniu potyczki. Ceremonia była długa, smutna i ciężka, ale to jedyne słowa, jakimi mógł je opisać Corran. Niewiele pamiętał z samego przebiegu uroczystości i nie był pewien, czy tak nie było lepiej.
Parę lat temu Corran stracił swoją rodzinę, chociaż był to inny rodzaj pożegnania. Wtedy czuł się dokładnie tak samo: zagubiony, zrozpaczony i niepewny w tym wielkim, nieprzyjaznym wszechświecie. Tkwił w tej kulce złych, ciężkich emocji do czasu, gdy Mistrz Jedi Krall Dient wyciągnął do niego rękę i dźwignął na nogi, by krok po kroku pomóc mu opuścić przepełniony bezradnością bąbel.
A teraz wiedział, że nikt go w ten sposób nie wyciągnie.
Z rozgoryczeniem przypomniał sobie, jak bardzo pragnął zostać Rycerzem i jak wiele razy narzekał na Kralla, że nie chciał jeszcze bardziej przyspieszyć jego szkolenia. Masz ci los, spełniło się jego marzenie!
Z niesmakiem przypomniał sobie, z jaką niechęcią przyjął do wiadomości to, że jego mistrz brał sobie na ucznia drugiego padawana. Jakiż był egoistyczny!
Ile by teraz oddał, żeby tylko Krall usiadł obok niego, objął ramieniem i wyszeptał parę ciepłych słów, które od razu podniosłyby go na duchu. Jak wiele!
Ale chociaż większa część jego świadomości użalała się nad sobą i swoim zachowaniem, gdzieś tam w głębi kołatała mu się myśl, której zwyczajnie nie mógł zignorować: gdy on po raz pierwszy był w takim stanie, pomógł mu Krall. Kirze... Kirze nie mógł już pomóc. A ona na pewno tego potrzebowała.
Dlatego trwał przy niej, kiedy tylko przylatywała na Madior, a czasem i w drodze z niego. Na początku nie był w stanie wyksztusić słowa, więc po prostu siedział obok niej, milczący i smutny. Ale był. I widział, że dla niej miało to znaczenie. Że pomagało.
Minął tydzień od tragicznej śmierci jego mistrza i nadszedł wreszcie dzień jego oficjalnego pasowania. O ironio, jakże kiedyś nie mógł się doczekać przyjścia tego dnia!
Ale przecież miał on wyglądać inaczej. To nie wielka mistrzyni, a Krall Dient miał go wprowadzać do pogrążonej w ciemności sali obrad. To jego brązowe, ciepłe oczy miały zachęcić go do wejścia w tę ciemność i zatrzymania się na środku, a nie delikatne, ale stanowcze pchnięcie zimnej dłoni Seiyallii na jego plecach.
To nie jej, ale jego szybkie kroki chciał usłyszeć, gdy pospiesznie szedł na swoje miejsce w kręgu, zostawiając ucznia na środku sali w kompletnym mroku.
I wreszcie, gdy pionowe, kolorowe klingi dwunastu członków Wielkiej Rady rozproszyły wszechobecne ciemności, Corran Drull szczerze żałował, że nie widzi wśród nich jasnego, tak dobrze znanego ostrza swego mistrza, które lekko oświetliłoby skrytą pod uroczystą szatą z kapturem twarz i szeroki, dumny uśmiech. Niby miło, że jego miejsce w kręgu zajęła wyjątkowo Strażniczka Su, która również obdarzyła chłopaka uśmiechem... ale to nie było to. Po prostu.
— Podejdź, padawanie — rozkazała uroczystym tonem głowa Wielkiej Rady, Seiyalla Mlint. Jako jedyna stała nieco wysunięta do przodu, zajmując miejsce równo naprzeciw drzwi i załamując krąg.
Próbując odepchnąć ponure myśli na bok, padawan usłuchał: postąpił krok naprzód i uklęknął na jedno kolano, schylając przy tym głowę.
Nie zamknął oczu, dlatego kątem oka zobaczył, jak pozostali mistrzowie i Meiiyan powoli opuszczają miecze świetlne do dołu, podczas gdy Seiyalla uniosła swój jeszcze wyżej w górę.
— Wszyscy jesteśmy Jedi — rozpoczęła. — Przemawia przez nas Moc. Przez nasze działania Moc objawia się i wskazuje prawdę. Dziś jesteśmy tutaj, aby przyjąć to, co Moc zawyrokowała. — kobieta na moment umilkła, dając słowom wybrzmieć do końca.
— Corranie Drullu. — Na dźwięk swojego imienia chłopak podniósł głowę i wlepił skupione, poważne spojrzenie w Wielką Mistrzynię. Udało mu się na moment odsunąć emocje.
Togrutanka podniosłym, pełnym dostojeństwa gestem opuściła iskrzące się ostrze na jedno z jego ramion, zatrzymując je ledwie parę centymetrów nad szatą.
— Z prawa Wielkiej Rady. — Przełożyła miecz nad drugie ramię. — Z woli Mocy. — Ostrze powędrowało nad głowę. — Mianuję cię Rycerzem Jedi, obrońcą galaktyki.
Corran wstrzymał oddech. Po raz pierwszy podczas całej ceremonii rzeczywiście poczuł dumę i radość z osiągnięcia celu. Udało mu się nawet zdobyć na nikły, ale szczery uśmiech.
— Powstań, Rycerzu Drull — nakazała mistrzyni, a on ponownie wykonał polecenie. Gdy wyprostował się i stanął oko w oko z mistrzynią, ta wsunęła mu w dłonie chłodny, płaski krążek, nieco większy od monety.
I ponownie Corran Drull — teraz już Rycerz, nie Padawan — poczuł ogromny ucisk w piersi, że to mistrzyni Mlint, a nie mistrz Krall wręczała mu tę odznakę: jedyny symbol, na jaki sekretna akademia wyszkolonych wrażliwych na Moc wojowników mogła sobie pozwolić, by nie narazić się na wykrycie przez resztę Wszechświata.
Ścisnął żeton mocno w dłoni, zamykając w nim wszystkie swoje emocje i przemyślenia. Ból jakby zelżał, zamknięty w maleńkiej, niepozornej blaszce z emblematem Zakonu Jedi. Świeżo upieczony Rycerz cicho odetchnął.
— Weź swój miecz świetlny, Corranie, rycerzu Jedi — oznajmił Kronus, kaminoański mistrz Jedi. — I niech Moc będzie z tobą.
Drull wiedział, że to słowa pożegnania i powinien teraz opuścić salę mistrzów. Wielokrotnie omawiał z Krallem przebieg ceremonii (co jego mistrz kwitował ciepłym rozbawieniem) i znał wcześniej każde wypowiedziane tu zdanie, ale doświadczenie tego na żywo przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Było... po prostu niesamowite.
Z takim poczuciem opuścił wreszcie komnatę, czując niewielki, ale zdecydowany przypływ nowej energii.
Gdy jednak drzwi zasunęły się za nim z cichym sykiem, a przygaszony blask popołudnia na moment oślepił jego przywykłe do ciemności oczy, w głowie zabębniły mu wypowiedziane niegdyś słowa Kralla Dienta:
Co potem? — pytał mistrz. — Co zamierzasz zrobić, gdy już zostaniesz Rycerzem...?
Problem w tym, że nie wiedział. Nie wiedział, chociaż właśnie teraz szczególnie powinien być pewien swego celu, swojego miejsca w całej tej organizacji i w Galaktyce. Tymczasem wciąż miał pustkę w głowie. I, z jakiejś przyczyny, ta świadomość przybiła go bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
∽𑁍∼
Minęły dobre dwa miesiące, nim jako tako doszedł do siebie. Myślami wciąż często wracał do mistrza Kralla, ale rana powoli się goiła, a w tych wspomnieniach coraz mniej było bólu, a coraz więcej ciepłej nostalgii.
Bo przecież tego właśnie chciałby Krall, prawda?
Żeby wstać i iść dalej. Żeby nie opłakiwać go bez końca, tylko pogodzić się z jego odejściem i dalej kroczyć ścieżką, którą wytyczyła mu Moc. Mistrz Krall nigdy nie dawał zadań prostych, ale zawsze były wykonalne. To bezgłośne życzenie Corran postanowił potraktować właśnie jako ostatnią taką lekcję.
Raz udawało mu się to lepiej, raz gorzej, ale napędzała go myśl, że wciąż brnął do przodu. I nie zamierzał się zatrzymać.
Widział jednak, że Kira — obecnie uczennica samej wielkiej mistrzyni — nadal kiepsko radzi sobie z brzemieniem, jakim była śmierć kogoś tak bliskiego jak mistrz Dient. Ilekroć widywał ją na Madiorze (a widywał rzadziej ze względu na intensywny trening, jakiemu poddawała ją Seiyalla), wydawała się bardziej zagubiona i zamknięta w sobie niż kiedykolwiek przedtem. Nawet gdy sięgał pamięcią do jej pierwszych dni na planecie: wydawała się wtedy bardziej onieśmielona i przytłoczona niźli zamknięta w sobie.
Bardzo chciał jej jakoś pomóc, ale nie wiedział jak.
Chociaż może właśnie wiedział? Może to była odpowiedź?
Niezależnie od ich wszystkich starań, Kira nadal czuła się na Madiorze trochę obco: ona mogła zrozumieć mowę i zwyczaje odległej galaktyki, ale oni nie potrafili zrozumieć jej.
Gdyby tylko potrafił nauczyć się angielskiego... ale niestety, ilekroć widział notatki albo książki dziewczyny w jej ojczystym języku, jedyne co w nich widział to zawijasy i zygzaki. Jak bardzo ziemski alfabet różnił się od Aurebesha!
A przecież nie istniało inne wyjście niż mozolne, cierpliwe wkuwanie języka literka po literce. Nie mógł poprosić o zastrzyk taki, jaki otrzymała Kira: jego działanie jedynie pobudzało określone rejony mózgu dziewczyny, a całą resztą zajmowała się Moc i Jedi, którzy odpowiednio nią naginali i ostrożnie wkładali jej do głowy potrzebne informacje. Nikt (poza niedoświadczoną w Mocy Kirą) nie posiadał informacji na temat ziemskiego, więc nie wchodziło to w grę. Ale... zaraz zaraz, przecież istniała inna droga!
Ta myśl dodała mu skrzydeł. Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej?
Bo to ryzykowne? — usłużnie podpowiedział rozum. Ale Corran już nie słuchał.
Dyskretne podebranie podręcznika zamyślonej Ziemiance okazało się jeszcze łatwiejsze niż przypuszczał, a poprzeczkę ustawił dosyć nisko. Cóż. Jeszcze jeden argument za tym, że trzeba coś z tym zrobić.
Ściskając kurczowo zdobycz w dłoniach (bo co tu kryć: trochę się bał. Nie robił tego od lat i nie wiedział, jakie mogą być konsekwencje), zamknął się w pokoju i usadowił się na łóżku. Otworzył książkę i wziął głęboki wdech.
Robię to dla niej — pomyślał. — Dla niej.
Skupił się tak mocno, że całe jego czoło pokryło się zmarszczkami. Knykcie mu zbielały, a wargi przygryzł tak mocno, że praktycznie nie było ich widać.
A po chwili, która dla jego napiętego do granic możliwości ciała wydawała się wiecznością, odniósł sukces. Jego skóra przybrała lekko zielonkawy kolor, by niespodziewanie zmienić się na intensywny błękit. Czuł, jak jego mięśnie drżą, a oczy pieką, ale ani na sekundę nie spuścił wzroku z śmiesznie niezrozumiałych linijek tekstu, przywołując do tego cały swój upór i zawziętość.
Nagle poczuł okropnie silny ból w czaszce. Było to tak niespodziewane, że niemal zachłysnął się powietrzem; na jego nieszczęście nagły ruch tylko spotęgował katusze. Wrzasnął głośno, nim osunął się bezwładnie na łóżko. Pociemniało mu w oczach i czuł, jak wszystkie jego siły odpływają gdzieś daleko, a on nie ma energii, by popłynąć za nimi i je dogonić.
Stracił przytomność.
∽𑁍∼
Obudził się w skrzydle szpitalnym Akademii. Jego głowa wciąż pulsowała tępym bólem, a oślepiający blask sterylnie białego sufitu wcale nie pomógł mu w szybkim dojściu do siebie. Co w ogóle myśleli sobie ludzie, którzy wybierali ten kolor...?
Nieprzyzwyczajone do światła oczy zbuntowały się przeciwko ponownemu obejrzeniu terenu, więc musiał polegać na Mocy. Delikatnie wysondował Mocą swoje najbliższe otoczenie i... o nie.
— Widzę, że już się obudziłeś, rycerzu Drull — powitał go oschły, poważny ton Seiyallii Mlint.
Czyli sama wielka mistrzyni pofatygowała się, by złajać mu głowę. Fantastycznie.
— Cóż, na swoje usprawiedliwienie powiem, że wiedziałem, że to zły pomysł.
Podjął drugą próbę uchylenia powiek. Tym razem skuteczną.
Zdążył spojrzeć akurat na czas, by zobaczyć, jak togrutańska mistrzyni z trudem powstrzymuje się od plaśnięcia ręką w twarz w geście załamania. Gdyby nie okoliczności, uznałby ten widok za całkiem zabawny.
— Więc wytłumacz mi, z łaski swojej, czemu spróbowałeś.
— Ja, ten, no... — speszył się chłopak. To co wcześniej przychodziło mu bez trudu, nagle wydało się głupie i dziecinne. — Chciałem... chciałem jakoś pocieszyć Kirę po... tym.
Wysilił się na słaby, trochę skrępowany uśmiech, któremu towarzyszyło straszne pieczenie policzków, którego z jakiegoś powodu nie potrafił powstrzymać.
Tym razem mistrzyni opanowała się naprawdę szybko.
— Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś zginąć?
Mina natychmiastowo mu zrzedła. Przez krótką sekundę zastygł, dryfując na fali refleksji o życiu i śmierci, nadziei i stracie. To oszołomienie trwało jednak tylko krótki moment, parę uderzeń serca. Otrząsnął się, spychając myśli gdzieś na bok i ponownie siląc się na słaby humor.
— Było aż tak źle? Widocznie muszę poćwiczyć.
Spojrzenia, jakim obdarzyła go Seiyalla, nie powstydziłby się sam Imperator.
— Nigdy więcej nie narażaj swojego życia w tak bezsensowny sposób. To było bardzo nieodpowiedzialne i niebezpieczne. Zrozumiano?
Corran westchnął, po czym przytaknął.
Usatysfakcjonowana mistrzyni skinęła głową, ani na moment nie ściągając solidnej maski, za którą skrywała emocje i obawy. Wstała, najwyraźniej z zamiarem odejścia.
— Kira wie...? — bąknął jeszcze chłopak, momentalnie zdobywając się na odwagę. Mistrzyni Mlint zaprzeczyła. I wyszła.
Z cichym jękiem podniósł rękę i spojrzał na chronometr. Kira powinna niedługo kończyć szkołę. Jeśli tylko uda mu się wyrwać z tego skrzydła w ciągu najbliższych sześciu minut, powinien zdążyć zanim statek mający zabrać ją na Madior wyruszy w trasę. Bez problemu powinien przekonać pilota, żeby się zamienić i...
Zaraz. Ale tak właściwie nawet nie wiedział, czy jego plan zadziałał...
The plan.
— Zadziałało! — wykrzyknął uradowany, ściągając na siebie uwagę jakiegoś pokiereszowanego Twi'leka, którego imienia nawet nie kojarzył, oraz dwóch droidów medycznych zmierzających właśnie w jego stronę. O tym, że wykrzyczał wspomniane zdanie, zorientował się za późno.
— Nie... nieważne. Czuję się już dobrze, więc chyba sobie pójdę.
Nie zważając na protesty droida medycznego, który kazałby mu iść na pięćset różnych badań po zwykłym zemdleniu (głowa bolała już tylko trochę, a nogi chwiały się, bo zjadł mniejszą porcję obiadową niż zazwyczaj. Tylko i wyłącznie dlatego) wziął nogi za pas, kierując się do hangarów. Zdąży.
∽𑁍∼
Z uwagą obserwował wyjście sporego gmachu (no, jak na ziemskie standardy, bo Akademii nie dorastał wielkością do pięt) zwanego szkołą. No, gdzie ona jest? Już powinna stąd wyjść.
Pełen niecierpliwości, wychylił się jeszcze bardziej, przez co omal nie spadł z dachu.
No, nareszcie!
Kira wyłoniła się z wejścia, idąc ramię w ramię z jakąś dziewczyną w podobnym wieku i cywilnych ubraniach. Jak to mówili Ziemianinie? Pora na wejścia kota. Czy coś podobnego.
— Słuchaj, wiem, że nie znamy się zbyt dobrze, ale ostatnio coraz częściej znikasz i nigdy nie mogę cię zastać w mieszkaniu. Co jest grane? — dopytywała Keyla, dziewczyna z klasy Kiry, której najbliżej było do miana koleżanki.
— Och, przeprowadzamy się — zbyła ją Brown. — Po... wypadku mamy zdecydowaliśmy się przeprowadzić do domu. Załatwiam część spraw z tym związanych, więc ciągle mam coś na głowie.
Nie była to prawda. Całą dokumentacją zajmował się pan Brown, przy okazjonalnej pomocy żony, jeśli tylko czuła się na siłach. Wciąż dochodziła do siebie po szoku i operacji, ale chyba powoli godziła się z sytuacją.
Wymówka brzmiała jednak wiarygodnie — przynajmniej do czasu, gdy przeprowadzka dobiegnie końca. Potem... cóż, potem będzie trzeba wymyślić coś nowego.
Właściwie już teraz część nauczycieli podejrzewała u niej załamanie psychiczne (co nie było tak dalekie prawdy, ale powoli dochodziła już do siebie) spowodowane wypadkiem matki. Może dobrze byłoby to podtrzymać? Brzmiało całkiem realistycznie.
Nagle tuż przed nimi wylądował Corran Drull. W zupełnie nierealistyczny sposób. Kirze zupełnie odjęło mowę.
— Witaj, Kiro. Czy zechciałabyś udać się ze mną na filiżankę kafu? — zapytał płynną angielszczyzną.
Keyla, równie osłupiała, zmierzyła półprzytomnym spojrzeniem tajemniczego mężczyznę. Młody brunet, chyba w ich wieku, z niesamowicie zielonymi oczami i włosami średniej długości, których dwa krótsze pasemka symetrycznie opadały na czoło, szczerzył się do nich, jak gdyby nic się nie stało.
— Czy... czy on właśnie spadł z nieba? — wykrztusiła drżącym głosem. Chyba była na skraju histerii.
Kira w myślach przeklęła Corrana i jego głupotę. Była na tyle przerażona możliwością zdemaskowania, że nawet nie zwróciła większej uwagi na to, że chłopak odezwał się w jej ojczystym języku.
— Z nieba? Co ty pleciesz? Przecież podszedł do nas chodnikiem, jak zupełnie normalny człowiek.
Do tej sugestii wlała tyle perswazji Mocy, ile tylko potrafiła i niemal odetchnęła z ulgą, gdy Corran ruszył jej z pomocą. Widocznie zorientował się, jaką popełnił gafę.
— Jestem nadzwyczajny, to wszystko.
Poprawka: chyba jednak się nie zorientował. Kompletnie.
Jednak Keyla jakimś cudem (jakim?) to kupiła. Zaczęła cicho chichotać, a gdy udało jej się opanować śmiech, zapytała:
— To skąd się znacie? Jak ty w ogóle się nazywasz?
— Nazywam się Corran.
— Kornel?
— Corran.
— Po prostu Car — wtrąciła Kira, która do której wreszcie dotarło, że chłopak rozmawiał z nimi po angielsku.
Keyla wzruszyła ramionami.
— To gdzie idziecie? Polecić wam dobrą kawiarnię?
Drull ochoczo przyjął propozycję, i chociaż nazwa ulicy niewiele mu mówiła, zrobił mądrą minę i uprzejmie podziękował. Keyla, niedługo czekając, pomachała im energicznie dłonią i pożegnała — jak to sobie określiła w myślach — dwójkę gołąbeczków.
∽𑁍∼
Nie odzywali się przez całą drogę do kawiarni — do której de facto musiała poprowadzić Kira, bo dla Corrana plątanina ulic była jedną wielką zagwozdką. Jak sam szczerze kiedyś stwierdził, na większości planet nikt nie nazywał takich maleńkich odcinków, tylko przyporządkowywał im liczby, bo powstałaby masa konfliktów i nieporozumień, do których nikt nie był tam przyzwyczajony. Nadawanie nazw wszystkim króciutkim dróżkom wydawało mu się śmieszne.
Kiry milczenie wynikało z ogromnego niezdecydowania, o co powinna zapytać najpierw. Do ust cisnęło jej się mnóstwo pytań, a odpowiedzi na niektóre z nich trochę się bała. Jak to się stało? Co on tu robił? Dlaczego przyszedł? W jaki sposób?
Nie była pewna czy wolałaby otrzymać prawdziwą, może niepokojącą odpowiedź, czy może nie dostać jej wcale. Bo w końcu ile jeszcze mrocznych sekretów skrywała przed nią odległa galaktyka? Ostatnią wielką niespodzianką, jaką jej sprezentowała, była śmierć mistrza Kralla. Bała się kolejnych tego typu rewelacji.
Ale Corran nie był zagrożeniem, prawda? Był przyjacielem. Jedynym oparciem w tym całym chaosie... szczególnie teraz.
— Jak nauczyłeś się mojego języka? — Gdy usiedli wreszcie w rogu przytulnej kawiarenki i złożyli zamówienia, Brown zdecydowała się odezwać. Pilnowała się, by mówić w miarę cicho — w końcu ich konwersacja była raczej nietypowa. Ale odpowiednia intonacja głosu, niezbyt ruchliwa gestykulacja i odpowiednio wolne słowa mogły znacznie zmniejszyć zainteresowanie ich dwójką. A przynajmniej taką miała nadzieję, bo nie była pewna czy źródła, w których takowe informacje wyczytała, były wiarygodne.
Corran jakby trochę się speszył.
— Czy to ważne? Grunt, że możemy spokojnie tutaj porozmawiać... niekoniecznie o szkoleniu.
Czy było w tym coś więcej, czy tylko to sobie ubzdurała?
— Pewnie wymagało to sporo wysiłku — zauważyła. — Nie miałeś... no wiesz, nauczyciela.
Machnął ręką. Drobnostka.
— Chciałam powiedzieć... dziękuję.
Uśmiechnęła się leciutko, a na ten widok serce Corrana zrobiło pełnego radości fikołka. Udało mu się wywołać na jej twarzy uśmiech! Pocieszyć ją! Uszczęśliwić!
Znowu zapadła cisza, ale tym razem była ona swobodniejsza, przyjemniejsza. Gorąca kawa stanęła na ich stoliczku, a dwójka zajęła się powolnym wysączaniem pysznego napoju.
— Jak to jest być... samodzielnym?
Oczywiście miała na myśli jego status Rycerza. Może i mądrze, że nie używała nazw. Właściwie mogli pomyśleć o tym od samego początku.
— Nie mam pojęcia — z rozbrajającą szczerością przyznał Corran. — Seiyalla obiecała mi wkrótce jakąś pierwszą misję, ale na razie... dała mi wolne.
— Och, to miło z jej strony — bąknęła Ziemianka. Nieuchronnie wpadli na temat śmierci mistrza Dienta i chyba żadnemu z nich nie było to na rękę. Rana była jeszcze zbyt świeża, by ją rozdrapywać.
Ale, jak pomyślał Corran, w życiu nie zawsze wszystko było tak, jak by się chciało. Obecna sytuacja była na to najlepszym dowodem.
Dlatego wbrew rozdzierającemu smutkowi, brnął dalej w temat.
— Wiesz co? Mistrz nauczył mnie kiedyś jednej bardzo fajnej rzeczy. Mówił, że pomaga radzić sobie z ciężkimi stanami emocjonalnymi. Pokazać ci?
Zobaczył błysk zawahania w jej oku, ale przełamała opór i zgodziła się. Chwycił ją za rękę i lekko dotknął jej umysłu.
Pod wpływem ciepłych, kojących wici Mocy obijających się leniwie od jej bariery umysłowej, Kirę zaczęły opuszczać emocje i ogromny stres, w którym żyła przez ostatni miesiąc. Czuła, jak poczucie bezpieczeństwa i spokoju przenika do jej świadomości, jak wlewa się przez szparki w lichym murze odgradzającym jej myśli od osób postronnych.
Pomagało.
— Dziękuję — wyszeptała, gdy wrażenie powoli wygasło, a obecność Cara zaczęła wycofywać się z powrotem w głąb jego własnego umysłu. Skinął jej poważnie głową, a przez jego twarz przebiegł chwilowy cień żalu i smutku.
— W zamian za to może dasz się zaprosić na drugą randkę? — Mówiąc to starł z oblicza wszelkie troski i wyszczerzył szeroko zęby.
Kira spurpurowiała, gdy zorientowała się, że wciąż trzyma jego wyciągniętą rękę. Natychmiast ją puściła, speszona mamrocząc coś pod nosem. Bezczelny wyszczerz Corrana tylko się poszerzył.
Nie mogła jednak powstrzymać cichej iskierki radości, która błysnęła gdzieś na skraju jej świadomości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top