XV. Baty
Pokład gwiezdnego niszczyciela, Finalizera, 35 lat po bitwie o Yavin
Madge nie pamiętała, kiedy po raz ostatni miała ten luksus, że mogła wziąć prawdziwy prysznic, z prawdziwą wodą, a nie ten przeklęty tani zamiennik, jakim były soniczne natryski. Gorąca woda spływała po całym jej ciele, masując je delikatnie i rozluźniając mięśnie. Dopóki nie trafiła na Tatooine, nawet nie zdawała sobie sprawy, jak cenna może być woda, coś, co większość ras zamieszkujących galaktykę traktowało jak rzecz najbardziej oczywistą i pewną...
Odgarnęła włosy do tyłu, pozwalając, aby gorąca woda spłynęła po jej twarzy. Nie chciała użalać się nad sobą. Ale nadal była rozdarta. Rozdarta i... Zazdrosna. Ben porzucił ją na Tatooine. Czekała na niego siedem lat, a on w tym czasie stracił głowę dla Rey. Teraz natomiast mówił jej, że mu na niej zależy? Za kogo on ją miał? Trzymał ją sobie w odwodzie? Ponieważ nie wyszło mu z kimś, kogo uważał za lepszego, ponownie zwrócił się ku niej? Złożyła dłoń w pięść i uderzyła nią w ścianę. Jak on mógł jej to zrobić?! Jak mógł ją zostawić, skoro podobno to ją kochał?! Jaka była to miłość, skoro potrafiła skruszyć ją tak prozaiczna rzecz, jak pojawienie się innej kobiety?! Ale... Może to była jej wina? Może nie walczyła o niego wystarczająco mocno? Może powinna była odlecieć z Tatooine i odszukać go, zamiast bezczynnie czekać, aż to on po nią wróci? Może Ben sądził, że już jej na nim nie zależy? A może właśnie teraz po prostu zdał sobie sprawę, że przez swoje własne czyny pozostał całkowicie sam i nie ma już nikogo innego, do kogo mógłby się zwrócić? Na co jednak liczył? Sądził, że po jego przemianie w Kylo Rena będzie zachowywała się, jakby nic się nie stało? Nadal miał ją wyłącznie za zakochaną nastolatkę, która bez słowa sprzeciwu wykona każde jego polecenie i podda się jego woli?
Madge prychnęła ze złością. Jego niedoczekanie! Zakręciła kurek z gorącą wodą i sięgnęła po ręcznik. Wytarła włosy z resztek wody i owinęła się nim. Jej usta wykrzywił niechętny grymas. Ręcznik był szary. Jak większość rzeczy znajdujących się na okręcie Najwyższego Porządku. Trafiła do ludzi chorych na szarość... Wyszła z odświeżacza nago, owinięta wyłącznie w miękki materiał ręcznika, pewna, że Ben już dawno opuścił jej kwatery, ale gdy weszła do salonu, zobaczyła go siedzącego na sofie, z nogą założoną na nogę, wpatrzonego w ekran niewielkiego datapadu. Kiedy usłyszał jej kroki, uniósł głowę. Jego oczy rozszerzyły się na moment. Na usta mężczyzny wypłynął lekki uśmiech. Solo zaraz jednak na powrót przybrał poważny, niemal obojętny wyraz twarzy.
— Co ty tu jeszcze robisz? — spytała dziewczyna ze zdumieniem. Zmarszczyła brwi i poprawiła ręcznik, aby nie zsunął się z niej.
Ben odłożył datapad na bok.
— Nadal nie mieliśmy okazji omówić wszystkich spraw, którymi powinniśmy się zająć — odrzekł.
Madge splotła ramiona na piersi.
— A gdybym powiedziała ci, że chcę wrócić na Tatooine? — rzuciła zaczepnie. — Albo, że dołączę do Ruchu Oporu?!
Kylo z pobłażaniem pokręcił głową. Wstał.
— Chcesz dołączyć do Ruchu Oporu? Walczyć przeciwko mnie? — spytał. — Znam cię, Madge. Nie zrobisz tego.
Dziewczyna wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Była zła, bo wiedziała, że Ben ma rację. Nie mogłaby stanąć do walki przeciwko niemu, nawet po tym, kim się stał. Miała jedynie nadzieję, że Luke i Leia (jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie jej dane spotkać księżniczkę), wybaczą jej. Robiła dokładnie to, czego nigdy nie powinna była uczynić. Rozum podpowiadał jej, że powinna znaleźć sobie jakąś broń i raz na zawsze unicestwić zagrożenie ze strony Kylo Rena, ale jej serce... Ono nadal widziało, lub pragnęło widzieć wyłącznie Bena Solo – zagubionego i smutnego chłopca, którym kiedyś był Najwyższy Dowódca. Madge nie była pewna, czy Ren wyczuwał jej rozterki, ale nawet jeśli tak było, nie dał tego po sobie poznać. Był cholernie pewny swego, przekonany, że ma całkowitą władzę i kontrolę nad nią i nad jej decyzjami... Po raz pierwszy Madge przeszło przez myśl, że być może starożytni mistrzowie Jedi mieli rację, zakazując związków członkom Zakonu. Wydawało jej się, że wtedy wszystko było prostsze. Każdy znał swoje miejsce i obowiązki, które musiał wykonać. Skoro w Zakonie Jedi nie było miejsca na przywiązanie, nie było go także na miłość. A gdyby ona nie kochała Bena Solo, to ponownie stając z nim twarzą w twarz, już po jego przemianie, z pewnością wiedziałaby co robić. Tymczasem jednak nie miała pojęcia...
— Zabieraj się stąd — warknęła. — Muszę się przebrać.
Nie czekając na odpowiedź mężczyzny, odwróciła się i wtedy usłyszała, jak Ren gwałtownie wciągnął powietrze. Chwycił ją za ramię, a ona zaklęła paskudnie. Nie powinna była nigdy odwracać się do niego plecami. Ale wystarczyła tylko chwila nieuwagi...
— Puść! — syknęła.
Ben warknął głucho. Odgarnął na bok jej ciemne włosy i szarpnął za ręcznik, którym się okrywała, ciągnąc go w dół.
— Nie! — zaprotestowała, starając się wyrwać z uścisku jego dłoni. — Przestań!
Solo wyciągnął dłoń, opuszkami palców dotykając jednej z długich, białych blizn, pokrywających całe plecy dziewczyny oraz jej ramiona. W Mocy wyczuła napływającą od niego falę wściekłości.
— Kto... — wykrztusił. — Kto ci to zrobił...?
Madge westchnęła cicho, odwracając się twarzą ku niemu. Poprawiła ręcznik.
— Ludzie pustyni — odparła cicho, spuszczając wzrok. — Oni... Lubią zadawać ból.
Usta Bena zacisnęły się w wąską linię. W jego ciemnych oczach pałał gniew. Wściekłość na Tuskenów, którzy ośmielili się skrzywdzić Madge, oraz na samego siebie, ponieważ nie zdołał temu zapobiec, wprost rozsadzała jego wnętrze.
— Madge, gdybym tylko wiedział...
— To co? — rzuciła z goryczą. — Gdybyś wiedział, zjawiłbyś się na Tatooine, rycerzu w lśniącej zbroi? Wyratowałbyś mnie z łap Tuskenów? Sprawiłbyś, że wszystko będzie dobrze?
— Madge, ja...
— Nie musisz się tłumaczyć — przerwała mu. — Jak widzisz, sama dałam sobie radę. Nie potrzeba mi żadnego księcia z bajki.
Chciała, aby zabrzmiało to niedbale, jednak nie mogła powstrzymać nieprzyjemnego dreszczu, który przebiegł po jej plecach na wspomnienie tych kilku dni, gdy skatowana i zupełnie bezsilna, tkwiła w obozie ludzi pustyni, niezdolna nawet do tego, aby użyć Mocy.
— Jak...? — spytał cicho Ben. — Jak to się stało?
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Sytuacja na Tatooine od lat pozostawała niezmienna. Miało się nawet wrażenie, że o ile cała galaktyka idzie naprzód, to ta jedna, pustynna planeta coraz bardziej cofa się w rozwoju. Nadal trwała na niej zażarta walka pomiędzy farmerami wilgoci a Tuskenami i wyglądało na to, że konfliktu w żaden sposób nie zdoła się załagodzić. Farmerzy zagarniali dla siebie coraz więcej terytorium, a ludzie pustyni, wygnani ze swych dotychczasowych siedzib, w odwecie urządzali najazdy na nich domostwa, od czasu do czasu porywając kogoś, aby pastwić się nad nim do czasu, aż nieszczęsna ofiara umrze z wyczerpania. Kobiety uważali za słabsze, niezdolne do obrony. Dlatego to głównie one padały ofiarą porwań. A Madge... Cóż, ona po prostu pewnej nocy wypiła za dużo i dała się zaskoczyć. Błąkała się w miejscu, gdzie pozostawił ją Ben, nieco oddalonym od zabudowań Mos Espy. Wołała go i przeklinała, wypatrując na niebie choćby śladu jego statku. Jej zmysły były tak mocno przytępione przez wypity lum, że nawet nie zorientowała się, gdy dwóch Tuskenów niemal bezszelestnie podeszło ją od tyłu. Zarzucili dziewczynie worek na głowę i ogłuszyli ją. Gdy się ocknęła, znajdowała się już w ich obozie. Ręce i nogi miała związane. Kiedy tylko spróbowała się uwolnić, na jej plecy spadł grad razów. Tuskeni używali grubych, plecionych rzemieni ze skóry banth, dodatkowo wyposażonych na końcach w metalowe haczyki, które szarpały i odrywały skórę od ciała. Madge czuła, jak gorąca krew spływa po jej plecach, ale ból zagłuszył wszystko. Nie zdołała się uwolnić. Ledwo przytomna z bólu, zdołała jedynie zorientować się, że oprócz niej, ludzie pustyni porwali także dwie córki pewnego farmera. Jedna z nich, młodsza, właściwie jeszcze dziecko, wkrótce zmarła z powodu odniesionych ran. Madge całkowicie straciła nadzieję. Była przekonana, że ją oraz starszą dziewczynę czeka taki sam los. Ale w nocy, jakiś czas po tym, jak Tuskeni zabrali ciało dziecka (nie wiedziała, czy po to, aby je pochować, czy może odprawiać na nim jakieś dziwne rytuały), wnętrze namiotu w którym ją przetrzymywano, rozświetliła dziwna, błękitnawa poświata. Madge nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego. Tuż przed jej oczami, dosłownie znikąd, zmaterializował się młody mężczyzna o jasnych, złotych lokach i błękitnych oczach, odziany w tradycyjne, ciemne szaty Jedi. Gniewnie marszczył brwi, splecione dłonie trzymając przed sobą, ukryte w obszernych rękawach płaszcza. Kogoś jej przypominał, ale jej udręczony umysł nie potrafił skojarzyć, kogo. Mężczyzna rozejrzał się wokół siebie, a gdy jego wzrok spoczął na Madge, jego twarz przybrała łagodny wyraz.
— Madge, nie poddawaj się — powiedział. — Podejmij wyzwanie. Walcz!
Zanim dziewczyna zdążyła mu cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił. Madge ogarnął nagły gniew, który dodał jej sił. Nie mogła pozwolić, aby te bestie tak pastwiły się nad nią, czy nad kimkolwiek innym! Śmierć za bardzo zbliżyła się do niej, a ona miała przecież czekać na Bena... Gdy więc jeden z Tuskenów ponownie pojawił się w namiocie, w którym zamknięto ją oraz córkę farmera, aby zafundować im kolejną porcję tortur, Madge zebrała w sobie wszystkie siły, jakie jeszcze jej pozostały i, używszy Mocy, wyrwała mu bat z dłoni. Tusken cofnął się, wyraźnie zaskoczony, wydając z siebie przeciągły, skowyczący odgłos.
— Uwolnisz mnie i oddasz mi broń — powiedziała, starając się powstrzymać drżenie głosu i nasycając swe słowa Mocą.
Nie wiedziała, czy ludzie pustyni rozumieją basic, ale zdawała sobie sprawę, że to nie słowa są ważne, a sugestia, którą za sprawą Mocy, pragnęła przemycić do umysłu osobnika, który stał przed nią. Tusken zawahał się, więc jeszcze raz, pewniejszym głosem powtórzyła to, co powiedziała wcześniej. Istota wyprostowała się, stając niemal na baczność i zbliżyła do Madge niepewnym krokiem, jak gdyby jej ciało nie do końca chciało wykonywać polecenia umysłu. Jakby nadal walczyło z czymś nowym, obcym, co nagle wtargnęło do jego umysłu i usiłowało nagiąć jego wolę. Zmusić do zrobienia czegoś, czego Tusken nie powinien był i wcale nie chciał czynić. W jego dłoni błysnął nóż. Pochylił się ku Madge, i... Dwoma szybkimi ruchami przeciął więzy krępujące jej stopy oraz nadgarstki. W następnej chwili, gdy dziewczyna usiadła wygodniej, odrzucając na bok kawałki rzemienia, którym ją spętano, Tusken na moment opuścił namiot. Kiedy wrócił, w jego ręku tkwił srebrny, cylindryczny przedmiot. Wyciągnął go ku Madge.
— Dziękuję — powiedziała dziewczyna, odbierając od niego swój miecz świetlny. Jednocześnie uwolniła Tuskena spod wpływu Mocy.
Oszołomiona istota pokręciła głową, chwytając się za nią obiema dłońmi. Madge szybko uwolniła starszą córkę farmera, która wpatrywała się w nią oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Po chwili, widząc, że więźniarki zdołały się uwolnić w jakiś niezrozumiały dla niego sposób, Tusken wszczął alarm, wyjąc potępieńczo i warcząc. Madge nie była już jednak bezbronna. Aktywowała ostrze miecza świetlnego, nakazując drugiej dziewczynie trzymać się za jej plecami. Córka farmera skwapliwie wykonała polecenie. Ujrzawszy fioletową klingę miecza świetlnego, żarzącą się tuż przed jego twarzą, Tusken jęknął i nagle padł na kolana, bijąc Madge pokłony i skamląc poddańczo. Dziewczyna nie rozumiała, dlaczego się tak zachował, ale złapała swą towarzyszkę niedoli za rękę i obie, wciąż nieco chwiejnym krokiem, wyszły z namiotu, prosto na palące słońca Tatooine. Pozostali Tuskeni, zaalarmowani wcześniej przez wrzaski swego towarzysza, zmierzali już w kierunku namiotu, ale gdy ujrzeli Madge, czy raczej miecz świetlny, leżący pewnie w jej dłoni, lśniący fioletowym blaskiem, nagle zamarli. Ich kobiety w panice starały się ukryć dzieci, a mężczyźni padali na kolana, podobnie jak ten z namiotu, bijąc przed nią pokłony i zawodząc płaczliwie. Wkrótce dołączyły do nich także kobiety i nagle cały obóz bił pokłony przed dwiema kobietami, które wcześniej tak skwapliwie i bezdusznie torturowali i katowali. Madge znów poczuła tę obezwładniającą falę gniewu, która ogarnęła ją i porwała. Była tak ogromna, jak nigdy wcześniej. Tuskeni... To przecież były zwierzęta i powinno się ich wyrżnąć jak zwierzęta! Nie tylko mężczyzn, ale też kobiety i dzieci! Wyczuwała przerażenie całego plemienia, sycąc się nim. Torturowali ją. Dlaczego miałaby ich oszczędzić? Ruszyła naprzód, przystając przed najbliższym, klęczącym Tuskenem. Czubek jej broni zbliżył się niebezpiecznie blisko jego podbródka. Tusken pisnął, cofnąwszy się. Madge uniosła miecz świetlny, jakby pragnęła pozbawić go głowy, ale zanim spadł na niego śmiertelny cios, ostatkiem woli powstrzymała się. Ze zdumieniem popatrzyła na klęczącą przed nią istotę, a następnie na miecz, który trzymała w dłoni. Na Moc... Co ona chciała uczynić? Przecież... Nigdy nie skrzywdziłaby nawet zwierzęcia! Nagle uświadomiła sobie, że to, co czuła, nie było wcale jej uczuciami, a śladem odległej wściekłości, którą czuł ktoś inny, zapisanym w strachu Tuskenów. Domyśliła się, że musiała ich kiedyś spotkać jakaś tragedia, a miecz świetlny przypomniał im o tym, dlatego drżeli przed nią ze strachu... Może i byli potworami, ale to nie do niej należała decyzja, czy zasługują, aby żyć, czy nie... Ona nie była taka jak oni. Nie była potworem.
— Przyprowadź banthę — rzuciła do towarzyszącej jej dziewczyny. — Wynosimy się stąd!
Córka farmera ochoczo skinęła głową. Odbiegła w kierunku stada banth, trzymających się blisko obozowiska. Po chwili wróciła z jedną z nich, potężnym, silnym samcem o długich, kręconych rogach. Nie spuszczając Tuskenów z oczu, Madge wspięła się na jego grzbiet, a następnie pomogła uczynić to samo drugiej dziewczynie. Ludzie pustyni nie odważyli się podnieść z kolan. Madge przynagliła banthę do szybkiego marszu i, z córką farmera z całych sił obejmującą ją w pasie, opuściła obóz Tuskenów. Wciąż jednak oglądała się za siebie i odetchnęła głębiej dopiero, gdy całkowicie straciła z oczu rozbite na środku pustyni obozowisko.
— Jesteś Jedi... — powiedziała w pewnej chwili jej towarzyszka. W głosie dziewczyny trwoga walczyła o lepsze z ogromnym podziwem oraz szacunkiem.
Madge skrzywiła się. To nie były dobre czasy dla Jedi. Nie po tym, co spotkało Akademię i mistrza Luke'a.
— Nie — odparła niechętnie. — Kiedyś byłam. Ale Jedi już nie istnieją.
Dziewczyna milczała chwilę. A później opowiedziała Madge legendę o duchu pustyni, którą rzekomo przekazywali sobie Tuskeni. Podobno wiele lat temu zagniewany duch, pod osłoną nocy wybił całą wioskę ludzi pustyni, nie oszczędzając nikogo. Nawet kobiet ani dzieci. Wioska ta nadal istnieje. Położona jest jednak w dość sporej odległości od Mos Espy, a jej wypalone i zniszczone szczątki stanowią święte miejsce Tuskenów. Ludzie pustyni nie wiedzieli, czym mogli zagniewać ducha, że spotkała ich aż tak sroga i okrutna kara, ale podobno jego broń stanowiła klinga z błękitnego światła...
Madge wzdrygnęła się nieprzyjemnie. Rozumiała już echo gniewu, które wyczuła. Przed laty rzezi na Tuskenach musiał dokonać jakiś Jedi... To tłumaczyło klingę z błękitnego światła oraz uczucia zapisane w Mocy. I tego młodzieńca, którego widziała... Z pewnością też ludzie pustyni właśnie dlatego nie starali się jej powstrzymać, a zwyczajnie padli przed nią na kolana, gdy ujrzeli, że ona także dzierży w dłoni ostrze ze światła. Pewnie pomyśleli, że ona także jest jakimś duchem pustyni... Dziewczyna przez chwilę zastanowiła się, jak ogromną krzywdę musieli wyrządzić Tuskeni tamtemu Jedi, że zdecydował się na tak drastyczny krok, jakim było wymordowanie całej wioski, ale wreszcie doszła do wniosku, że nawet nie chce tego wiedzieć. Ogrom jego cierpienia i desperacji musiał być przytłaczający... Madge pozostawiła więc opowieść córki farmera bez odpowiedzi. Na szczęście wkrótce napotkały ekspedycję ratunkową, którą zorganizował ojciec dziewczyny. Madge oddała mu więc córkę, a sama wróciła do Mos Espy, uprzednio puściwszy banthę wolno. Farmer powiedział jej bowiem, że Tusken pozbawiony swego wierzchowca to niemal martwy Tusken. Ona nie potrzebowała już banthy, dlatego uwolniła ją, ufając, że zwierzę znajdzie drogę powrotną do obozu, z którego je zabrała. Później Madge już nigdy więcej nie spotkała Tuskenów. W Mos Espie udała się prosto do kantyny Toofo, który leczył jej rany cuchnącymi rodiańskimi specyfikami. Nie było jej bowiem stać na drogie pakiety medyczne z uzdrawiającym szczeliwem albo bactą... Toofo robił więc, co mógł. Rany w końcu zagoiły się, ale pozostawiły po sobie blizny pokrywające plecy oraz ramiona dziewczyny. Blizny, które właśnie odkrył Ben...
Skończywszy swą opowieść, Madge wyczuła wściekłość oraz żądzę mordu, które napłynęły od mężczyzny. Otaczały go niczym ogromna, burzowa chmura, z każdą chwilą pęczniejąca coraz mocniej i mocniej... Jego szczęki zacisnęły się. Twarz pobladła. Tylko oczy Bena pałały niemal niezdrowym blaskiem.
— Czy oni... — warknął. — Czy próbowali... Czy wzięli cię...
Madge zmarszczyła brwi. To, że była bita i torturowana nagle najwyraźniej przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ben pragnął chyba dowiedzieć się, czy któryś z Tuskenów ją zgwałcił, ale słowa nie mogły przejść mu przez gardło. Postanowiła mu więc pomóc.
— Czy wzięli mnie wbrew mojej woli? — powiedziała zimno. — O to chcesz zapytać? Co, wielkiemu Kylo Renowi nie przejdzie przez usta słowo „gwałt"? O to ci chodzi? Czy mnie gwałcili?
Bladość jego twarzy zmieniła się nagle w głęboki burgund, a wściekłość wzmogła się.
— Robili to? — wykrztusił.
Dziewczyna pokręciła głową.
— Nie — warknęła. — Ale gdyby tak się stało, to co? Byłabym w twoich oczach nieczysta? Zbrukana? Niegodna twojego znamienitego towarzystwa?
Madge miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej serce. Ben był teraz dla niej zupełnie obcym człowiekiem. Nie miała pojęcia, jak zdoła wytrzymać w tym miejscu i nie zwariować... Po raz kolejny zadała sobie to samo pytanie: co mogło sprawić, że aż tak bardzo się zmienił? Jej Ben, prawdziwy Ben Solo, nigdy nie zadawałby tak dziwnych pytań. Gdyby ktoś ją skrzywił, po prostu byłby przy niej, aby otoczyć ją opieką i swą miłością. Ale to już przecież nie był Ben. To był Najwyższy Dowódca Kylo Ren. Lecz nawet mimo to, przez moment i tak pragnęła, aby ją po prostu przytulił. Gdy jednak niezdarnie wyciągnął ku niej ramiona, jak gdyby naprawdę pragnął to zrobić, cofnęła się. Zacisnął więc dłonie w pięści. Jego gniew, zamiast ku Tuskenom, skierował się nagle ku niej.
— Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi! — warknął. — Naprawdę masz o mnie aż tak niskie mniemanie?! Czy kiedykolwiek cię skrzywdziłem?! Dałem ci odczuć, że „nie jesteś mnie godna"?! Madge! Co ty wygadujesz?!
Dziewczyna nie pozostała mu dłużna. Gniew pulsował w jej żyłach, aż miała ochotę niszczyć i rozrywać na strzępy.
— Ty masz czelność pytać, czy kiedykolwiek mnie skrzywdziłeś?! — naskoczyła na niego. — A kto zostawił mnie na Tatooine?! Kto strzelał do mnie?! Nieważne, że twój blaster nastawiony był na ogłuszanie! Ile już razy usiłowałeś mnie udusić?! Groziłeś mi nawet mieczem świetlnym! I ty masz czelność pytać, czy kiedykolwiek mnie skrzywdziłeś! Ha!
Ben cały aż poczerwieniał na twarzy, wyraźnie zaskoczony jej wybuchem. Przypominał teraz małego chłopca, który właśnie zdał sobie sprawę, że postąpił niewłaściwie i oprócz ostrej reprymendy, dostanie także manto.
— Nie chciałem nigdy wyrządzić ci krzywdy... — bąknął. — Przysięgam... Przepraszam cię...
Madge parsknęła.
— Nie pogrążaj się jeszcze bardziej! — wrzasnęła. Jej policzki zrobiły się purpurowe ze złości, a w oczach zabłysły łzy. — Wróciłeś po mnie tylko dlatego, że ta dziewucha z Ruchu Oporu kopnęła cię w tyłek!
— To nieprawda! — zaprotestował szybko Ben.
Naprawdę nie poznawał Madge. Zawsze miała cięty język i swój charakterek, ale nigdy nie okazywała tego w stosunku do niego. To przecież ona, odkąd byli dziećmi, zabiegała o jego względy, a gdy wreszcie wyznali sobie miłość, nieważne, co by się działo, zawsze brała jego stronę i pozwalała, aby to on decydował. Podobała mu się jej uległość. Także, gdy jak wosk roztapiała się w jego ramionach... W głębi duszy liczył na to, że taką właśnie Madge odnajdzie na Tatooine. Tymczasem, przywiózł na pokład „Finalizera" nieokiełznaną furię, która atakowała go niemal bezustannie, nie pozwalając sobie niczego wyjaśnić... Powoli zaczynał mieć już tego dosyć. Czy naprawdę wolałaby wrócić na Tatooine, i znaleźć się jak najdalej od niego, albo dołączyć do tych terrorystów z Ruchu Oporu, i walczyć przeciwko niemu? W to nigdy nie uwierzy! W dwóch krokach znalazł się przy dziewczynie. Ujął jej twarz w obie dłonie, zmuszając, aby spojrzała mu prosto w oczy, a gdy to uczyniła, przytknął czoło do jej czoła.
— Madge, przestań się pastwić — rzekł cicho, niemal szeptem. — Przestań starać się mnie znienawidzić. Znam twoje uczucia. Benni. Wiem, co to oznacza...
Oczy Madge rozszerzyły się na moment. Na Tatooine przedstawiała się jako Benni, bo nie przyjmowała do wiadomości, że mogłaby już nigdy nie ujrzeć Bena. Było to głupie i dziecinne, ale w jej udręczonym umyśle zrodziła się myśl, że jeśli przyjmie jego imię, tak jak czasem czyniły kobiety z Föld, niejako sprawi, że Ben wróci po nią, że nie będzie miał wyboru, skoro ona pozbyła się dla niego swej własnej tożsamości, tak mocno go kochała. Nie mogła zaprzeczyć, że Ben wrócił. Ale nie taki, jak się spodziewała... Przypomniała sobie, że Ren był nieco zdumiony, gdy usłyszał Toofo zwracającego się do niej w ten sposób, ale nigdy wcześniej o tym nie wspomniał, a ona nie miała pojęcia, że Ben doskonale rozumie, co oznacza przyjęcie przez nią jego imienia. Przecież nawet nie interesowała go kultura Föld... A zresztą, nawet jeśli to rozumiał, to co? Nie zamierzała wstydzić się swojej miłości do Bena Solo! Zastanawiała się nad jakąś ciętą ripostą, ale nagle Ben przysunął usta do jej ust i pocałował ją. Madge zesztywniała. Przez myśl przemknęło jej, że za nic w świecie nie powinna się na to godzić! Przecież to Kylo Ren! Ale wtedy jego pocałunki stały się głębsze, pełne namiętności i Madge całkowicie mu uległa. Otrząsnęła się dopiero, gdy poczuła, jak dłonie mężczyzny wsuwają się pod ręcznik. Gwałtownie otworzyła oczy, odpychając go od siebie. Ze zdumieniem zauważyła, że trzęsą jej się ręce. Jej serce waliło jak młotem. Oddychała szybko i płytko. Ben zmarszczył brwi.
— Madge... — zaniepokoił się. — Wszystko w porządku?
Pokręciła głową.
— Wyjdź — powiedziała, starając się ze wszystkich sił powstrzymać drżenie głosu. — Wyjdź stąd, albo ja wyjdę...
Ben zawahał się. Nie chciał wychodzić. Nie chciał jej opuszczać. Pragnął mieć ją przy sobie, już nigdy się z nią nie rozstawać...
— Madge...
— Idź — poprosiła spokojniej. — Możesz tutaj wrócić, gdy się przebiorę, ale na razie wyjdź... Proszę...
Podniosła na niego wzrok, a on ujrzał w jej oczach nieme błaganie. Jego obecność wcale nie była jej wstrętna, jak do tej pory sądził, i jak sama sobie usiłowała wmówić. Madge po prostu nie do końca potrafiła poradzić sobie z burzą uczuć, które w niej wzbudzał. Potrzebowała czasu. A jeśli on pragnął zatrzymać ją przy sobie, musiał to uszanować. Dać jej czas, którego potrzebowała, aby przywyknąć do nowych okoliczności. Sytuacja, w której się znalazła, z pewnością nie należała do najłatwiejszych. Ani najprzyjemniejszych. Obraz jego osoby zbudowała wyłącznie na postawie plotek i fałszywych informacji, rozsyłanych przez Ruch Oporu. Gdy nieco dłużej pobędzie w jego towarzystwie, przekona się, że wszelkie zmiany, jakie w nim zaszły, zadziałały wyłącznie na jego korzyść. Powoli skinął głową. Podał Madge niewielki komunikator, który przyjęła bez słowa.
— Jeśli będziesz chciała, możesz skontaktować się ze mną w każdej chwili.
Dziewczyna niemal automatycznie skinęła głową. Przez lata tęsknotę za Benem odczuwała niemal jak fizyczny ból, a gdy wreszcie znalazła się obok niego, nie miała sił, aby choć na niego patrzeć. To było niedorzeczne. Przecież wcześniej sama zgodziła się, aby pozostać u jego boku... Lecz, kim teraz, po latach, była dla niego? Kim on był tak naprawdę? Wciąż miała wrażenie, że Ben udaje, że w głębi duszy wcale nie jest tym, kogo bezustannie usiłował grać. Jego serce pełne było ciemności, złości i nieutulonego żalu, ale Ben nie oddał się w pełni Ciemnej Stronie Mocy. Tego była pewna. Widziała to w jego oczach, w jego zachowaniu oraz... Po prostu to czuła. Istniała jeszcze możliwość, aby go ocalić. A skoro coś było możliwe, należało tego spróbować. Lecz teraz, chciała po prostu zostać sama. Choć przez kilka chwil... Na szczęście tym razem Ben zrozumiał ją i nie musiała tłumaczyć mu niczego pięścią. Obrzuciwszy ją ostatnim spojrzeniem, które mogła określić wyłącznie jako głodne, wreszcie skierował swe kroki ku wyjściu z jej kwatery. Madge głośno wypuściła powietrze, orientując się ze zdumieniem, że aż do tej pory wstrzymywała oddech. Z saloniku szybko przeszła do sypialni. Rzuciwszy okiem na łóżko, zorientowała się, że na jego środku, wsparta o poduszki, spoczywa jej pluszowa tooka. Kolory maskotki znów były żywe i radosne, zupełnie nie pasujące do wystroju pomieszczenia. Ktoś musiał ją uprać. I... Madge niepewnie ujęła zabawkę w obie dłonie. Doszyto jej brakujące oko! Boo znów wyglądał jak nowy. Uśmiechnęła się lekko, sadzając go znów na łóżku. Jej mitara także znalazła się w sypialni, oparta o ścianę w kącie pomieszczenia. Ktoś musiał je tam dostarczyć, gdy brała prysznic. Chwyciła instrument, oglądając go dokładnie z każdej strony. Schowek z tyłu pudła rezonansowego wyglądał na nienaruszony. Podważyła kawałek drewna paznokciem i sięgnęła do środka. Skrawek pergaminu od Bena, nadal tam tkwił. Odetchnęła więc z ulgą. Po chwili jednak zmartwiała. Jej palce natrafiły bowiem na niewielkie pudełeczko, obite aksamitnym materiałem. Wyjęła je ostrożnie i przyjrzała mu się dokładnie. Wyglądało identycznie jak to, które Ben podarował jej, gdy jeszcze tkwiła w celi. Madge otworzyła je niepewnie i wtedy jej oczom ukazał się wisiorek z klejnotu Corusca, zawieszony na delikatnym łańcuszku z serendibitu. A więc Ben odkrył jej schowek... Cóż, mogła się tego spodziewać. Zamknęła schowek, zostawiwszy w środku pergamin, odstawiła mitarę na bok, a pudełeczko z naszyjnikiem położyła na niewielkim stoliku, umieszczonym obok łóżka. Przez chwilę wpatrywała się w klejnot, lśniący wszystkimi kolorami tęczy. Luke..., zwróciła się w myślach do nieżyjącego już mistrza Jedi. Co ja mam z nim zrobić...?
Nie miała bynajmniej na myśli iskrzącego wisiorka...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top