VIII. Ciastka
Akademia Jedi, 16 lat po bitwie o Yavin
Ben, zwinięty w ciasny kłębek, leżał na łóżku w swej kwaterze w Akademii Jedi, bezustannie wstrząsany kolejnymi spazmami płaczu. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego wuj uwziął się tak bardzo akurat na niego i dlaczego znów go upokorzył... Przed wszystkimi padawanami. Także przed Madge... Gdyby rodzice kiedykolwiek zechcieli go wysłuchać, już dawno zabraliby go z Akademii. Nie chciał i nie potrafił być Jedi. Chciał być pilotem, jak jego tata. Marzył o tym, aby pewnego dnia pilotować „Sokoła Millenium", ten wspaniały koreliański frachtowiec taty, który znacznie dopomógł Hanowi Solo w zyskaniu miana bohatera Rebelii. Tylko za drążkiem sterowniczym, pośród czerni kosmosu, Ben czuł się prawdziwie sobą. A te starożytne religie, sztywne zasady, które wpajał mu wuj... Kompletnie go nie interesowały. Co z tego, że chłopiec posiadał starożytne swoje pergaminu z mądrościami Jedi, skoro nie potrafił, ani nawet nie chciał wykorzystywać ich w praktyce? Jedi, których tak wychwalano, i o których wielkich czynach bezustannie słuchał na wykładach wuja, jawili mu się jako zimne, odległe istoty, niemal całkowicie pozbawione uczuć i patrzące z góry na problemy innych, tak zwanych „zwykłych" obywateli galaktyki. Ben tysiąc razy bardziej wolałby być takim właśnie „zwykłym" chłopcem. Wtedy jego mama z pewnością nie byłaby z niego dumna (teraz powtarza, że jest, ale chłopiec i tak nie był pewien, czy jej wierzyć), ale może przynajmniej pozwoliłaby tacie, aby uczył go sztuki pilotażu, czy zabierał go ze sobą na swoje szalone, kosmiczne eskapady. Chciałby być z tatą... I z mamą też. Chciałby, żeby mama kochała go takim, jakim jest, a nie takim, jakim chciała go widzieć... Ale rodzice Bena byli daleko, zajęci własnymi sprawami. I chłopiec znów był sam, upokorzony, opuszczony i pozostawiony samemu sobie. Zdany wyłącznie na siebie... Nie miał nawet nikogo, kto by przy nim posiedział, nie mówiąc już o tym, aby utulić go w płaczu...
Ben skulił się, przeszyty nagłym chłodem. Ciasno otulił się pledem. Wiedział, co oznaczał ten chłód. Człowiek z cienia. Znów będzie mówił do niego i pokazywał mu rzeczy, których chłopiec wcale nie chciał oglądać... Z całych sił zacisnął powieki, i wtedy wydało mu się, że ktoś wszedł do jego kwatery. Zatrząsł się ze strachu, pewien, że za chwilę poczuje na policzku lodowato zimne palce człowieka z cienia, ale... Na jego ramieniu spoczęła drobna, delikatna rączka o kruchych paluszkach.
— Ben...
Usłyszawszy głos Madge, Solo poderwał się gwałtownie. Prędko starł z policzków słone łzy.
— Po co tu przylazłaś?! — burknął, choć zauważył, że gdy dziewczynka pojawiła się w środku, przejmujący chłód zniknął.
Madge zaczerwieniła się i natychmiast spuściła wzrok. Pewna, że znów zrobiła coś złego, pociągnęła nosem.
— Ben, przepraszam... — wymamrotała. — Nie bądź na mnie zły...
Wyciągnęła przed siebie prawą dłoń, w której trzymała niewielką paczuszkę. Ben niemal wyrwał ją z jej dłoni, a kiedy otworzył torebkę, do jego nozdrzy doleciał słodki zapach kruchych, świeżo upieczonych ciastek z kawałkami czekolady oraz zoochjagodami. Benowi nagle zrobiło się głupio, że był dla Madge tak bardzo niemiły. Ciastka były prawdziwym przysmakiem, ale uczniowie Luke'a Skywalkera nie dostawali ich zbyt często, aby nie przyzwyczaili się do tego, że wszyscy zawsze będą ich rozpieszczać. Te, które przyniosła mu Madge, były jeszcze ciepłe, co znaczyło, że zostały upieczone dosłownie przed chwilą, więc dziewczynka musiała wykraść je z kuchni w Akademii. I zrobiła to specjalnie dla niego... Ben poczuł, jak jego policzki oblewa gorący rumieniec wstydu. Od początku był dla niej niemiły i traktował ją podle, a ona ukradła dla niego ciastka, które uwielbiał, narażając się przy tym na gniew Luke'a i karę, która spadnie na jej głowę, gdy ktoś zainteresuje się, co stało się z tacą świeżo upieczonych ciastek.
— Madge, skąd je wzięłaś? — spytał, chcąc upewnić się, że ma rację.
Dziewczynka tylko wzruszyła ramionami.
— Powiedz mi — poprosił Solo.
— Z kuchni — odrzekła cicho Madge. — Te droidy-kucharze nie są zbyt mądre... Łatwo uśpić ich uwagę...
Ben przez moment nic nie mówił, więc dziewczynka pomyślała, że nawet wykradziony przysmak nie sprawi, że chłopiec ją polubi. Do jej oczu napłynęły łzy. Czuła, że Ben przygląda jej się z uwagą, ale nie chciała słuchać, jak znów wygania ją ze swojego pokoju, więc odwróciła się na pięcie, gotowa samej sobie pójść, ale wtedy Solo zeskoczył z łóżka i złapał ją za rękę.
— Madge, nie becz — powiedział, ciągnąc ją ku sobie. — Ciągle tylko beczysz i beczysz. Przestań już! Chodź, podzielę się z tobą. — Wskazał na pachnące ciastka, których kilka wysypało się z paczuszki na łóżko.
Madge przestała chlipać i popatrzyła na niego z niedowierzaniem, mrugając szybko.
— Naprawdę? — wykrztusiła.
— Jasne! — zapewnił chłopiec. — Ale masz wreszcie przestać płakać! Bo inaczej nic nie dostaniesz!
Madge uśmiechnęła się, po raz pierwszy ze szczerą radością. W następnej chwili zarzuciła chude ramiona na szyję Bena i przylgnęła do niego ciasno. Chłopiec cofnął się o krok, czując bijące od niej ciepło. Znów poczerwieniał na twarzy, ale tym razem Madge na szczęście nie widziała tego. Mały Solo przez moment nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Dziewczynka uwiesiła się na jego szyi i tuliła do niego mocno... W końcu i on uśmiechnął się lekko. Właściwie wcale mu to nie przeszkadzało. Niepewnie odwzajemnił się jej tym samym. Madge drgnęła, czując, jak otoczył ją ramionami, ale roześmiała się i wtuliła w niego jeszcze mocniej. Ben zamknął oczy i poczuł jak jego serce po raz pierwszy od dawna wypełniają cieplejsze uczucia. Jego uśmiech poszerzył się. Może w gruncie rzeczy Madge nie jest taka zła, jak do tej pory sądził? Może... Mógłby się z nią nawet zaprzyjaźnić? Miło byłoby mieć choć jednego prawdziwego przyjaciela... Mógłby dać szansę Madge. Nawet pomimo tego, że była przecież dziewczyną...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top