V. Chłopiec i dziewczynka

Chandrila, 13 lat po bitwie o Yavin

Pokój Bena był ogromny. Przynajmniej z perspektywy Madge, która przywykła do ciasnych, dusznych i cuchnących rybami pomieszczeń w chacie starego Jánosa. A ilość zabawek, które były tam zgromadzone... Spokojnie starczyłoby tego dla dzieciaków z całej wioski, w której mieszkała. Może nawet nie tylko z całej wioski, ale – z całej planety! Wszędzie, jak okiem sięgnąć, poniewierało się mnóstwo pluszaków, gier, figurek dziwnych stworzeń, klocków oraz modeli torów wyścigowych. Natomiast kolekcja modeli statków kosmicznych, z której Ben był tak dumny, zajmowała dwie ogromne szafki, ciągnące się od podłogi, aż po sam sufit. Chłopiec nie miał jednak żadnych problemów z dosięgnięciem modeli, które zostały ustawione na najwyższych półkach. Po prostu skupiał myśli na wybranym stateczku, zamykał oczy i wyciągał przed siebie dłoń, a w następnej chwili figurka lądowała łagodnie w jego palcach. Madge spoglądała na to zafascynowana. Też chciałaby tak umieć... Nie ruszałaby się z miejsca, a rzeczy same wpadałyby w jej ręce. Powiedziała o tym Benowi, ale chłopiec zazdrośnie strzegł swego sekretu i nie chciał jej wyjaśnić, w jaki sposób sprawia, że przedmioty są posłuszne jego woli. Uraziło ją to i postanowiła się obrazić, ale zaraz jej przeszło, ponieważ Ben podarował jej kolorową, pluszową tookę. Nie chciał, żeby Madge naskarżyła na niego jego rodzicom, bo byliby na niego źli, a on miałby kłopoty. Oczywiście, wolał tego uniknąć. Ponieważ dziewczynka nie posiadała niczego, maskotka od razu stała się jej skarbem. Jakoś udało im się wytrwać w swoim towarzystwie do wieczora, a wtedy przyszedł tata Bena i zabrał Madge, oznajmiając, że pora spać. Ta mała przybłęda całkowicie pochłonęła uwagę jego rodziców oraz wuja, więc Ben ponownie poczuł się opuszczony i niepotrzebny nikomu. Plusem całej sytuacji było wyłącznie to, że mama przyszła do jego pokoju, aby opowiedzieć mu bajkę na dobranoc, czego nie robiła już od dawna. Odkąd odesłała go do Akademii Jedi wuja Luke'a, uważała, że mały, poważny padawan nie będzie już chciał słuchać opowiastek wygłaszanych przez mamusię. Myliła się, ale chłopiec nie miał odwagi wyprowadzić jej z błędu. Matka zawsze jawiła mu się jako poważna, pełna dystansu i odległa figura, której należy się bezwarunkowe posłuszeństwo. Nawet przed odesłaniem go do Luke'a, rzadko znajdowała dla niego choćby chwilę czasu. Zwykle bajki na dobranoc opowiadał Benowi jej złocisty droid protokolarny, C-3PO. Ben zdawał sobie sprawę, że rodzice nie przepadają za nim, dlatego odesłali go daleko od domu. Kiedy był mniejszy, często słyszał jak kłócą się lub rozmawiają o nim szeptem, gdy sądzili, że ich nie słyszał. Ale Ben nie był głupi. Uważnie słuchał każdego słowa padające z ich ust. Dlatego wiedział, że rozmawiali o nim nie jakby był ich dzieckiem, a... Potworem. Właściwie, uważali go za potwora. Z tej przyczyny woleli pozbyć się go, niż trzymać dłużej pod swym dachem, choć chłopiec lgnął do nich i potrzebował ich miłości oraz opieki. Przez to, że matka oddała go do Akademii Jedi, a ojciec nie sprzeciwił się jej nawet słowem, Ben czuł się osamotniony i z każdym dniem rosła w nim złość. Nie miał nikogo, a inni padawani nie lubili go, uważając, że mistrz Skywalker faworyzuje go tylko dlatego, że mały Solo jest jego siostrzeńcem. Z drugiej strony, Ben miał wrażenie, że wuj wymaga od niego znacznie więcej, niż od innych, tylko dlatego właśnie, że jest jego wujem i nie chce, aby inni sądzili, że w stosunku do niego stosuje taryfę ulgową. Jak dotąd nic nie było w stanie wyrwać chłopca z tego błędnego koła smutku oraz goryczy. Robił, co mu kazano, co do niego należało i starał się udawać, że nie przejmuje się tym, że inni nie przejmują się nim. Czasem tylko zastanawiał się, czy gdyby zniknął, tak po prostu, to znalazłby się ktoś, kto by za nim zatęsknił? Nie sądził...

Gdy mama ucałowała go w czoło na dobranoc i wyszła z pokoju, gasząc za sobą światło, Ben długo nie mógł zasnąć. Sądził, że to przez pojawienie się Madge. Widział, jak mama na nią patrzyła i nie umiał zrozumieć, dlaczego troszczy się ona tak bardzo o wszystkie obce dzieci, tylko nie o niego? Przekręcał się z boku na bok, tkwiąc samotnie w swym ciemnym pokoju, i starając się zasnąć, ale sen i tak nie chciał nadejść. Wreszcie więc przestał próbować. Zwinięty w kłębek i ciasno otulony pledem, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ścianę. W pewnej chwili miał wrażenie, że cienie, rzucane przez wpadające do pokoju światło księżyca, poruszyły się nieznacznie. Z początku przyglądał im się z ciekawością, obserwując, jak coraz szybciej zaczynają tańczyć po podłodze i ścianach, ale gdy utworzyły zarys wysokiej sylwetki o długich kończynach i okrągłej głowie, w serce chłopca wezbrał strach.

— Mamo! — zawołał odruchowo, gwałtownie siadając na łóżku i podciągając kolana pod brodę, aby znaleźć się jak najdalej od cienistego stwora.

— Nie wołaj jej... — rzekła tajemnicza istota. — Nie usłyszy cię...

Ben gwałtownie wciągnął powietrze.

— Kim jesteś?! — zawołał drżącym głosem.

Mężczyzna z cienia (brzmienie głosu wyraźnie sugerowało jego płeć), zbliżył się do krawędzi łóżka. Wyciągnął dłoń ku twarzy chłopca. Czubki jego długich palców musnęły policzek Bena. Były zimnie niczym lód...

— Jestem... Przyjacielem... — odrzekł.

Cień przysunął się bliżej, jak gdyby pragnął w niego wniknąć i z piersi Bena wyrwał się krzyk przerażenia. Nie miał dokąd uciec. Rozpaczliwie zasłaniał się obiema dłońmi, krzycząc i wołając mamę, a mimo to nadal czuł pod palcami chłód cienistej materii. Nagle jednak drzwi do pokoju rozsunęły się i w pomieszczeniu rozbłysło światło. Gdy zapłonęły dwa panele jarzeniowe, umieszczone na suficie, cień zniknął, a Ben zorientował się, że siedzi na swym łóżku, w skotłowanej pościeli. Oddychał ciężko.

— Mama...? — wykrztusił niepewnie, zduszonym głosem.

Spojrzał w kierunku drzwi, lecz to nie Leię zobaczył. Do jego pokoju weszła Madge, ściskając w chudych ramionkach pluszową tookę.

— Co się stało? — spytała, przyglądając mu się tymi swoimi ogromnymi, błękitnymi oczami. — Krzyczałeś. Miałeś zły sen?

— Ja... — wykrztusił Ben. — Ja... — Po chwili zmarszczył ciemne brwi, a jego dłonie zacisnęły się w pięści. Nie miał zamiaru tłumaczyć się tej przybłędzie! I... Było mu wstyd, że go usłyszała. Co, jeśli rozpowie innym, że w nocy krzyczał i jak małe, głupie dziecko, wołał swoją mamusię? — To nie twoja sprawa! — warknął. — Zabieraj się stąd!

Chłopiec położył się, oparł głowę na poduszce, odwracając się tyłem do niej i naciągnął pled po samą szyję. Madge przez moment rozglądała się po pokoju, niezrażona jego niechęcią. Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.

— Ktoś tutaj jest — powiedziała cicho. — Nie czujesz tego?

— Nie — nadeszła po chwili stłumiona odpowiedź.

Ben kłamał, w jego pokoju nadal unosiło się zimne echo obecności człowieka z cienia, ale przekornie nie zamierzał zgadzać się z tą brudaską. Nigdy. W niczym. Miał nadzieję, że Madge pójdzie sobie, najlepiej tam, skąd przyszła i kiedy w pokoju na powrót zgasło światło, był pewien, że wreszcie ma ją z głowy. Nagle jednak usłyszał jej ciche kroki. Po chwili dziewczynka wspięła się na łóżko, obok niego. Mały Solo poderwał się jak użądlony.

— Co ty wyprawiasz?! — zawołał. — Nie chcę cię tutaj! Nie będziesz ze mną spać!

Madge zwinęła się w kłębek, tuląc się do swojej tooki i wtedy Ben zorientował się, że dziewczynka jest przerażona.

— Na Föld mówili czasem o człowieku z cienia, który pojawia się w nocy i porywa samotnie pozostawione dzieci, albo te, które za bardzo oddaliły się od domu — powiedziała szeptem.

Ben wzdrygnął się. Słowa dziewczynki brzmiałyby dla niego niczym bajka opowiadana niegrzecznym dzieciom przez ich rodziców – bo kto tak naprawdę uwierzyłby w jakiegoś pół-człowieka, pół-cień, który pod osłoną nocy porywa małe dzieci? – gdyby nie fakt, że dokładnie kogoś takiego zaledwie przed kilkoma chwilami widział chłopiec... Raz jeszcze, niepewnie rozejrzał się po pokoju. Cienie nadal tam były... W pewnym momencie miał wrażenie, że wydłużyły się, jak gdyby pełzały po podłodze prosto ku niemu, aby go pochwycić i zabrać ze sobą. Serce podeszło mu do gardła. Odruchowo chwycił Madge za rękę, aby poczuć, że nie jest już sam.

— Dobrze — wymamrotał. — Możesz tutaj zostać, skoro się boisz...

Dziewczynka zmarszczyła brwi.

— Ja się nie boję! — oświadczyła stanowczo.

Ben parsknął.

— Ani ja! — zawołał.

Nagle zawiał wiatr, poruszając zasłonami zawieszonymi w oknie. Podmuch był na tyle silny, że strącił jeden z modeli Bena, niewielkiego X-winga, pozostawionego na parapecie. Usłyszawszy hałas, spowodowany przez zabawkę, która spadła na podłogę, Ben i Madge z piskiem padli sobie w ramiona. Trwali tak chwilę, a gdy upewnili się, że nie ma się czego bać, że to nie człowiek z cienia przybył, aby ich porwać, odsunęli się od siebie.

— Nadal się nie boję... — szepnęła Madge. — Ale zostanę...

Ben szybko skinął głową, choć nie był pewien, czy Madge mogła to zobaczyć w panujących wokół ciemnościach.

— Dobrze — rzucił. Głos nieco mu zadrżał. — Zostań...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top