XXX. Brandy
Pokład gwiezdnego niszczyciela, Finalizera, 35 lat po bitwie o Yavin
Madge jeszcze nigdy aż tak mocno nie pragnęła poczuć, jak w jej żyłach zamiast krwi płynie alkohol. Potrzebowała tego uczucia obojętności na wszystko i senności, jakie w odpowiedniej dawce dawał nawet najtańszy lum. Potrzebowała zapomnienia. Chciała zapomnieć o tym, jak postąpił Ben. O tym, kim się stał. To, że zapomnienie będzie wyłącznie chwilowe, a otrzeźwienie przypłaci wyłącznie ogromnym bólem głowy, który jednak wcale nie zmniejszy bólu jej serca, nie było ważne. Alkohol był środkiem doraźnym, lekiem na tu i teraz, i tylko to się liczyło... Choć Ben zapowiedział jej, że na pokładzie gwiezdnego niszczyciela nie dostanie nawet kropli alkoholu, miała gdzieś, co mówił. Akurat byłaby w skłonna uwierzyć, że jacykolwiek oficerowie przetrwaliby bez wlewania w siebie whisky lub brandy. Alkohol mógł nie być dostępny dla zwykłych żołnierzy, Ben mógł od niego stronić, ale zapasy czegoś mocniejszego z pewnością znajdowały się gdzieś na pokładzie okrętu. A ona postanowiła je znaleźć. Koniec i kropka. Skierowała swe kroki w kierunku mesy. Doba pokładowa dobiegała końca i akurat trafiła na porę wydawania kolacji. Musiała przedstawiać sobą dziwny i niecodzienny widok, ponieważ gdy wpadła do mesy, wszelkie rozmowy ucichły, a szturmowcy oraz oficerowie zamarli, spoglądając na nią i przerywając swój posiłek. Madge zatrzymała się w pół kroku. Przyglądali się jej, a już po chwili wyczuła promieniujące od członków załogi fale strachu. Jej miecz świetlny, jej postawa pełna dzikości oraz wściekłości, przerażały ich. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Dobrze, pomyślała. Albo będą się ciebie bali, albo będą się z ciebie śmiali. Wolała czuć napływający od nich strach. Nie zamierzała pozwolić, aby ktoś się z niej śmiał, lub kpił. Wystarczyło, że Ben upokorzył ją, biorąc stronę Huxa. Więcej razy nie dopuści do takiej sytuacji. Zdawała sobie sprawę, że jej zachowanie ociera się niebezpiecznie o Ciemną Stronę Mocy, ale nic jej to nie obchodziło. Już nie. Nie pomogło także zadanie samej sobie pytania, co powiedziałby Luke, widząc ją w takim stanie. Ben, czy raczej teraz już Kylo Ren, miał rację. Skywalker musiał zdawać sobie sprawę, że żyła, pozostawiona w najgorszym miejscu w galaktyce. Dlaczego więc nigdy nie odszukał jej i nie zabrał ze sobą, dokądkolwiek się udał? Och, to bardzo proste – nigdy tak naprawdę go nie obchodziła. Nigdy tak naprawdę nikogo nie obchodziła... A skoro tak, nie musiała się na nikogo oglądać. Nie miała absolutnie żadnych zobowiązań wobec nikogo. Skoro więc Luke nie pozostawił jej żadnych wskazówek, ani instrukcji, jak powinna żyć, postanowiła wreszcie zacząć żyć po swojemu. W oczach Madge na moment zabłysły łzy, ale zamrugała szybko, aby się ich pozbyć. Żeby tak to wszystko jasny szlag trafił...
Żołnierze nadal rzucali w jej stronę ukradkowe spojrzenia przesycone lękiem, ale gdy dała pierwszy krok do przodu, natychmiast opuścili głowy, wbijając je w swe talerze i udając, że w ogóle jej nie widzą. Prostując się dumnie, specjalnie niezbyt szybkim krokiem przemierzyła odległość dzielącą ją od miejsca, gdzie czarny droid kuchenny z oznaczeniami Najwyższego Porządku na korpusie, wydawał posiłki. Obcasy butów dziewczyny stukały głośno o durastalowy pokład, będąc przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem, jaki rozchodził się po mesie. Oficerowie bali się jej, ponieważ nie wiedzieli, czego mogą się po niej spodziewać. Uznano jej przynależność do Renów, a Renowie nigdy nie zniżali się do poziomu jadania w mesie, więc jej pojawienie się uważano za bardzo złą wróżbę. Z góry założono wręcz, że przybyła z rozkazu samego Najwyższego Dowódcy, aby wymierzyć karę jednemu z nich. Za jakie winy? Tego jednego nie sposób było zgadnąć. Służba w Najwyższym Porządku należała do ogromnie niebezpiecznych. Śmierć groziła nawet za najlżejsze przewinienia. Może ktoś odezwał się do Kylo Rena w złym tonie? Owszem, Najwyższy Dowódca był dzielnym wojownikiem, ale ludzkie zasoby raczej nie miały dla niego większego znaczenia. Nikt nie był niezastąpiony. Czasem wystarczyło ledwo dostarczenie złych wieści, aby nieszczęsny posłaniec legł martwy u jego stóp...
Odetchnięto z ulgą dopiero, gdy lady Ren znalazła się już przy samym kontuarze, nie zwracając na nikogo większej uwagi.
— Dobry wieczór, pani — powitał ją droid. — Czym mogę służyć?
— Daj mi butelkę najlepszej i najmocniejszej whisky albo brandy, jaką masz — zażądała, starając się nadać swojemu głosowi ton nieznoszący sprzeciwu.
Na sekundę pomarańczowe fotoreceptory droida zalśniły mocniejszym blaskiem, jakby zdumiało go jej życzenie.
— Lady Ren — odparł, a Madge dałaby sobie rękę uciąć, że w jego głosie usłyszała wahanie, choć wiedziała, że to przecież niemożliwe, ponieważ droidy nie są w stanie okazywać emocji. — Obawiam się, że to nie jestem w stanie spełnić pani prośby. Moje oprogramowanie zezwala na wydawanie alkoholu tylko nielicznym, zarejestrowanym osobom. Pani nie jest niestety jedną z nich.
Madge głośno wciągnęła powietrze, czując, że na jej policzki wystąpił gorący rumieniec gniewu. Ponownie przypomniała sobie, co powiedział jej Ben – że nie dostanie tam ani odrobiny alkoholu. I zadbał o to, drań! Zadbał o to, jak cholera! Jakim prawem jednak próbował jej czegokolwiek zabronić?! Nie pozwoli się tak traktować, co to, to nie! W dłoni młodej kobiety w mgnieniu oka zabłysła rękojeść miecza świetlnego. Aktywowała broń i fioletowe ostrze z sykiem wysunęło się z emitera. Na dźwięk odpalanego miecza świetlnego, mesa zaczęła pustoszeć w ekspresowym tempie. Madge nie zwróciła na to uwagi, morderczym spojrzeniem wpatrując się w droida, który nie chciał z nią współpracować.
— Wydajesz alkohol tylko zarejestrowanym osobom, tak? — syknęła. — W takim razie, dopisz mnie do rejestru! — wywarczała, przysuwając klingę miecza świetlnego do szyi droida, tak blisko, że niemal przysmażyła jego obudowę.
Fotoreceptory robota błysnęły kilka razy w panice. Zerknął ponad ramieniem Madge na opustoszałą już mesę, jakby liczył na to, że ktoś ulituje się nad nim i przybędzie mu na pomoc. Nikogo jednak nie było już w pobliżu.
— Lady Ren — odezwał się. — Nie zaprogramowano mnie, abym wykonywał pani polecenia i z ogromnym żalem muszę stwierdzić, że nie mogę...
Madge nie czekała, aby usłyszeć, czego nie może droid. Klinga jej miecza świetlnego świsnęła w powietrzu i po chwili głowa droida z głuchym brzękiem potoczyła się po podłodze. W następnej sekundzie całe metalowe cielsko runęło na pokład. Dziewczyna, jakby nigdy nic, dezaktywowała miecz świetlny, przypięła go do paska i zgrabnie przeskoczyła przez kontuar. Skoro droid miał pozwolenie, aby niektórym członkom załogi wydawać alkohol (z pewnością do wybranych należeli jacyś generałowie oraz inni wojskowi ważniacy, ponieważ wątpiła, aby któryś z rycerzy Ren, albo sam Kylo czuł pociąg do whisky lub brandy), gdzieś w pobliżu musiał znajdować się jakiś magazyn z racjami żywnościowymi oraz alkoholem. Na wprost kontuaru znalazła panel dostępu oraz zasunięty właz. Metalowe płaty nie rozsunęły się przed nią, a ona nie znała odpowiedniego kodu dostępu, który mógłby pozwolić jej dostać się do pomieszczenia za nimi. Warknęła głucho i ponownie sięgnęła po miecz świetlny. Aktywowała go i wbiła jarzącą się klingę w sam środek panelu, niemal po samą rękojeść. Nie zwracała przy tym uwagi na strzelające wokół iskry, które parzyły jej dłonie oraz twarz. Ważniejsze było to, że dopięła swego. Właz posłusznie rozsunął się, wpuszczając ją do pomieszczenia, które znajdowało się za ścianą. Wpadła do środka, mijając mnóstwo skrzyń z prowiantem i szukając wyłącznie jednego – alkoholu. Jakiegokolwiek. W tamtej chwili wlałaby w siebie nawet niesławny, cuchnący bimber z Chad. Uważnie czytała oznaczenia na duraplastowych skrzyniach z racjami żywnościowymi, aż wreszcie natrafiła na to, czego tak bardzo potrzebowała – słynną w całej galaktyce, koreliańską brandy. Przez moment żałowała, że nie ma na sobie swojego płaszcza – miał szerokie kieszenie, w których można by schować kilka flaszek. Niestety, była ubrana jedynie w swą czarną tunikę Rena, która pozbawiona była jakichkolwiek kieszeni, czy innych miejsc, gdzie dałoby się coś upchnąć. Chwyciła więc dwie butelki w dłonie, przez moment zastanawiając się, czy trzeciej nie unieść za sobą Mocą, ale porzuciła ten pomysł i wróciła do mesy. W środku nadal nikogo nie było. Ale to nic, pomyślała. To nawet lepiej dla niej. Przynajmniej nikt nie będzie jej przeszkadzał. Usiadła przy pierwszym lepszym stoliku, stawiając na blacie obie flaszki. Chwyciła pierwszą z nich, odkręciła zakrętkę i wlała w siebie potężny łyk alkoholu. Brandy paliła jej przełyk, aż przez twarz młodej kobiety przebiegł nieprzyjemny grymas, ale już po chwili po całym jej ciele rozlało się przyjemne ciepło. Złapała butelkę za szyjkę, opierając ją na swym kolanie. Otarła usta wierzchem dłoni. W podobnej sytuacji Kylo Ren znalazł ją na Tatooine. Kiedy to było? Tygodnie, miesiące temu? Do oczu Madge napłynęły łzy. Po co było jej to wszystko?! Po co była jej ta cała Akademia Jedi?! Luke Skywalker powinien był pozwolić, żeby piraci sprzedali ją komuś w niewolę. Jako zwykła niewolnica, nigdy nie poznałaby Bena Solo i pewnie nawet nigdy nie dożyłaby tych swoich marnych dwudziestu siedmiu lat... Dlaczego Moc traktowała ją tak okrutnie? Co takiego zrobiła Madge, że musiała doświadczać tak ogromnego cierpienia? Dlaczego nie było pisane jej jakieś spokojne życie z dala od Jedi, Najwyższego Porządku i całego chaosu, jaki niesie ze sobą wojna?
Dziewczyna pociągnęła kolejny, potężny łyk alkoholu. Tak dobrej brandy nie miała jeszcze okazji spróbować. Te tanie szczyny, nazywane lumem, które przez lata pompowała w siebie na Tatooine, nawet się do niej nie umywały. Cóż, najwyraźniej Najwyższy Porządek nie oszczędzał na wygodzie swych oficerów. A ten, kto zamawiał brandy, miał doprawdy świetny gust, to musiała mu przyznać. Alkohol krążył w żyłach Madge, a ona z radością powitała rozlewające się po jej ciele rozluźniające ciepło oraz lekkie zawroty głowy. Tego dnia postanowiła się upić i nic jej przed tym nie powstrzyma! Nawet sam Kylo Ren! A gdyby nawet wpadł tam znienacka, znów usiłując rozstawiać ją po kątach, tym razem by mu pokazała dokąd może wsadzić sobie swoje komendy, rozkazy, nakazy i zakazy! Miała ochotę rozszarpać go na strzępy, ale jednocześnie zapragnęła go przytulić i całować, i nigdy nie przestawać... Jej nastrój przechodził z jednych skrajnych emocji w kolejne, aż w końcu ukryła twarz w dłoniach, łkając rozdzierająco. Miała wszystkiego dosyć i na przemian to pociągała brandy z butelki, to znów ocierała twarz z łez oraz smarków grzbietem dłoni lub rękawem swej czarnej jak noc tuniki, pozostawiając na nim jaśniejsze, zaschnięte plamy. Kiedy już wykańczała pierwszą butelkę alkoholu, przypomniały jej się ballady, których uczyła ją Tionna. Swą mitarę zostawiła w swojej kwaterze, ale nie stanowiło to dla niej żadnego problemu.
— Ludzie chorzy na szarość... Mój los chory na szarość! Mój dom, moje miasto, planeta... — zanuciła żałośnie jedną z ulubionych pieśni Tionny. — Mocy cała ze złota, przędąca w kołowrotku, czemu z siebie wysnuwasz nić szarą? Matko nasza, wielobarwna, w akselbantach, w brokatach, która błyszczysz i mienisz się cała...*
Nadal śpiewała za jedyną widownię mając samą siebie, gdy nagle zorientowała się, że butelka, z której do tej pory sączyła brandy, jest już zupełnie pusta. Ze złością cisnęła nią o ścianę. Jej umysł ledwo zarejestrował, że butelka roztrzaskała się w drobny mak i tysiące lśniących kawałków szkła rozsypało się po pokładzie. Już bowiem odkręcała kolejną, gdyż wciąż było jej mało. Jednak, ponieważ wzrok miała mętny, a w głowie kręciło jej się zdecydowanie bardziej, niż powinno, pokład zaczął niebezpiecznie wirować pod jej stopami i nie potrafiła poradzić sobie nawet z tak prostą czynnością. Wreszcie ze złością strąciła butelkę ze stolika, nie zważając na to, że ta stłukła się, a drogocenny, bursztynowy płyn rozlał się po pokładzie. Oparła łokcie na stole, ukryła twarz w dłoniach i znów rozpłakała się. Całkowicie straciła poczucie czasu, nie miała więc najmniejszego pojęcia, jak długo przebywała w mesie. Nagle drgnęła, poczuwszy, że ktoś położył dłoń na jej ramieniu. Odruchowo spróbowała sięgnąć po miecz świetlny, ale zrobiła to tak niezdarnie, że rękojeść wysunęła się z jej dłoni i potoczyła pomiędzy szkła ze stłuczonej butelki. Wypity alkohol przytępił jej zmysły, więc nawet nie wyczuła w Mocy, że ktoś nadchodzi. Na szczęście, gdy uniosła głowę, okazało się, że obok niej stoi Piri. Rysy jej twarzy rozmazywały się Madge przed oczami, ale zdołała dostrzec, że kobieta nie miała na sobie munduru, a zwykły kombinezon lotniczy.
— Piri... — wybełkotała, usiłując wstać. — Może napijesz się ze mną...?
Kapitan eskadry „Bliźniaczych słońc" tylko pokręciła głową i bez zbytniej delikatności pchnęła ją z powrotem na twarde krzesło.
— Madge... — warknęła. — Na Moc, co ty wyprawiasz?! Próbowałam się z tobą skontaktować, szukałam cię wszędzie, aż w końcu jeden ze szturmowców ze strachem opowiedział mi, że lady Ren zrobiła zamieszanie w mesie! — Zniżyła głos do szeptu, tak, aby tylko Madge mogła ją usłyszeć. — Dziewczyno, ogarnij się!
— Nie rozumiem, o co ci chodzi... — mruknęła była Jedi.
Piri rozejrzała się po mesie – dwie stłuczone butelki, brandy rozlana na podłodze oraz droid pozbawiony głowy, leżący za kontuarem służącym do wydawania posiłków. Madge zachowała się jak typowy użytkownik Ciemnej Strony, który wpadł w szał, choć do tej pory Piri uważała ją za rozsądniejszą. Mądrzejszą. Godną zaufania... Ton Lokk zginął, zgładzony na rozkaz Huxa, ale nie wydał innych współpracujących z Ruchem Oporu. Nadzieja wciąż nie umarła. Piri od razu zauważyła, że Madge była inna. Nie pasowała do Najwyższego Porządku. Dlatego kobieta postanowiła pewnego dnia wtajemniczyć ją w swe plany. Ona oraz kilku innych żołnierzy, pragnęli wzniecić bunt. Piri nie była jedyną, której Najwyższy Porządek odebrał wszystko. Nie miała żadnych wspomnień związanych z matką, ojcem, ani ze swym ludem. Nie wiedziała nawet, skąd pochodzi. Nie znała swego prawdziwego imienia, a wyłącznie numer seryjny, nadany jej przez Najwyższy Porządek, gdy została porwana, a następnie wcielona do ich wojska. Odebrali jej nawet tożsamość, podobnie czyniąc z tysiącami innych, którym wmawiano później, że dostali nowe, lepsze życie. Piri jednak już dawno przejrzała kłamstwa Huxa oraz jemu podobnych. Żołnierze byli dla nich wyłącznie trybikami w ogromnej wojennej machinie. Jeśli któryś się popsuje, natychmiast zostanie zastąpiony kolejnym i tak bez końca, dopóki ktoś w końcu nie powstrzyma tego szaleństwa...
Hux szczycił się swą metodą programowania szturmowców od dziecka, jak gdyby stwarzał co najmniej nowy typ istot myślących, które wyewoluowały, aby nie mieć w ogóle żadnych uczuć oraz być posłusznymi wyłącznie jego woli. Jakby nie mieli własnych mózgów. Jakby nie potrafili samodzielnie myśleć. FN-2187 nie był jedynym, którzy przejrzał na oczy. On po prostu jako pierwszy miał odwagę się sprzeciwić, uciec z Najwyższego Porządku i otwarcie dołączyć do Ruchu Oporu. Reszta nadal czekała. Obserwowali i od czasu do czasu przekazywali Leii Organie co istotniejsze informacje. Ton chciał powiadomić ją także o nagłym pojawieniu się Madge, ale Piri zabroniła mu. Nie była pewna, co do tej dziewczyny. Nie wiedziała, którą ostatecznie obierze stronę, choć miała nadzieję, że wesprze ona raczej Ruch Oporu, niż Najwyższy Porządek, więc nie chciała robić generał Organie zbędnej nadziei. Jednak ostatnio wydarzyło się tyle rzeczy, że Piri sama nie wiedziała, co począć...
— O to — syknęła, wyciągając dłoń w kierunku szczątków butelki. Podniosła rękojeść miecza świetlnego dziewczyny, umoczoną w alkoholu, i rzuciła ją na stół, tuż przed twarz Madge. — Weź się w garść! Galaktyka teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potrzebuje takich jak ty!
Dziewczyna otworzyła usta, a po chwili zamknęła je i zmarszczyła brwi, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale sama nie wiedziała, co takiego. Lub po prostu zapomniała. Piri oparła obie dłonie na stole naprzeciwko niej i pochyliła się ku Madge, patrząc jej głęboko w oczy.
— Słuchaj — powiedziała zimno, ze śmiertelnym wręcz spokojem. — Gdy niesprawiedliwość staje się prawem, opór staje się obowiązkiem. Rozumiesz? Potrzebujemy cię, i...
— Myślę, że nic z tego, co powiedziałaś, i tak teraz do niej nie dotrze... — Nagle za plecami pani kapitan rozległ się czyjś głos.
Piri drgnęła, a jej dłoń automatycznie powędrowała do kabury blastera. Odwróciła się błyskawicznie. Tuż za nią stał najmłodszy z rycerzy Ren. Długie, jasne włosy opadały mu na ramiona. Dłonie trzymał splecione za plecami, eksponując rękojeść miecza świetlnego, przytroczoną do pasa. Nie nosił jednak czarnych szat, jak jego kompani, a bordową bluzę i spodnie, krojem bardziej przypominające zwykły mundur. Marszczył brwi, przyglądając się jej. Kobieta zorientowała się jednak, że jego spojrzenie wcale nie było gniewne. Raczej... Zaciekawione. Madge przez moment wodziła wzrokiem pomiędzy nimi, aż wreszcie musiała zdecydować, że jest jej kompletnie wszystko jedno, co się dzieje, bo oparła dłonie na rękojeści swej broni, na nich oparła twarz i zamknęła oczy, jakby zamierzała zasnąć. Piri zerknęła na nią niepewnie, a Clei Ren podszedł bliżej z cichym westchnieniem.
— Lady Ren... — powiedział delikatnie. Położył dłoń na ramieniu dziewczyny i pociągnął lekko, pomagając jej wstać. — Jest już późno. Chodźmy, pani. Musisz odpocząć...
Madge wybełkotała coś niewyraźnie i spróbowała go odepchnąć, ale Clei tylko przewrócił oczami, uniósł dłoń, wykonując przed twarzą młodej kobiety krótki, ledwo dostrzegalny gest nadgarstka i Madge nagle straciła przytomność, osuwając się prosto w jego ramiona. Piri z przestrachem cofnęła się o krok, gdy wzrok pałających oczu Rena ponownie spoczął na niej.
— Masz szczęście, że to byłem ja, a nie ktoś inny — rzekł cicho, ale z mocą. — Nie musisz się mnie obawiać, nie wydam cię. Ale następnym razem uważaj.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i z nieprzytomną Madge w ramionach opuścił mesę, pozostawiając Piri samą, z sercem, które nagle podeszło jej do gardła...
*Fragment utworu Józefa Barana pt. „Szara ballada"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top