Rozdział XXVI

Aya nie wiedział, jak wiele czasu przyjdzie im jeszcze spędzić w świątyni Jedi na Coruscant, ale z każdym kolejnym, mijającym dniem stawał się coraz bardziej poirytowany. Chociaż traktowano go dobrze (kwatera, którą mu przydzielono, była niezwykle skromna, ale bardzo wygodna, dostawał trzy posiłki dziennie, a jego ukochany statek tkwił bezpiecznie w jednym z przyświątynnych hangarów), to jednak wciąż czul się jak więzień. A co gorsza, nadal nie miał pojęcia, co dzieje się z Malden, ani gdzie ona jest, ponieważ nikt go o niczym nie informował. Nawet Shinta, który należał przecież do Zakonu, został wykluczony z wszelkich narad, czy co tam organizowali rycerze Jedi. Aya nie mógł również w żaden sposób skontaktować się z mistrzynią Rwoh, choć przebywali przecież w tym samym kriffolonym budynku. Za każdym razem, gdy próbował wybrać się na wycieczkę do jej biura, jak spod ziemi wyrastał ten cały Mog Adana, jej niby asystent i odprowadzał go do kwatery, oznajmiając, że mistrzyni Rwoh nie ma teraz czasu. Ma zbyt wiele spraw na głowie, ale bez obaw, da znać, gdy tylko dowie się czegoś o Malden. Ayi nie pasowało jednak mnóstwo rzeczy w zachowaniu Mirialanki. Po pierwsze, on i Dewlanna nie zrobili niczego złego, więc dlaczego traktowani byli jak przestępcy? Po drugie, czuł, że wielka mistrzyni Jedi coś ukrywa. Skoro znała imię Qimira, musiała wiedzieć, kim on jest. Może to jakiś handlarz niewolników, z którym Jedi mimo całej swej władzy oraz potęgi, nie potrafią sobie poradzić? Dopadł Malden, więc mógł sprzedać ją Huttom, albo Zygerianom... Jeśli tak, to pewnie już nigdy jej nie odnajdą, pomyślał z rozpaczą. Co więcej, nie potrafił zrozumieć, dlaczego Vernestra toleruje obecność kogoś takiego jak Hakan Lon, dla niego znanego jako Miki. Facet był zwykłym draniem. Zarozumiałym idiotą. To tak wyglądał ideał Jedi? Od innych rycerzy obecnych w świątyni, Shinta dowiedział się, że Malden nie była jego pierwszą kochanką. Podobno mówiło się, że Lon ma co najmniej jedną kochankę w każdym galaktycznym porcie. Czy ktoś taki nie powinien raczej od razu zostać pozbawiony wszelkich przywilejów i wydalony z Zakonu ze skutkiem natychmiastowym? Zamiast tego jednak, mistrzyni Rwoh trzymała go przy sobie, zupełnie jakby był najjaśniejszym światłem Jedi... Może z nią też sypiał? Właściwie jak dotąd jedynym plusem ich pobytu na Coruscant był fakt, że Dewlannie udało się w końcu odzyskać wszystkie wspomnienia. Pomógł jej w tym Wookiee Jedi, specjalnie oddelegowany do tego celu przez Vernestrę. Po odzyskaniu wspomnień Dew w ogóle nie potrafiła zrozumieć jak to się stało, że była w stanie zapomnieć o Malden. W dodatku, zjadały ją wyrzuty sumienia, bo przecież ona także darzyła Qimira sympatią i wmawiała sobie, że wszystko było jej winą, że to ona pchnęła Malden w ramiona nieznajomego mężczyzny, bo było jej szkoda Malden, zawsze smutnej i samotnej. Aya tylko przewracał oczami, gdy zaczynała te swoje jęki. To nie była jej wina. Ale Malden też przecież nie mógł winić. Jedynym winnym był tylko i wyłącznie Qimir, bo to on zawiódł ich zaufanie i porwał ją, Moc raczy wiedzieć gdzie. Aya również skorzystał z pomocy Jedi, by odzyskać brakujące resztki wspomnień, miał nadzieję, że w ten sposób odkryje coś, co być może powiedział lub zrobił Qimir, a co mogłoby im pomóc go namierzyć, ale choć mężczyzna tak bardzo lepił się do Malden i bezustannie zachęcał ją, aby o sobie mówiła, sam był niezwykle skryty. Właściwie w ogóle o sobie nie mówił, jak nagle dotarło do Ayi. Ani słowa o swojej rodzinie, planecie, z której pochodził... A przecież nie wziął się znikąd. Musiał mieć za sobą jakąś przeszłość. Jak każdy. Co takiego wiedziała o nim mistrzyni Rwoh? Dlaczego nie chciała podzielić się z nimi tą wiedzą? Aya odnosił czasem wrażenie, że jeśli spędzi jeszcze kilka godzin w świątyni Jedi, to całkowicie oszaleje. Shinta i Dewlanna radzili tam sobie zdecydowanie lepiej od niego. Chłopak znalazł się wśród swoich, więc mógł godzinami roztrząsać filozoficzne kwestie na temat Mocy, a Dew zaprzyjaźniła się z malutkim, leciwym mistrzem Jedi o zielonej, pomarszczonej skórze i wielkich, spiczastych uszach. Mężczyzna nigdy wcześniej nie spotkał istoty z podobnej rasy, choć zwiedził przecież cały szmat galaktyki. Aby odzyskać choć odrobinę spokoju i nieco ukoić umysł, Dewlanna często wybierała się ze swym nowym przyjacielem na spacery po ogrodach świątyni. Aya w żadnym razie nie uznałby takiego spaceru za rozrywkę, poza tym, wolał przebywać w swojej kwaterze na wypadek, gdyby nadeszły jakieś wieści od Mirialanki, ale pewnego dnia dał się namówić na przechadzkę. Niechętnie powłócząc nogami (choć w środku cały aż trząsł się z niecierpliwości), ramię w ramię z Shintą szedł za Dewlanną i tym śmiesznym, niziutkim mistrzem Jedi, na którego młody rycerz spoglądał z niemal nabożną czcią. Kolejna, nieco przygarbiona, podpierająca się drewnianą laseczką, szycha Zakonu Jedi...

W przyświątynnych ogrodach rosły rośliny sprowadzane z każdego zakątka galaktyki, szemrały strumyki, wodospady i brzęczały chmary owadów. Irytujące miejsce. Aya zdecydowanie bardziej wolałby sterylne korytarze i przestrzenie swojego statku. Co gorsza, podczas spaceru natknęli się na grupę padawanów, cztero- najwyżej pięcioletnich dzieciaków, prowadzonych przez pogodną, uśmiechniętą Zeltronkę o różowej skórze. Skłoniła się z szacunkiem sędziwemu mistrzowi, który towarzyszył Dewlannie, a później zaczęła poganiać maluchy, które ciekawskimi spojrzeniami obrzucały Ayę. Nawet takie maleństwa wiedziały, że nie był jednym z nich. Shinta wyjaśnił mu, że mistrzyni Jedi prowadziła grupę młodzików, najmłodszych uczniów Jedi. Gdy młodzik był gotowy, stawał się padawanem, padawan rycerzem, a rycerz mistrzem Jedi. Aya skrzywił się boleśnie na widok wszystkich tych dzieci. Jedi przyjmowali pod swe skrzydła sieroty i chwała im za to, ale co z dzieciakami, które miały kochających rodziców? Ci, którzy nie byli zwolennikami Jedi, czyli zdecydowanie mniejsza część mieszkańców galaktyki, twierdzili, że Jedi to zwykła sekta, która porywa dzieci z ramion rodziców. Ich zwolennicy natomiast uważali, że oddanie dziecka do Zakonu to największy zaszczyt, jaki może spotkać kogokolwiek. Ale, czy gdyby chodziło o ich własne dziecko, wciąż trwaliby przy swoich poglądach? Oddaliby dzieciaka zupełnie obcym istotom? Jedi nie utrzymywali kontaktów ze swymi rodzinami. Aya podejrzewał, że większość z nich pewnie nie wiedziała nawet, z jakiej planety pochodzi. Czy reguły i doktryny Zakonu naprawdę mogły zastąpić jakiejkolwiek żywej istocie miłość rodziców? Mężczyzna nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, bo też nie wyobrażał sobie w swoim życiu jakichkolwiek dzieci, ale gdyby kiedyś, w przyszłości, czysto hipotetycznie, miał dziecko, które okazałoby się wrażliwe na Moc, czy byłby w stanie oddać je Jedi? Oczywiście, że nie! Na samą myśl o tym ogarniała go wściekłość. A gdyby się na to nie zgodził, co Jedi zrobiliby z nim? Zabiliby go i zabrali dziecko siłą, czy tylko zabraliby dzieciaka, ale jemu łaskawie pozwoliliby żyć? A Malden? Z całym jej uwielbieniem dla Zakonu, co ta kobieta zrobiłaby, gdyby pewnego dnia do jej drzwi zapukali Jedi i oznajmili, że zabierają jej dziecko, bo jest wrażliwe na Moc? Machnęłaby ręką, stwierdzając, że przecież zawsze może zrobić sobie kolejne? Nie, wiedział, że nie oddałaby go po dobroci. Walczyłaby o nie. Bo taka była. Zawsze walczyła o to, co kocha... A rodzice tamtych maluchów, które prowadziła Zeltronka? Walczyli o nie? Oddali je bez słowa, ponieważ czuli się bezradni i nie śmieli sprzeciwić się woli wszechpotężnych Jedi? Czy może ucieszył ich widok rycerzy oraz niespodziewany zaszczyt, jaki na nich spłynął i z radością oddali w ręce mistrzów maleńkie, kwilące zawiniątka?

— Jesteś dziś wyjątkowo milczący — odezwał się Shinta, przerywając jego rozmyślania. Aya zerknął na niego. Chłopak zmarszczył nos. — I poirytowany... — dodał.

Mężczyzna powoli wypuścił powietrze z płuc. Wiedział, że jedno nieostrożnie dobrane słowo i wybuchnie, wyładowując swą złość i frustrację na Shincie, chociaż chłopak nie był przecież niczemu winien. Wychowano go w myśl zasad Zakonu i nie znał innego życia.

— Pamiętasz swoich rodziców? — spytał mimo to.

Jasne oczy Shinty rozszerzyły się. Wyglądał na zaskoczonego, jakby nie spodziewał się takiego pytania. Ale powinien się już przecież przyzwyczaić, że Aya był ekspertem od zadawania dziwnych i niewygodnych pytań.

— Ja... — bąknął. — Nie. Oczywiście, że nie — odrzekł w końcu. — Szkolenie na Jedi należy rozpocząć jak najwcześniej. Nasze nauki nie bez kozery potępiają przywiązanie. To tylko przeszkadza.

Aya spojrzał na niego spod wysoko uniesionych brwi.

— Niby w czym?

Shinta poczuł, że na jego policzki wypełza gorący rumieniec. Odchrząknął, splótł dłonie za plecami i wyprostował się, starając się wyglądać bardziej poważnie i dystyngowanie, jak przystało na prawdziwego rycerza Jedi.

— We wszystkim — odparł. — Tak ogólnie...

Aya pokręcił głową.

— I nigdy nie tęsknisz za domem? Nie myślisz, że twoi rodzice mogą tęsknić za tobą?

Shinta przygarbił się lekko.

— Wychowałem się w Zakonie Jedi — wyjaśnił. — Więc to Zakon jest moim domem. Wiem, że istotom niewrażliwym na Moc może się to wydawać nieco dziwne, ale cóż... — Wzruszył ramionami. — Tak właśnie jest. Jeśli zaś chodzi o moich rodziców... Mój mistrz nigdy nie mówił mi, jak trafiłem do Zakonu, a ja nie pytałem. Rodzice mogli podrzucić mnie Jedi lub dobrowolnie mnie im oddać. Skoro znalazłem się w Zakonie, taka była wola Mocy. To wszystko.

Aya lekko poklepał go dłonią po plecach.

— Młody — zaczął delikatnie. — Nie sądzisz, że to brzmi jak jakaś straszliwa indoktrynacja? A co jeśli rodzice nie zechcą oddać swojego wrażliwego na Moc dziecka Jedi? Co Jedi z nimi zrobią?

Shinta gniewnie zmarszczył brwi. Jego oczy zabłysły. Aya po raz pierwszy dostrzegł u niego przebłysk jakiegokolwiek, ludzkiego uczucia.

— Nie jesteśmy mordercami! — zawołał. — Poza tym, jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nie zgodził się oddać wrażliwego na Moc dziecka pod opiekę Jedi! Rodzice zwykle chcą dla swych dzieci jak najlepiej, a ktoś niewrażliwy na Moc nie poradzi sobie z wychowaniem dziecka, przejawiającego wrażliwość na nią! O co ci chodzi, Aya?! Pragniesz zasiać chaos w naszej świątyni?!

Kapitan „Ekscentrycznego Danse'u" natychmiast cofnął rękę. Shinta naprawdę się wściekł, a przez to naszły go wyrzuty sumienia. Nie zamierzał w żaden sposób urazić tego chłopaka. Jako jeden z niewielu Jedi od samego początku był dla niego życzliwy i pomocny.

— Przepraszam — wymamrotał. — Po prostu... Sam nie wiem. Zrobiło mi się żal tych dzieciaków, które nas mijały. Do kogo pobiegną, jeśli w nocy przyśni im się coś złego? Przecież nie mają tutaj mamy ani taty...

Shinta spuścił wzrok.

— Jedi nic się nie śni — odparł cicho. — Tak mi zawsze mówiono.

Aya poczuł nagle dziwną gulę w gardle. Dzieciaku..., pomyślał ze smutkiem. Gdyby tylko Malden tam była... Ona z pewnością wiedziałaby, jak go pocieszyć. Najpierw pewnie wyprzytulałaby go za wszystkie czasy, a potem bez pardonu zaciągnęła na pokład „Ekscentrycznego Danse'u", zupełnie jak Qimira... Szkoda, że to nie Shintę spotkała najpierw. On przynajmniej nie wyrządziłby jej krzywdy... Cóż, Aya co prawda nie był Malden, ale otoczył chłopaka ramieniem i objął go lekko. Nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć, a pragnął go jakoś pocieszyć, bo Shinta wyglądał, jakby desperacko tego potrzebował. Obiecał sobie, że już nigdy więcej nie będzie wypytywał go o sprawy Jedi. Zresztą, to przecież nie jego interes. Niech Jedi robią, na co tylko mają ochotę, byle tylko pomogli mu odnaleźć Malden. O nic więcej nawet nie śmiałby prosić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top