XXXVI. Pożegnanie
Gdy w oddali rozległo się wycie jakiegoś zwierzęcia, Megan drgnęła. Od razu napłynęły do niej obrazy tych cholernych vornskrów. Mało brakowało, a skończyłaby jako śniadanie tych krwiożerczych drapieżników. Na jej ciele nadal widniały blizny pozostawione przez ich kły, lecz na szczęście z łatwością mogła je ukryć. Niestety jej ciało zbyt późno zostało poddane kuracji bactą, więc pamiątki po jej pobycie na Myrkrze pozostaną na nim już na zawsze.
Wycie rozległo się ponownie, lecz tym razem nie wywołało u niej aż tak wielkiego przerażenia. W końcu, znajdowała się w wojskowej bazie Najwyższego Porządku, zaanektowanej przez Ruch Oporu i najeżonej wszelkiego rodzaju czujnikami i systemami obrony, przez które do placówki nie było w stanie wniknąć nic większego od kwarka. Poprawiła narzucony na ramię plecak i z lubością przesunęła palcami po dwóch kaburach z blasterami, umieszczonych na jej udach. Znalazły się jej stare, dobre blastery. Ktoś je nawet porządnie wyczyścił. Ponadto, dowiedziała się, że na jej konto wpłynęła całkiem spora suma kredytów, a na lądowisku bazy stoi nowy frachtowiec, tylko i wyłącznie do jej dyspozycji. W sam raz aby zacząć nowe życie. Poinstruowana przez jednego z kręcących się po terenie placówki strażników, dokąd powinna iść, wkrótce znalazła się przy swym nowym statku. Westchnęła cicho, długim spojrzeniem obrzuciwszy usiane gwiazdami niebo. Niemal od zawsze była człowiekiem bez własnej gwiazdy. Może nadszedł czas, aby wreszcie to zmienić? W galaktyce było tyle przeróżnych planet... Być może powinna spróbować osiedlić się na jednej z nich? Parsknęła. Nie, wiedziała, że to bez sensu. Jedyna osoba, z którą mogłaby stworzyć namiastkę domu, nie żyła. Zekk nie był idealny, ale kochał ją i wiedziała, że gdyby choć spróbował się ustatkować, nauczyłaby się być z nim szczęśliwą. Kiedyś. Oczywiście, był jeszcze Ben Solo, ale o nim wolała nawet nie myśleć. Dlatego wymykała się z bazy pod osłoną nocy. Za wszelką cenę pragnęła uniknąć łzawych pożegnań. Solo nic o tym nie wspominał, ale doskonale wiedziała, że wuj mu wybaczył i postanowił ponownie przyjąć go pod swe skrzydła. Ben zostanie Jedi. Wielkim Jedi. A jak powszechnie wiadomo, w życiu Jedi nie ma miejsca na coś tak prozaicznego i przyziemnego jak kobiety. Przełknęła ogromną gulę, która nagle utkwiła jej w gardle i z całych sił wdusiła przycisk opuszczający rampę statku. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się z dala od Myrkra. Leia Organa już dawno wyniosła się z tej dziury. Resztki Ruchu Oporu powoli robiły to samo. Nawet Chewbacca odleciał, wracając na Kashyyyk, do swej własnej rodziny. Honorowy dług wobec rodziny Solo został wreszcie spłacony i Wookiee mógł w końcu zająć się własnym życiem. W bazie oprócz kompletnie nieznanych jej osób pozostał już wyłącznie mistrz Skywalker, Rey oraz właśnie Ben. Żałowała, że miała okazję spędzić z nim tak mało czasu. W pewnym momencie zaczęła wyobrażać sobie zbyt wiele, zamiast postawić wyraźną granicę pomiędzy tym, co faktycznie może się wydarzyć, a tym, co pozostanie wyłącznie w sferze jej marzeń, i wiedziała, że przyjdzie jej za to płacić już do końca jej dni. Oczywiście, patrząc wstecz, wiele rzeczy mogłaby zrobić inaczej. Ale potrzebowała czasu, aby dobrze poznać Bena. Teraz przynajmniej była już pewna, że zna go lepiej niż ktokolwiek inny. Czy to nie było kompletne szaleństwo? Przecież on nigdy nie będzie należał do niej... Wspomniała wspólne chwile, które spędzili na pokładzie „Sokoła Millenium" i omal znów nie wybuchła płaczem. Nie ma co spoglądać wstecz. Nie ma co udawać, że historie takie jak ich mają szczęśliwe zakończenia. Wściekle uderzyła pięścią we właz statku, który wciąż pozostawał zamknięty. Następnie raz jeszcze wcisnęła przycisk opuszczający rampę. Wduszała go raz po raz, jednak właz ani drgnął. Zmarszczyła brwi. Czyżby pomyliła statek? Coś się popsuło? Sięgnęła po blaster, zamierzając załatwić tę sprawę po swojemu, nawet gdyby znaczyło to, że musiałaby wystrzelić dziurę we włazie, lecz wtedy usłyszała za sobą głos... Bena Solo.
— Nie uważasz, że to niegrzeczne, wymykać się po kryjomu, w środku nocy? Bez pożegnania?
W jego głosie pobrzmiewał gniew, uraza, a także coś jeszcze. Czy mógł to być smutek? Odwróciła się powoli. Blask księżyca oświetlał sylwetkę Bena. Nawet pomimo ciemności nocy widziała, jak lśnią jego oczy, gdy na nią spogląda. Odetchnęła głęboko.
— A więc nic się nie zepsuło. — Wskazała kciukiem na okręt. — Rampa to twoja sprawka... — Z lekkim uśmiechem pokręciła głową. — Mogłam się tego domyślić.
Ben wzruszył ramionami. Zbliżył się do niej.
— Nie sądziłem, że będziesz chciała odejść aż tak szybko...
Wsunęła za ucho kosmyk niesfornych włosów, zerkając na niego niepewnie.
— Cóż... — mruknęła. — To pewnie dlatego, że właściwie nic mnie tu już nie trzyma... — rzuciła.
Solo skrzywił się paskudnie, a rampa statku nagle opadła gwałtownie. Zbyt gwałtownie, jak na gust Megan. Podejrzewała, że w tym także Ben maczał palce. Lub macki Mocy. Wewnątrz okrętu zapłonęły reflektory, oświetlając rampę a także rzucając nieco światła na miejsce, w którym stali. Megan zauważyła, że Ben był nienaturalnie wręcz blady. Usta zaciskał z całych sił. Dłonie wepchnął głęboko do kieszeni ciemnych spodni. Nic nie powiedział, co zabolało ją nawet bardziej, niż gdyby zaczął na nią wrzeszczeć, kłócić się, czy jeszcze coś innego. Dlatego chciała wymknąć się niezauważona przez nikogo – aby uniknąć takich sytuacji. A Ben wszystko popsuł. Zresztą, po co w ogóle za nią szedł? Czego od niej chciał? Jego przeznaczeniem jest zostać Jedi. W jego życiu nie ma miejsca dla takiej jak ona – przybłędy. Podeszła do niego powoli.
— Ben, posłuchaj... — zaczęła.
— Nie! — Chwycił ją mocno za ramiona. — To ty posłuchaj, Megan! Chciałaś odejść z powodu Zekka, tak? Kochałaś go, prawda? — Spojrzał dziewczynie prosto w oczy, a ona nagle poczuła, że się rumieni. Zaraz potem przyszła paląca potrzeba wytłumaczenia mu się ze wszystkiego.
— Czy go kochałam? — odparła. — Oczywiście! Ale nie tak, jak najwyraźniej myślisz! Zekk był dla mnie jak brat! A teraz... — W jej jasnych oczach wezbrały łzy. — Jego także straciłam... Zostałam sama... Zupełnie sama...
Nie chciała przy nim płakać, po raz kolejny więc czym prędzej otarła łzy z twarzy grzbietem dłoni. Ben przytulił dłoń do jej policzka, delikatnie unosząc jej twarz ku górze. Zmusił ją, aby na niego spojrzała.
— Nie jesteś sama — rzekł.
W następnej chwili pochylił się, a ich wargi spotkały się w delikatnym pocałunku. Megan zatraciła się w czułym uścisku Bena, pragnąc, aby ta chwila trwała wiecznie. Mężczyzna ramieniem objął ją w pasie, przyciskając do siebie mocno. Jego druga dłoń przesunęła się po jej szyi i wsunęła pod włosy, spoczywając na karku. Nogi ugięły się pod nią, kiedy pocałunki Bena stały się bardziej namiętne, pełne żaru. Całował ją zachłannie, jak gdyby nigdy nie zamierzał przestać. Wrodzony pesymizm Megan nakazał jej jednak odsunąć się od Bena. Czyżby Solo chciał po prostu wykorzystać ostatni moment, kiedy jeszcze przebywała w bazie? Oczywiście, mogłaby dać się ponieść chwili, lecz później jeszcze trudniej byłoby jej odejść. Nie chciała już bardziej cierpieć. Z żalem oderwała usta od ust Bena. Oparła dłonie na jego piersi.
— Nie... Wystarczy... — rzekła drżącym głosem. — Przecież... Nie możesz...
Mężczyzna zmarszczył ciemne brwi.
— Kto tak twierdzi? — zapytał.
Megan spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc.
— Zasady Zakonu Jedi... — odparła. — Prawda?
Ben zamrugał kilkakrotnie, a po chwili jego usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.
— Skąd przyszło ci do głowy, że będę zastanawiał się nad tym, co zasady Zakonu Jedi mówią na temat całowania kogokolwiek? — spytał, unosząc go góry prawą brew. W jego ciemnych oczach tańczyły iskierki rozbawienia.
Dziewczyna ponownie poczuła, jak na jej policzki wypełza gorący rumieniec.
— Przecież to jasne, że zostaniesz Jedi — odrzekła. — Wuj ci wybaczył, więc wrócisz do Zakonu. — Spuściła wzrok, splatając ramiona na piersi.
Usłyszała, jak Ben westchnął ciężko.
— Megan, to najwyraźniej oczywiste dla wszystkich wokół, ale nie dla mnie — powiedział. — Nie wracam do Zakonu Jedi.
Serce Megan zabiło mocniej, wezbrawszy nadzieją.
— Nie? — powtórzyła. — Ale... — Wskazała na przytroczony do jego pasa miecz świetlny. — Nadal masz tę broń. Poza tym, tak często rozmawiałeś z wujem...
Ben pogładził ją dłonią po policzku.
— Rozmawialiśmy o różnych rzeczach — odparł. — O przeszłości... O tym, jak chciałbym, żeby wyglądała moja przyszłość. A także o tym dlaczego ten miecz zmienił nagle kolor na biały. Wiesz, że należał do mojego dziadka, prawda? Zachowałem go wyłącznie na pamiątkę.
— A więc... — Dziewczyna lekko przygryzła wargę. — Co zamierzasz teraz ze sobą zrobić?
Ben przesunął dłonią po włosach. Przeczesał wzrokiem nocne niebo, które dosłownie usiane było gwiazdami. Większość z nich miała jakieś systemy planetarne, chociaż nie wszystkie nadawały się do życia. Mniej niż dwadzieścia procent zostało zbadanych i naniesionych na mapy, lecz i tak były ich miliony. A on miał przed sobą całe życie, aby odkrywać je, jedną po drugiej... Spojrzał na Megan. Nigdy nie wiedział, co powinien robić. Nie był nawet pewien, czy gdyby zniknął, ktokolwiek tęskniłby za nim. Wuj powiedział mu, że nie można uratować losu tylko takiego człowieka, dla którego nie ma miejsca w niczyim życiu. Czy dla niego znalazłoby się miejsce w życiu Megan...?
— Nie wiem — odrzekł. — Poznałem pewną dziewczynę, ale nie jestem pewien, czy mnie zechce... W końcu, chciała ode mnie uciec. Bez pożegnania.
Megan głośno wciągnęła powietrze. Zarumieniła się mocno. Było jej wstyd, że zamiast wprost porozmawiać z Benem, uznała, że sama wszystko wie lepiej. Cieszyła się, że Solo jednak poszedł za nią.
— Ben, myślę, że ona po prostu źle zinterpretowała pewne rzeczy. Chociaż — oparła dłonie na biodrach — gdybyś powiedział jej o tym wcześniej, najlepiej od razu, nie próbowałaby uciekać...
Mężczyzna zachichotał.
— Dobrze, niech będzie, Megan. Masz rację. — Objął ją, na moment wtulając twarz w jej włosy. Przymknął oczy, a pod powiekami znów ujrzał obraz dziewczyny siedzącej na plaży. — Nie wiem, co zrobiłaś, ale jakoś nie potrafię się z tobą rozstać. Nie chcę.
Megan ujęła jego twarz w obie dłonie. Spojrzała prosto w ciemne, iskrzące oczy Bena.
— Jeśli chcesz, leć ze mną. Na tym statku znajdzie się też miejsce dla ciebie.
Twarz Bena rozświetlił szeroki uśmiech. Nie musiała proponować mu tego dwa razy.
— A więc, dokąd lecimy? — spytał.
Wzruszyła ramionami.
— Dokąd tylko chcesz — odparła.
Ramię w ramię ruszyli w górę rampy, dyskutując nad otwierającymi się przed nimi nowymi możliwościami. Wszechświat stał dla nich otworem. Gdzieś tam, wśród gwiazd, czekał na nich ich własny dom oraz nowe życie, wolne od błędów oraz pomyłek przeszłości. Ben ujął dłoń Megan. Kiedy ich palce splotły się, oboje nabrali pewności, że żadne z nich już nigdy nie będzie samotne.
Koniec
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top