Rozdział XXVII
Qimir przez chwilę, która dla niego zdawała się całą wiecznością, z niedowierzaniem wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknęła Malden. Wszystko... Wszystko robił źle... Sądził, że jeśli powie kobiecie, że jej przyjaciele żyją, ta wiadomość ją ucieszy, ale ona nie uwierzyła mu. Przecież tak wiele razy zawiódł jej zaufanie... Uważała go za zwykłego oszusta. W dodatku potwora. I mordercę. Czy jednak powinien był pozwolić jej wybiec z jaskini? W środku nocy? Przecież zdawał sobie sprawę, jak zdradliwe potrafiły być skały oraz morze... Powinien był ją zatrzymać! Z drugiej strony jednak, jeśli pragnęła zostać sama, jakie miał prawo, by jej tego zabraniać? Zresztą, już raz przecież wycięła mu podobny numer. Uciekła. Jednak, poprzednim razem nie wydarzyło się nic złego, znalazł ją w jednym kawałku, szlochającą na skałach przy zatoce. Więc teraz również nic nie mogło jej grozić. Prawda? Dłonie mężczyzny bezustannie to zaciskały się w pięści, to znów rozluźniały. Pragnął powiedzieć jej tyle innych rzeczy... Chciał, żeby ktoś, żeby ona, zaakceptowała go takim, jakim jest. Nie chciał już dłużej nikogo udawać. Przez cały ten czas, gdy poszukiwał świątyni Jedi, tak ogromnie tęsknił za obecnością Malden. Pragnął na nią patrzeć i być przy niej. Przez cały czas. Czy oznaczało to, że... Kochał ją? Długo nad tym rozmyślał, aż wreszcie stwierdził, że to przecież niemożliwe. Nie znał miłości. Nie wiedział, czym jest. Wiedział tylko, że teraz, gdy Malden zjawiła się w jego życiu, po prostu... Nie chciał jej stracić...
W ustach czuł cierpki posmak, na karku nieprzyjemne mrowienie. W pobliżu czaiło się bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, ale jemu nic nie groziło. Był o tym przekonany. Zanurzył się w Moc, sięgając ku Malden. Wyczuł jej panikę oraz przerażenie. Kobieta wzywała go rozpaczliwie, choć podejrzewał, że nie robiła tego świadomie. Po chwili wszystko minęło, ale jej istnienie w tkance Mocy stało się wyczuwalne jeszcze słabiej niż zazwyczaj. Strach ścisnął go za serce. Coś musiało się wydarzyć, a on nie zamierzał ryzykować, że tym razem straci ją na zawsze. Pełen emocji, o których istnienie do tej pory nawet nie podejrzewał samego siebie, wybiegł na zewnątrz. W twarz od razu uderzyły go zimne krople deszczu. Niebo zasnuły ciemne chmury, przesłaniając nikłe światło gwiazd. Na morzu rozszalał się sztorm. Qimir z rosnącym niepokojem spoglądał na fale bijące dziko o przybrzeżne skały. Dokąd mogła pobiec Malden? Nie widział jej nigdzie w pobliżu...
— Malden! — wrzasnął.
Nawet jeśli nadeszła jakakolwiek odpowiedź, huk fal skutecznie ją zagłuszył. Serce mężczyzny waliło niczym młotem. Gdzie jesteś?!, myślał gorączkowo. Przecież nie mogła odejść daleko! Uparcie sięgał ku Malden Mocą i za każdym razem miał wrażenie, że jej obecność staje się coraz słabiej wyczuwalna, aż w końcu zaczęła przypominać ledwo tlący się ognik, który mógłby zgasić byle podmuch wiatru. Groziło jej niebezpieczeństwo. Śmiertelne niebezpieczeństwo. Jego wzrok bezustannie kierował się ku wzburzonemu morzu. Gdy w końcu dotarło do niego, co mogło się wydarzyć, cała krew odpłynęła mu z twarzy. Nie... Nie! Nie! Nie! Malden była na niego wściekła, ale przecież... Nie zrobiłaby tego! Nie mogłaby... Nie oddałaby dobrowolnie rozszalałym falom... W jego umyśle nagle pojawił się obraz jej delikatnego ciała, roztrzaskanego o ostre skały... Gwałtownie pokręcił głową, usiłując pozbyć się spod powiek tego straszliwego obrazu, ale bezskutecznie. Tkwił głęboko w jego umyśle, pojawiał się pod jego powiekami, gdy tylko zamknął oczy, niczym wypalony na jego gałkach ocznych... Zaklął paskudnie. Jego dłonie kurczowo zacisnęły się na barierce otaczającej wyjście z jaskini. I wtedy, kawałek dalej, dostrzegł strzępek materiału, zahaczony o jeden z prętów. Z trudem przełknął ślinę. W ciemności nie mógł dostrzec koloru, ale wiedział, po prostu wiedział, że był to fragment czerwonej tuniki Malden. Na pewno nie skoczyła do morza, pragnąc odebrać sobie życie, ale... Mogła poślizgnąć się i spaść w dół! Raz jeszcze spojrzał na rozszalałe fale. Uważano go za potwora. A więc stał się nim. Ale Malden... Nie wiedział, jak tego dokonała, nie wiedział nawet kiedy, ale pokazała mu, że może stać się kimś innym. Nie, nie kimś innym. Po prostu sobą... Pragnął Potęgi Dwóch, holokronu, zemsty na Jedi, ale wystarczyło, że Malden spytała, jak może tak żyć... I po co? Co jej wtedy odpowiedział? Że jest Sithem. Żyje po to, aby niszczyć i mordować. Ale nawet to nie była prawda. Dopóki jej nie spotkał, nie miał żadnego celu w życiu. Teraz jednak był pewien, czego chce. Chce żyć dla niej. I dlatego ona też musi żyć. Dla niego. Niewiele myśląc, przeskoczył przez niską barierkę, rzucając się prosto do morza. Użył Mocy, aby złagodzić upadek, ale fale i tak dopadły go z ogromną siłą. Woda zalewała jego oczy, usta i uszy, wokół widział tylko ciemność. Rozszalały żywioł szarpał jego ciałem, aż mężczyzna nie był pewien, gdzie jest góra a gdzie dół. Przedzierał się jednak przez wodę, starając się dotrzeć do powierzchni, a jednocześnie rozesłał wokół siebie wici Mocy, starając się zlokalizować Malden. Czuł jej gasnącą coraz szybciej obecność. Była... Gdzieś w pobliżu. Jego ramiona ze zdwojoną siłą parły przez wodę, aż jego mięśnie zaczęły drżeć i palić żywym ogniem. Nic nie mogło stanąć mu na drodze do Malden. Żadna siła w galaktyce nie powstrzymałaby go przed dotarciem do niej. Wyczuwał ją coraz bliżej. Moc prowadziła go ku niej, aż wreszcie dostrzegł ciemniejszy kształt, unoszący się bezwładnie na falach.
— Malden! — zawołał, starając się przekrzyczeć ryk fal.
Nie zareagowała. Qimir podpłynął bliżej, dostrzegając rozlewającą się wokół niej, czarną niczym atrament, plamę. Krew. Na moment zmartwiał, czego niemal natychmiast pożałował, gdyż kolejna nadciągająca fala uderzyła prosto w niego, odpychając go od kobiety. Wytężył wszystkie siły, aby ponownie do niej dotrzeć. Malden nie ruszała się. Jej ciało, z szeroko rozrzuconymi ramionami, bezwładnie unosiło się na falach, twarzą w dół. Chwycił jej dłoń, potem ramię i wreszcie przyciągnął ją do siebie. Malden była nieprzytomna, ale żyła. Jeszcze. Zaczął płynąć do brzegu, wyrzucając sobie, że powinien był ją zatrzymać, zmusić, żeby została w jaskini, czy tego chciała, czy nie... Woda bezustannie zalewała mu oczy, ledwo był w stanie dostrzec cokolwiek, ale coś było nie tak, ponieważ woda była ciepła. Po dłuższej chwili dotarło do niego, że to wcale nie woda, tylko łzy. Jego łzy. Gdy jego stopy wreszcie dotknęły skał, niemal bez sił, dysząc ciężko, osunął się na kolana, układając obok ciało Malden. Nie ruszała się, ani nie oddychała, a z paskudnego rozcięcia na jej czole płynęła krew. Ale jej obecność w Mocy wciąż się tliła. Uchwycił ją więc rozpaczliwie, otulając własną obecnością, pragnąc przekazać jej cząstkę własnego życia, pochylił się ku niej i rozchyliwszy jej wargi, przytknął do nich swe usta, dzieląc się z nią własnym oddechem. Ciało kobiety drgnęło. Odsunął się, dostrzegłszy, że powieki Malden zatrzepotały i kobieta sama usiłuje wziąć oddech. Ostrożnie pomógł jej usiąść, gdy rozkasłała się, plując wodą. W następnej chwili osunęła się na niego bez sił, oddychając ciężko. Mężczyzna otoczył ją ramionami i przez chwilę trzymał przy sobie zupełnie bez słowa. Gdyby tylko wiedziała, jak ogromnie mu na niej zależy... Bez względu na to, czy była wrażliwa na Moc, czy nie... Musiał zabrać ją do jaskini i ogrzać. Całe jej ciało aż się trzęsło.
— Mam tak wiele pytań... — wykrztusił. — Ale najpierw zabierzmy cię stąd...
Wziął ją w ramiona i uniósł. Malden była tak słaba, że nawet nie zaprotestowała. Ciężko oparła głowę na jego piersi. Jak najszybciej zabrał ją do jaskini. Uruchomił palnik, aby dawał choć odrobinę ciepła, ściągnął z Malden przemoczone ubrania, dokładnie wytarł każdy fragment jej zimnego, nagiego ciała, sprawdzając, czy nie ma na nim innych ran, złamań lub obrażeń, a kiedy upewnił się, że nie, otulił ją swoim swetrem, a także wszystkimi pledami, jakie tylko zdołał znaleźć. Ułożył ją na miejscu, gdzie zwykle sypiał, aby ogrzewało ją także ciepło bijące z palnika. Kobieta wciąż jednak trzęsła się jak w febrze. Qimir prędko zrzucił własne ubranie, wytarł się do sucha, i przebrał w luźne, ciemne spodnie oraz płócienną koszulę. Usiadł obok Malden i otoczył ją ramionami, starając się dodatkowo ogrzać ją własnym ciałem.
— Już dobrze — szeptał prosto do jej ucha. Użył Mocy, aby uleczyć ranę na jej skroni. — Jestem przy tobie... Już nic ci nie grozi...
Kobieta uniosła na niego wzrok. Jej usta drżały, jakby chciała coś powiedzieć. Qimir zdobył się na uśmiech, który zaraz jednak zmienił się w bolesny grymas. Co on wyprawia? Przecież Malden go nienawidzi... Drżącą dłonią odgarnął z jej twarzy mokre włosy. Na Moc, mogła go nienawidzić, ale to i tak w żaden sposób nie wpływało na jego uczucia do niej. Pragnął dawać, pragnął się nią opiekować. Dobrze jest mieć się o kogo troszczyć, czyż nie? Zawsze taki był, tylko nikt nie potrafił, albo nie chciał tego dostrzec. Nikt go nigdy nie potrzebował. A on pragnął tylko być komuś potrzebny... Pragnął być potrzebny Malden! W pełni zdał sobie sprawę, że to, co do niej czuje, to naprawdę miłość. Kochał ją. Tak ogromnie... Nawet nie potrafiłby tego wypowiedzieć! Nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego. Teraz stało się dla niego jasne, że swą miłość do niej pomylił z podszeptami Mocy. Dlatego nie potrafił się z nią rozstać... Obiema dłońmi pocierał ramiona kobiety, aby rozgrzać jej ciało. W pewnej chwili Malden wyciągnęła dłoń, przykładając ją do jego policzka. Ten pełen delikatności, czuły gest, zdumiał go.
— Qimir... — wyszeptała.
Ujął jej dłoń i ucałował jej wnętrze, a następnie prędko schował ją pod kocami.
— Oszczędzaj siły — poprosił gorączkowo. — Nic nie mów...
Malden niemrawo skinęła głową i przymknęła oczy. Qimir mocniej przytulił ją do swej piersi. Trzymał ją w ramionach, ale ten fakt wcale go nie cieszył. Po stokroć wolałby, aby kobieta odepchnęła go, nawrzeszczała na niego, nawet go uderzyła... Nie potrafił znieść widoku jej, tak kruchej i bezsilnej...
— Już wszystko dobrze... — wymamrotał w jej włosy. Zacisnął powieki, gdy łzy po raz kolejny zamgliły mu wzrok. Nigdy wcześniej nie czuł aż tak ogromnego, przemożnego strachu... Tak bardzo bał się, że ją utraci, że już nigdy więcej jej nie ujrzy, że nagle wszystko inne przestało się dla niego liczyć... Nie wypuścił jej z ramion, tuląc ją do siebie tak mocno, jak nigdy, dopóki jej ciało nie przestało drżeć. Kiedy zorientował się, że jej oddech na powrót stał się miarowy i spokojny, zauważył także, że jej policzki zaróżowiły się lekko.
— Malden... — wyszeptał z ulgą, muskając ustami jej czoło. Przez moment w milczeniu wpatrywał się w jej twarz. Błękitne oczy kobiety kryły się pod powiekami, usta miała lekko rozchylone. Przesunął kciukiem po jej dolanej wardze. Nie zareagowała. Był przekonany, że zapadła w sen, więc w nagłym przypływie odwagi pochylił się ku niej, ich wargi niemal zetknęły się w pocałunku. Jego serce biło jak szalone. — Kocham cię... — wyszeptał prosto w jej usta.
Miał wrażenie, że ciało kobiety drgnęło nieznacznie, ale, gdy marszcząc brwi uniósł głowę, aby na nią spojrzeć, jej oczy wciąż pozostawały zamknięte. Pewnie coś jej się przyśniło... Ponieważ najgorsze minęło, przeniósł ją na koję,stwierdzając, że tam będzie jej zdecydowanie wygodniej. Długą chwilę siedział u jej boku, przyglądając się, jak śpi. Całymi godzinami mógłby wpatrywać się w jej twarz. Chciałby zrozumieć, dlaczego Moc ich ze sobą połączyła. Podejrzewał,że nigdy się tego nie dowie, ale cóż... Był jej za to wdzięczny. Westchnął,osuwając się na ziemię obok koi. Ogarnęło go ogromne zmęczenie, ale był pewny,że tej nocy nawet na sekundę nie zdoła zmrużyć oka. Wsłuchiwał się w szmer oddechu Malden, rozglądając się po wnętrzu jaskini i wtedy jego wzrok padł na plecak należący do kobiety. Trzymała w nim swój cenny lum i datapad z holoksiążkami. Zastanowił się chwilę, a później sięgnął po plecak. Miał nadzieję, że Malden nie będzie miała mu tego za złe. Wydobył z jego wnętrza datapad i uruchomił urządzenie. Nie było zabezpieczone hasłem. Przerzucił wzrokiem tytuły holoksiężek i wybrał pierwszą lepszą z nich. Skoro i tak nie zamierzał spać, równie dobrze mógł coś poczytać...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top