10: Porwanie | 04

32:6:7 [ABY]
Nieznane Regiony, planeta Madior w układzie Sidis

∽𑁍∼

Darth Crist przedzierał się przez dżunglę, brutalnie rozpychając kamienie i wystające gałęzie z pomocą Mocy. Odrzucał przeszkody na bok, niczym burza przechodząc przez ogromny las.

Był wściekły, a jego złość dodatkowo potęgowały wszechobecne pnącza oraz niskie, wybujałe rośliny, które podchodziły mu pod nogi. Frustracja, choć głęboko ukryta, wzrastała z każdą chwilą.

Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Darth Krukt kiedykolwiek traktował swojego ucznia ulgowo. Żeby obronić swego mienia, wielokrotnie musiał robić trzy razy więcej niż jego rówieśnicy, by udowodnić, że jest równie kompetentny co oni.
Oczywiście, szepty nigdy nie ustały, a co wyżej postawieni z chęcią wykorzystywali te plotki przeciw niemu.

W większości jednak je ignorował. Dopóki nikt realnie nie zagrażał jego pozycji, miał takie opinie w poważaniu. Znał swoją wartość, znał swoje możliwości. Co mądrzejszy wiedział, że lepiej mu się nie narażać. A głupi… cóż. Na głupków nie było miejsca u Sithów.

A przynajmniej tak powinno być.

Crist zgrzytnął zębami na myśl o Rouhcie i Valu, dwóch idiotach, przez których misja się nie powiodła. Miał wreszcie szansę zabłysnąć, zaimponować swojemu mistrzowi, a oni to zaprzepaścili!

Wiedział, że Krukt prędzej czy później dojdzie do siebie. Ufał mu chyba najbardziej w Akademii. Miał świadomość, że uczeń nie zamachnie się na razie na jego życie. I była to prawda: nie zamierzał. Crist musiał się jeszcze wiele nauczyć, a Krukt był mistrzem w wielu aspektach sithańskich sztuk. Zabijanie go przed czasem byłoby marnotrawstwem, a jeszcze wiele lat minie, nim mistrz powierzy protegowanemu wszystkie swoje sekrety.

Choć tak po prawdzie Crist wcale nie czuł się w obowiązku go mordować.

Krukt byłby w stanie zlikwidować swojego ucznia, gdyby jego potęga zaczęła mu zagrażać: był sprytniejszy, znał tajemne rytuały i byłby w stanie się go pozbyć, ale nie zrobiłby tego.
Był piekielnie inteligentny. Wiedział, że gdzie dwóch potężnych Sithów, tam większa siła. Mając świadomość, że Crist take zdaje sobie z tego sprawę, mógł spać spokojnie. Razem było po prostu silniejsi.

Po co rezygnować z takiej siły? Za ofiarowanie sekretów wszystkich tajników Mocy, które znał Krukt, Crist naprawdę byłby w stanie poświęcić się dla mistrza, a nawet oddać za niego życie.

Bądź co bądź co on go uratował z płonącego wraku statku, który rozbił się na planecie wiele lat temu.

Przygarnął. Wychował. Wyszkolił.

Mało który Sith poważyłby się zrobić coś takiego.

Zaklął, gdy potknął się o wystający z ziemi głaz, tracąc przy tym równowagę. Poleciał do przodu i wyciągnął się jak długi na ziemi, czemu towarzyszyło stłumione stęknięcie. Odruchowo podniósł twarz z brudnej, wilgotnej ziemi. Zaczął pluć ziemią i bezskutecznie próbując zmyć błoto ze swojej twarzy. Cóż za upokorzenie. Gdyby Krukt go teraz zobaczył…

Ale nie zobaczył. Prawda?

Chłopak wstał i otrzepał ubranie. Niewiele to dało, cały jego strój wciąż pokryty był brudem. Machnął ręką. Tu nie chodziło o to, że błoto mu przeszkadzało. Użytkownicy Mocy musieli potrafić radzić sobie w trudnych warunkach, kupka ziemi nie była problemem. Chodziło raczej o sposób, w jaki tę kupkę nabył.
Był jednak w stanie odłożyć ten problem na później. Na razie i tak nie mógł wrócić, więc niechlubny upadek nie zostanie zauważony.

Mamrocząc pod nosem i mierząc usłaną kamieniami drogę nieprzychylnym spojrzeniem, postanowił skręcić w słabo widoczną, krętą odnogę. Była pozarastana zielskiem, ale nie było na niej głazów. Zawsze to coś.

Całą swoją uwagę skupił teraz na patrzeniu pod nogi. Nie ufał przesłaniającym drogę roślinom. Mogły uczestniczyć w zdradzieckim spisku z kamieniami, więc wolał nie ryzykować.

Przeszedłszy około kilometra, nabrał więcej zaufania do niewidocznej ścieżki. Podniósł głowę z zamiarem dziarskiego marszu przed siebie. Jeśli dobrze orientował się w terenie, był gdzieś na zachód od Akademii Jedi. Postanowił zatoczyć większe koło, bo zmilimalizować ryzyko wykrycia przez ich patrole.
W końcu musiał tę dziewczynę złapać, jeśli chciał wrócić. Jasne, Kruktowi pewnie wkrótce by przeszło, ale on nie zamierzał spędzić kilkunastu dni w leśnej dziczy. Nie miał nawet odrobiny prowiantu, bo nieszczęśliwie zamierzał go uzupełnić zaraz po spotkaniu Rady.

W tym właśnie momencie jego noga natrafiła pustkę. Nie spodziewający się niczego ponownie zaliczył upadek, lądując twarzą na miękkim leśnym poszyciu. O dziwo, na twarzy nie miał błota, a jego ciało nie zostało zaatakowane przez wszędobylskie krzaki.

I zaraz do jego uszu dotarł bardzo znajomy dźwięk:
szum miecza świetlnego.

Podniósł prędko głowę, próbując jednocześnie wymacać nogami, gdzie kończył się dołek, w którym nieszczęśliwie postawił wcześniej stopę. Znajdował się na niewielkiej polance, a przed nim stała ogromny wrak jakiegoś kosmicznego statku. Popatrzył bliżej, na postać która dzierżyła w dłoniach świetlne ostrze. I miał ochotę głośno gorzko się roześmiać.

Oto przed nim stała ta Kira, dziewczyna z Ziemi.

Na jej twarzy malowało się ogromne zdumienie. Stała może trzy metry od niego, zastygła w bezruchu. Po kilku sekundach zawahania drgnęła i wzięła zamach, by podetknąć mu broń pod gardło.

Lata szkolenia jednak zrobiły swoje, a Crist okazał się szybszy. W jednej sekundzie posłał potężną, zmiatającą z nóg falę Mocy, a w drugiej skoczył na nogi. Jedi, co musiał przyznać z niechętnym uznaniem, zatoczyła się do tyłu, ale nie przewróciła. Na jej nieszczęście, ta chwila wybicia z rytmu wystarczyła. Wykonał obszerny ruch dwoma palcami prawej dłoni, a ona straciła dech w piersi.

Nim zemdlała, zdążyła głośno krzyknąć. Z wnętrza machiny dało się słyszeć głosy i donośny tupot stóp.

Crist podbiegł do nieprzytomnej brunetki i przerzucił ją sobie przez ramię. Skrzywił się przy tym paskudnie, gdyż bezwładne ciało okazało się niezwykle ciężkie. Miał jednak dobrze wyrobione mięśnie, więc po chwili przyzwyczaił się do obciążenia.

Zaczął biec.

Tym razem pamiętał, gdzie kryły się złowieszczy dołek i głaz.

∽𑁍∼

Seiyalla patrzyła uważnie, łapiąc kontakt wzrokowy z każdym członkiem Rady osobno. Upewniwszy się, że nikt nie żywi wątpliwości, wznowiła swoją wypowiedź, przechodząc od razu do meritum.

— Darth Groul napadł na ośrodek komunikacji Najwyższego Porządku na Ord Mantell — oznajmiła. Atmosfera w sali stężała. Spodziewała się, że tak właśnie będzie, lecz mimo tego sama nieznacznie wstrzymała powietrze. Głośno je wypuściła, wyrównując oddech. — Wymordował całą obsługę, nie kryjąc się zbytnio ze swoimi umiejętnościami. Porządek go zauważył. Wysłał w ślad za nim Rycerzy Ren.

Pomruk ponownie przeszedł przez pomieszczenie. W większości wyrażał on gniew i wzburzenie, czasem również strach. Mistrzyni Jedi doskonale ich rozumiała. Sama miała ciasny supeł w żołądku, ale wiedziała, że muszą działać szybko i zdecydowanie.
— Niestety nie wiemy, czy działał on z polecenia Dartha Krukta, czy też nie. Lecz chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, co to oznacza.

Ni'Ja, catharańska i bardzo impulsywna mistrzyni Jedi, uderzyła z całej siły pięścią w podłokietnik swojego siedziska.

— Przebrzydły bantha naraził wszystkich na wykrycie! — syknęła jadowicie. Prosta zasada wszystkich użytkowników Mocy brzmiała nie dać się zdemaskować w wielkiej Galaktyce. Zarówno Jedi jak i Sithowie dokładnie przestrzegali tego, by nikt nie dowiedział się o ich istnieniu, dopóki nie nadejdzie odpowiednia chwila.

Ale Seiyalla nie wiedziała, czy Krukt nie uznał zwyczajnie, że ta chwila właśnie nadeszła. Był Sithem. Kierowanie się emocjami był dla niego naturalne. Mógł stwierdzić, że czekali dostarczenie długo. Rozpocząć atak.

Z drugiej strony, niesubordynacja jakiegoś pośledniejszego akolity nie była żadnym nowym zjawiskiem, szczególnie w szeregach Sithów.

Ona po prostu nie wiedziała. Nie wiedziała i nie miała jak się dowiedzieć, gdyż połączenia Mocy z Darthem Kruktem nie pojawiały się już od kilku tygodni. Nie była w stanie potwierdzić lub zaprzeczyć informacjom, jakie otrzymywali z zewnątrz. A Porządek uciszył sprawę, ogłaszając Groula kolejnym zbuntowanym Jedi ocalałym z Akademii Skywalkera. Nie sposób tylko stwierdzić, czy uważali tak naprawdę, czy też zaczęli coś podejrzewać. Pewne było to, że musieli być teraz znacznie ostrożniejsi.

— Mistrzyni Mlint, co się przydarzyło Darth Groulowi? — spytał Kronus, kaminoanin.

Przełożona rozłożyła ręce w pełnym bezradności geście.

— Z raportów Porządku wynika, że udało mu się pozbawić życia jednego Rena, ale drugi zdołał go ugodzić. Zmarł na miejscu, o ile tylko raport pokrywa się z rzeczywistością.

— Raczej tak — wtrącił mistrz Dient, masując podbródek dłonią. — Wątpię, by je spreparowali. Nie mają powodów, by to robić.

— Chyba że nie chcą, by takie informacje dostały się w łapska Rebelii — zauważyła kąśliwe Ni'Ja.

Krall jednak się sprzeciwił, kiwając przecząco głową.
— Ruchowi Oporu nie zależy na tego typu informacjach — odparł. Catharanka musiała przyznać mu rację. Skinęła krótko głową, lecz grymas nie zszedł z jej twarzy.

Seiyalla również nie uważała, by Snoke domyślił się czegoś więcej. Po Czystce Jedi były przypadki Rycerzy, którzy przeszli na Ciemną Stronę Mocy. Nierzadko informacje o nich wypływały lata po zajściu. A przecież zniszczenie nowego zakonu było sprawą z gruntu świeżą: ledwie cztery lata temu świątynia Luke'a została zrównana z ziemią. Takie przypadki się zdarzały.

Doświadczenie nauczyło ją jednak ostrożności, więc nie zamierzała poddawać się złudnemu poczuciu bezpieczeństwa. Musieli podjąć kroki. Radykalne.

— Niezależnie od tego, czy Krukt odpowiada za tę sytuację, nie możemy pozwolić, by coś takiego zdarzyło się ponownie — zaanonsowała, podnosząc głos. Przebiła się przez szept, na powrót zyskując pełną szacunku ciszę. Mogła już mówić normalnie, ale zrezygnowała. Chciała, by jej słowa wybrzmiały i na długo pozostały w sercach członków Rady.
— Sithowie zaczęli stanowić zbyt duże zagrożenie. Ich chaotyczne działania mogą doprowadzić do upadku tego, nad czym pracowaliśmy od dekad.

Pozostali słuchali w napięciu, zachodząc w głowę, co może mieć na myśli przywódczyni.
Ale nie Krall.

Krall wiedział.

— Co więc sugerujesz? — spytał cicho, patrząc jej głęboko w oczy. Pochwyciła to spojrzenie i ledwie zauważalnie skinęła głową.

— Już zbyt długo pozwalaliśmy Sithom bezkarnie żyć na tej planecie razem z nami. Czas zrobić z tym porządek — odpowiedziała.

Nietrudno było odgadnąć, że pomysł nie przypadł do gustu mistrzom. Minęło pięć sekund, nim ktoś się odezwał. Tym razem była to twi'lekanka, Karuuna San.
— Pozbawimy się naszej największej ochrony.

Była to prawda. Oprócz tego, że planeta znajdowała się w Nieznanych Regionach, a bez koordynatów nie sposób było się na nią dostać, obecność użytkowników Mocy maskowała ich wzajemna obecność. Ciemna Strona promieniująca od Sithów i Jasna Strona, którą emanowali Jedi neutralizowały się. Tłumiły. W gruncie rzeczy na pierwszy rzut oka nie było czuć absolutnie żadnej energii. Trzeba było naprawdę mocno się skoncentrować i wiedzieć czego szukać, by wyczuć buzujące, kotłujące się ze sobą sprzeczności.
A same akademie, ukryte w głębi dżungli i otulone koronami drzew, było znaleźć niezwykle trudno.

Gdyby jakimś cudem ktoś zdobył koordynaty i wysłał na przeszpiegi użytkownika Mocy, ten nie zorientowałby się w sytuacji. Gdyby nakazał to osobie niewrażliwej… cóż, efekt zapewne pozostałby taki sam.

— Nikt nie znajdzie Madioru przypadkiem. Czas, byśmy zawierzyli się w tej sprawie Mocy.

Tym razem zdania były podzielone. Cześć obecnych kiwała głowami, zgadzając się z twierdzeniem wypowiedzianym przez mistrzynię. Cześć wciąż sceptycznie podchodziła do tematu, wbijając wzrok w podłogę lub pomrukując pod nosem dezaprobatę.

W takich wypadkach zawsze o sprawie decydowało głosowanie. Każdy z mistrzów miał obowiązek oddać głos za lub przeciw, uzasadniając swoje zdanie. W ten sposób pozwalali innym dojrzeć aspekty, które mogły im umknąć. Ostateczny głos oddawało się wtedy, gdy wszyscy wyrazili już swoją opinię.

Także tym razem postąpiono według tej procedury. Przewagą dziewięciu głosów do trzech wygrało stwierdzenie, że należy przystąpić do walki z Sithami. Tym samym decyzja zapadła.

Oczywiście pomniejsze potyczki między dwoma frakcjami zdarzały się nieustannie. Czy to na Madiorze, czy na pośledniejszych misjach dorosłych akolitów. Ale do prawdziwego starcia między siłami dobra i zła nie doszło od ponad dwóch dekad.

Tamtą walkę pamiętało jedynie trzech użytkowników Mocy, którzy zostali na Madiorze.
Dwóch z nich właśnie wymieniło się spojrzeniami.

— Kiedy? — spytał ciężko Krall. Widać było, że nie pali się do potyczki, ale nie zamierza też od niej uciekać.

W tym właśnie momencie do sali obrad wtargnęły dwie postacie bez autoryzacji.

Mistrz Dient rzucił swojemu protegowanemu spojrzenie, które błędnie można by odczytać jako uprzejme zdumienie. W rzeczywistości Krall niemal wybałuszył oczy i zastygł w bezruchu.

Corran jednak zignorował nieme upomnienie mistrza. Próbował złapać oddech – najpierw gonił Crista w lesie, a gdy zgubił jego trop, czym prędzej uruchomili znaleziony w głuszy statek i popędzili co sił do Akademii. Ledwo doleciał na miejsce, gdyż okazało się, że paliwa było znacznie mniej, niż początkowo zakładali. Dolna część pokładu została rozorana skutkiem twardego lądowania, ale on i Meiiyan nie zwrócili na to uwagi. Sprintem pobiegli prosto do sali obrad, ignorując pełniących warty strażników i bez zaproszenia wpadając w sam środek narady.

— Chodzi o Kirę — wydusiła z siebie w końcu Su, która pierwsza odzyskała zdolność mowy po szoku i wysiłku. — Została porwana. Crist… Crist ją złapał.

Fala lodowatego potu zalała całe ciało Kralla Dienta.

∽𑁍∼

Pierwszym, co ujrzała dziewczyna po przebudzeniu się, była ciemnoniebieska, gładka ściana. W rzeczywistości była ona niemal czarna, ale niebieskie światło jarzeniowych lamp łudziło, że mają inny kolor niż w rzeczywistości.

Jej przytomność nie trwała długo; wkrótce zemdlała raz jeszcze.

Gdy obudziła się następnym razem, ból głowy niemal rozsadzał jej czaszkę. Jak przez mgłę pamiętała bladą twarz przyglądającą się jej z zainteresowaniem, a następnie wstrzyknięcie jakiegoś środka, który prawdopodobnie miał uśmierzyć ból mięśni i potylicy. Minął on bowiem już po paru minutach, a im mniejsze było cierpienie, tym więcej przytomności umysłu odzyskiwała Kira Brown.

Wkrótce wyraźnie już widziała jasny owal, wyróżniający się znacząco na tle ciemnych ścian i przytłumionych jarzeniówek. Na około sześćdziesięcioletnia twarz mężczyzny naznaczona była już kilkoma zmarszczkami, a szpakowate włosy, starannie zaczesane do tyłu, stały się już matowe i nie połyskiwały w błękitnym świetle lamp.

Był ubrany na czarno, co wzmagało kontrast między niezdrowo bladą skórą a odzieniem nieznajomego. Hebanowa peleryna z kapturem otulała jego ciało. Normalnie wyglądałby przerażająco, ale swoboda, z jaką siedział sprawiała, że nie wydawał się aż taki straszny.
Przygarbiony siedział okrakiem naprzeciw niej, podpierając łokcie na nogach i splatając razem palce. W jego oczach przebłyskiwały tajemnicze światełka.

Spróbowała się poruszyć, ale jej ciało natrafiło na opór. Była przykuta do wznoszącej się pod kątem stu trzydziestu pięciu płaskiej platformy, zaopatrzonej w magnetyczne kajdanki na stopy oraz ręce. Kira wielokrotnie widziała takie wynalazki w Akademii Jedi, choć pierwszy raz miała okazję doświadczyć tego na własnej skórze.

Podczas próby jej uwolnienia, kącik ust mężczyzny wygiął się w ledwie widocznym kpiącym uśmiechu.

Widząc że próba uwolnienia się nie ma najmniejszego sensu, postanowiła skoncentrować swoją uwagę na tajemniczym osobniku.

— Jesteś Sithem. — To było stwierdzenie, nie pytanie. Czarne szaty wyraźnie sugerowały przynależność do akolitów mroku, poza tym dobrze pamiętała, że to właśnie jeden z Sithów ją pojmał i ogłuszył. Pomyślała mimochodem, że to całkiem skuteczna technika obezwładniania wroga.

Wojownik skinął głową, przymykając przy tym oczy.

— Jestem w waszej Akademii? — spytała dla pewności. Niby oczywiste, ale zawsze mogli mieć jakiś tajemny inny kompleks, kto ich tam wie. Musiała jak najlepiej zorientować się w swojej sytuacji.

Ponowne potaknięcie.

Wzięła głęboki wdech, nim zadała ostatnie pytanie:
— Dlaczego jeszcze mnie nie zabiliście?

Tym razem uśmiech na jego twarzy był wyraźnie widoczny.

— Droga Kiro — odezwał się, a Ziemianka pomyślała, że ma akcent bardzo zbliżony do amerykańskiego. Wyraźnie wymawiał R, co (jak zauważyła) nie było tak często spotykane w Odległej Galaktyce. Głos miał szorstki, ale przyjemny dla ucha. — Nie zamierzam cię zabijać. Chcę cię przeciągnąć na swoją stronę.

Dziewczyna spojrzała na niego z przestrachem w oczach. Oczami wyobraźni widziała już tortury, jakich podejmowali się Sithowie, by zmusić ją do zmiany stron.

— Darth Krukt cię przysłał? — zapytała, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Nie do końca skutecznie.

Wiedziała, że to właśnie Darth Krukt przewodził wojownikom ciemności. Nigdy nie widziała go na żywo, a na hologramie jego twarz spowita była cieniem głębokiego kaptura. Same jednak opowieści o okrucieństwach, jakich się dopuścił oraz geniuszu, jaki posiadał wystarczyły, by sama myśl o jego osobie przerażała.

Rycerz mroku uśmiechnął się raz jeszcze.

— To ja jestem Darth Krukt.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top