Rozdział XI

Maleen wyprawiono pogrzeb godny Jedi. Odbył się on kilka dni po powrocie Mary i Jacena z układu Bimmiel. Mara wyjaśniła mężowi, co przydarzyło się dziewczynie oraz kto ukrywał się w porzuconej bazie na asteroidzie, a Jacen natomiast uparł się, że to on powinien powiadomić rodziców dziewczyny o jej śmierci. Było to okrutne i niewdzięczne zadanie. Jaina, a nawet jego rodzice oferowali, że go zastąpią, widząc, jak bardzo Jacen cierpi po stracie dziewczyny, ale młody Solo uparł się, że to powinien być on i nic już nie było w stanie zmienić jego zdania. To on zabrał Maleen z jej rodzinnego domu, on czuł się za nią odpowiedzialny, miał się nią opiekować, więc to on powinien powiadomić jej rodziców, jaki los spotkał ich córkę. Ben i Maylin nigdy nie przepadali za Jedi, a Jacen podejrzewał, że po tym, co spotkało Maleen, znienawidzą ich już na zawsze. Mimo swoich uprzedzeń, pojawili się jednak na Coruscant, aby wraz z innymi uczcić pamięć Maleen. W swej naiwności Jacen sądził, że tak ogromna tragedia zbliży ich do siebie, jednak ojciec dziewczyny, postawny mężczyzna o czarnych jak noc włosach oraz ciemnych, płonących oczach, gdy tylko go zobaczył, z mocno zaciśniętymi pięściami kazał mu się wynosić sprzed jego oczu. Matka Maleen natomiast, drobna jasnowłosa kobieta o błękitnych oczach, zdobyła się jedynie na to, aby spoliczkować młodego Solo, a następnie wybuchła płaczem. Oboje obwiniali go za śmierć córki, i Jacen wcale im się nie dziwił. Sam także winił wyłącznie siebie. Powinien był bardziej troszczyć się o Maleen, nawet siłą wydobyć z niej prawdę o tym, co przeżywała, o tym, co widziała w swoich snach. To wizje zaprowadziły ją do Lumiyi. Lub – to Lumiya sprowadziła ją do siebie dzięki wizjom. Tego Jacen już nigdy się nie dowie, ale jednego był pewien – jemu nigdy nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Tylko i wyłącznie Maleen była zagrożona i to ona poniosła śmierć, nie on. Solo przypomniał sobie, w jaki sposób spoglądała na niego, gdy tego feralnego dnia opuszczała ich mieszkanie. Jej oczy były głębokie i ciemne, jak nigdy wcześniej. W nocy nie mogła oderwać od niego dłoni ani ust. Jakby podejrzewała, jakby domyślała się, jaki spotka ją los. Jakby wiedziała, że będzie to ich ostatnia noc razem, że już nigdy więcej nie będzie im dane zatopić się w czułym uścisku swych ramion. Gdyby wtedy wiedział, dokąd się wybierała, gdyby choć podejrzewał, co chodziło jej po głowie i jak to wszystko się skończy, nigdy by jej nie puścił. A przynajmniej nie samą. Poleciałby na Bimmiel wraz z nią. Ale nie zrobił tego. Maleen była martwa. Jej ciało ułożono na stosie, na dziedzińcu Akademii Jedi. Zanim Luke podpalił stos, Jacen raz jeszcze zbliżył się do dziewczyny, aby po raz ostatni popatrzeć na jej twarz. Brak prawej ręki dziewczyny umiejętnie ukryto pod tradycyjnym strojem Jedi. Włosy Maleen były rozpuszczone i ułożone wokół jej głowy na podobieństwo ciemnej aureoli, a jej jasne, błękitne oczy kryły się pod powiekami. Jacen miał wrażenie, że usta Maleen układały się na kształt uśmiechu. Taką też ją pamiętał – uśmiechniętą i radosną. Ujął jej lewą dłoń i po raz ostatnio mocno przycisnął do ust. Po chwili ułożył ją na jej piersi, wsuwając pod jej palce bransoletkę z kolorowych paciorków, tę samą, którą kupił jej w parku. Tę samą, od której, jak się później dowiedział, wszystko się zaczęło. Mara wyjawiła mu prawdę na temat tej ozdoby, która w rzeczywistości była proroctwem Sithów, jeśli ktoś potrafił ją prawidłowo odczytać. Kim była Shira Brie wyjaśniło się natomiast zaraz po ich powrocie na Coruscant. Luke zarządził śledztwo, ponieważ pragnął dowiedzieć się, czy Shira, lub Lady Lumiya, jak kobieta określała samą siebie, posiadała jakichkolwiek wspólników. Jeśli tak, chciał upewnić się, że nie będą już oni nigdy nikomu zagrażać. Mistrz Jedi pragnął zająć się tym osobiście. Miał do pomocy Marę. Jacen natomiast trzymał się z dala od całej sprawy. Maleen nie żyła. Nic mu jej nie przywróci i nic go już nie obchodziło, zwłaszcza, że kobieta odpowiedzialna za jej śmierć także była martwa, a jej ciało zostało rozerwane na atomy w wybuchu asteroidy...

Te i tysiące innych myśli przebiegało Jacenowi przez głowę, gdy po raz ostatni pochylił się i musnął ustami czoło Maleen, czując, że oczy pieką go od usilnie wstrzymywanych łez. W następnej chwili odwrócił się i wrócił do kręgu żałobników. Matka objęła go mocno, a dłoń jego ojca spoczęła na jego ramieniu w pocieszającym geście. Nikt nic nie mówił. Nikt nie wiedział, co mógłby powiedzieć, jakie słowa byłyby odpowiednie w tamtej chwili... Luke w milczeniu podpalił stos. Gdy Jacen ujrzał, jak pomarańczowe języki ognia zaczynają lizać włosy Maleen oraz jej ubranie, w pierwszej chwili pragnął rzucić się między płomienie i wyrwać ją stamtąd... Dłonie mężczyzny bezwiednie zacisnęły się w pięści. Pragnął przecież spędzić z tą dziewczyną resztę swego życia. Dlaczego Moc mu ją odebrała? Nawet nie zorientował się, kiedy jego ramiona zaczęły drżeć, a całym jego ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch. Mimo to, w pewnej chwili Jacen miał wrażenie, jakby wiatr przyniósł mu głos Maleen... Wymawiała jego imię. W następnej chwili poczuł, jak ramiona dziewczyny otaczają go w pasie, a ona przytula się do jego pleców. Wrażenie było tak silne, że aż musiał się odwrócić i sprawdzić, czy Maleen rzeczywiście nie stoi za nim. Miał nadzieję, że okaże się, że śnił przerażający koszmar, a ona nadal jest obok niego, lecz... Jego nadzieje okazały się płonne. Maleen nie było za nim, a on nie śnił, tylko tkwił w przerażającej, obrzydliwej rzeczywistości. Jednak, ze zdumieniem uświadomił sobie, że wyczuwa wokół siebie obecność Maleen. Trwała przy nim. Jej miłość nadal otaczała go i chroniła. Jacen poczuł kolejne łzy pod powiekami, lecz tym razem zdobył się także na pierwszy, blady uśmiech. Uświadomił sobie bowiem, że choć nie będzie jej widział, to Maleen i tak pozostanie przy nim już na zawsze.

Koniec

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top