Rozdział XXV
Dni mijały tak szybko, jakby w galaktyce coś się popsuło i czas nagle przyspieszył. Malden przestała je już liczyć. Odkąd Qimir zniknął, nie mogła znaleźć sobie miejsca na tej kriffolonej wyspie. A co gorsza, nie miała się z niej także jak wydostać. Z początku sądziła, że Qimir odleciał, aby uzupełnić zapasy i wróci za dzień, góra dwa, tak jak dotychczas, ale z każdym kolejnym dniem ogarniał ją coraz większy strach. Mężczyzna nie wracał. A ona zaczęła się obawiać, że już nigdy więcej go nie ujrzy. Nie wierzyła, że byłby w stanie pozostawić ją na pastwę losu, tak zupełnie bez słowa. Zresztą, gdyby nawet, to chyba nie porzuciłby jej w swej własnej kryjówce, prawda? Nie miała pojęcia, dokąd mógł się udać, ale może coś mu się stało? Może natknął się na jakiegoś Jedi, pojedynkował się z nim, został ranny i nie miał przy sobie nikogo, kto by się nim zaopiekował? Wyobrażała go sobie, zupełnie samego na jakiejś obcej, nieprzyjaznej planecie, rannego, cierpiącego, w dodatku zmuszonego do ukrywania się i nie była w stanie nawet na moment zmrużyć oka. A może... Niemal natychmiast nachodziły ją inne, zdecydowanie gorsze myśli. Może zginął? Może już nigdy do niej nie wróci? Jej serce ściskało się boleśnie na samą myśl o tym. Przyzwyczaiła się do obecności Qimira i wizja jego utraty nagle ją przeraziła. Mógł nazywać samego siebie Sithem, ale jej wydawał się raczej... Zagubiony. Nie był kimś do szpiku kości przesiąkniętym złem. Wściekł się, gdy dotarło do niego, że nie jest wrażliwa na Moc i zadziałał pod wpływem impulsu, ale prawdziwy Sith z pewnością pozbyłby się jej od razu, gdy tylko przekonałby się, że nie jest odpowiednią osobą, przydatną do realizacji jego planów, a nie przynosił jej muszle na przeprosiny. A Qimir... On... Miał w sobie coś z wiecznego chłopca, który robił złe rzeczy, tłumacząc, że nie wiedział, że tak nie wolno, bo nikt go tego nigdy nie nauczył. Podobnie, jak nigdy nie nauczono go, w jaki sposób okazywać uczucia. Skoro był kiedyś Jedi, pewnie od dziecka uczono go, że uczucia są czymś złym i zamiast je okazywać, powinien się ich wystrzegać, kryć je głęboko na dnie duszy. Czasem było jej go tak straszliwie żal... Bez niego ona także czuła się samotna i zagubiona. Codziennie długie godziny spędzała na zewnątrz, intensywnie wpatrując się w niebo, jakby w ten sposób mogła przywołać go z powrotem. Wypatrywała statku Qimira, ale ten uparcie się nie pojawiał. Nie sądziła, że po tym, co jej zrobił, po tym, jak mocno i dogłębnie ją skrzywdził, brak jego obecności kiedykolwiek zacznie jej doskwierać, ale tak się właśnie stało. Tęskniła za nim. Brakowało jej ich rozmów. Sposobu, w jaki na nią patrzył. Jego krzywego uśmiechu. Miała wrażenie, że jeśli tak dalej pójdzie, po prostu oszaleje... Chciała, żeby Qimir wreszcie wrócił. Cały i zdrowy. Przysięgła Mocy, że postara się go lepiej traktować, byleby tylko wrócił do niej... Nie chciała być sama. A Qimir był jedyną bliską osobą, jaka jej jeszcze pozostała. Kilka razy wybrała się nad zatokę, wykąpała w lodowatej wodzie, licząc na to, że podobnie jak za pierwszym razem, mężczyzna będzie ją obserwował, oparty o skały, ale jego uparcie nie było. Malden nie pozostało nic innego, jak tylko bezustannie kierować wzrok ku niebu, licząc na to, że w końcu ujrzy charakterystyczną sylwetkę jego statku, przecinającą chmury. Sama nie była już pewna, co do niego czuje. Wiedziała, że ma wszelkie prawa być na niego wściekła, nawet go nienawidzić, ale gdy przypomniała sobie wyraz jego oczu, gdy na nią spoglądał, jej serce dosłownie krajało się z żalu. Patrzył na nią jak człowiek, który potrzebuje wybawienia od tego, kim się stał. Może, gdyby tamtego dnia nie pozwoliła mu odejść, to... Och, sama właściwie nie wiedziała, co mogłoby się wydarzyć. Oddałby się w ręce Jedi dobrowolnie i odpokutował ze swoje winy? A gdyby Jedi okazali się zdecydowanie mniej litościwi, niż sądziła i wydali na niego wyrok śmierci? Jak by się wtedy czuła? Czy tego właśnie pragnęła? Oczywiście, że nie! Jak jednak pomóc upadłemu Jedi? Holoksiążki, które zwykle czytała nie podejmowały takich tematów. Poza tym, kiedy Qimir wróci, i o ile w ogóle wróci, czy będzie chciał przyjąć pomoc od kogoś takiego jak ona? Na wiele rzeczy spoglądali z zupełnie innych perspektyw. Ona nigdy nie należała do Zakonu Jedi, nie była w żadnym stopniu wrażliwa na Moc, więc z pewnością nie była w stanie pojąć co przeżywa Qimir, ani jakie myśli kłębią się w jego głowie. Chociaż bardzo pragnęłaby mu jakoś pomóc, nie wiedziała, czy w ogóle ma to jakikolwiek sens. Przecież nie zmieni go w lepszego człowieka. Ale może chociaż pomarzyć, prawda?
Gdy minął kolejny dzień, a Qimir wciąż nie zjawił się na wyspie, Malden ciasno otuliła się jego swetrem i wsunęła na koję, zakopując się pod grubymi pledami. Resztki nadziei całkowicie ją opuściły i pomyślała ponuro, że jeśli ktokolwiek ją tam znajdzie, będzie to z pewnością ekipa poszukiwaczy przygód, eksplorująca galaktykę w poszukiwaniu nieodkrytych jeszcze planet nadających się do kolonizacji, bądź bogatych w surowce, na które rosło zapotrzebowanie na innych planetach. Odnajdą jej szkielet, z pewnością wciąż zakopany pod kocami, a ona nigdy nie dowie się, co stało się z Qimirem. Czy rzeczywiście bezdusznie pozostawił ją tam na śmierć, czy może wydarzyło się coś, co uniemożliwiło mu powrót na wyspę... Pełna temu podobnych, negatywnych myśli, w końcu zdołała zasnąć, ale sny miała dość ponure i niewesołe. Niespokojnie przekręcała się z boku na bok, budziła co chwilę, aż wreszcie zaczęła odnosić wrażenie, że śni na jawie, ponieważ zdawało jej się, że słyszy czyjeś kroki... Jej oczy rozszerzyły się, a serce ścisnęło ze strachu. Jaskinię wciąż oświetlał mdły blask porozstawianych tu i ówdzie paneli jarzeniowych. Kroki stały się głośniejsze. Ktoś wszedł do jaskini i zmierzał ku niej. Bała się odwrócić. Bała się, kogo zobaczy, a raczej, kogo nie ujrzy... Do jej uszu dobiegł szelest ubrań, cichy, metaliczny brzęk dochodzący z miejsca, gdzie Qimir zwykle naprawiał swą maskę i wtedy poderwała się na równe nogi. Kiedy w bladym świetle paneli jarzeniowych ujrzała Qimira, ogarnęła ją tak wielka ulga, że kolana ugięły się pod nią. Wymówiła jego imię, ale tak długo z nikim nie rozmawiała, że jej głos zabrzmiał niczym skrzek. Mężczyzna zamarł na kilka sekund, a następnie powoli odwrócił się ku niej. Malden zadrżała. Miała na sobie jego sweter, więc szybko go zdjęła. Nie chciała, żeby Qimir pomyślał, że przywłaszcza sobie jego rzeczy. Twarz mężczyzny przybrała kolor popiołu, ale jego ciemne oczy pałały dziwnym blaskiem. Czarne jak noc włosy okalały jego twarz w smętnych, brudnych, pozlepianych od potu strąkach. Cały był brudny, a jego ubranie zakurzone. Zdążył ściągnąć pelerynę i dlatego na jego ramieniu dostrzegła podłużne rozcięcie. Rana nadal krwawiła, więc z pewnością nie została zadana mieczem świetlnym.
— Jesteś... Jesteś ranny... — wykrztusiła, ruszając ku niemu.
Mężczyzna wyszedł jej naprzeciw.
— To nic, Malden — powiedział szybko. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał ją objąć, ale po namyśle zrezygnował i po prostu położył dłonie na jej ramionach. — To nic — powtórzył, uśmiechając się.
Kobieta zmarszczyła brwi.
— Gdzie byłeś?! — zawołała ze złością. Jej oczy wypełniły się łzami. Zamartwiała się, zachodząc w głowę, co też mogło mu się przydarzyć, jedną z muszli, które jej przyniósł, a która uniknęła zgniecenia pod obcasem jego buta, przechowywała pieczołowicie niczym największy skarb, a on wraca teraz tak... Szczęśliwy! — Pozbyłeś się kilku kolejnych Jedi? — spytała z goryczą.
Choć jej słowa mocno go uderzyły, Qimir nie przestawał się uśmiechać.
— Znalazłem ją, Malden — odrzekł dziwnie drżącym głosem.
— Co takiego znalazłeś? — spytała kobieta, pociągając nosem.
— Świątynię z kyberu — wyznał.
Malden zmarszczyła czoło. Nie bardzo rozumiała, o czym mówił. Świątynia z kryształu kyber znajdowała się przecież w Świętym Mieście na księżycu Jedha. Jako były Jedi na pewno o tym wiedział. Wszyscy, którzy wierzyli w Moc, pielgrzymowali tak od setek lat...
— Tę na Jedhcie? — spytała ostrożnie. Może Qimir oszalał w drodze powrotnej? A może mówił metaforycznie?
Mężczyzna zaśmiał się.
— Nie, Malden — odrzekł. — Tę, w której ukryto holokron Bane'a. Chciałbym... Chciałbym cię tam zabrać... — wykrztusił. — Jest piękna...
Malden nie odpowiedziała. Przez chwilę po prostu przyglądała mu się bez słowa, a potem chwyciła go za rękę i zaczęła ciągnąć w stronę koi.
— Trzeba opatrzyć ranę na twoim ramieniu — stwierdziła. — Masz tu gdzieś jakiś medpakiet?
— Tak — odparł, nieco zdumiony. — Mam...
Malden prędko skinęła głową. Kazała mu usiąść na koi, a potem zaczęła myszkować po jaskini w poszukiwaniu pakietu medycznego. Qimir wodził za nią wzrokiem pełnym zdumienia. Nie spodziewał się takiego powitania... Sądził, że kobieta nadal będzie na niego wściekła i nie zwróci na niego najmniejszej uwagi, okazując mu swą zimną pogardę, a tymczasem... Wyczuwał jej radość. Naprawdę cieszyła się, że znów go widzi. Pewnie dlatego, że nie musiała być już sama, pomyślał z przekąsem, uśmiechając się krzywo. Lepsze już jego towarzystwo niż żadne. Malden w końcu znalazła kilka pakietów medycznych i przysiadła obok niego. Drżącymi dłońmi rozerwała jedno z opakowań, szukając środka do odkażania ran i bandaża nasączonego bactą. Co chwilę pociągała nosem i do Qimira dotarło nagle, że po jej policzkach spływają łzy. Z zainteresowaniem przyglądał się jej poczynaniom. Odkaziła ranę, a gdy zaczęła owijać jego ramię bandażem, zastanawiał się, po co ona to właściwie robi? Po co marnuje czas na opatrywanie jego rany? To było ledwo skaleczenie, nic wielkiego. Z łatwością mógłby je uleczyć przy użyciu Mocy, ale z drugiej strony... Dotyk jej dłoni na skórze był tak przyjemny i kojący. Pragnął poczuć jej troskę. Chciał, by się nim zaopiekowała. Dlatego nie protestował. Kiedy skończyła, na moment oparła dłoń na jego ramieniu. Niepewnie wyciągnął rękę, zakrywając jej dłoń swą własną.
— Zraniłeś się — powiedziała drżącym głosem.
— To nic — powtórzył. — Tylko draśnięcie... Niewielka cena za odnalezienie tej świątyni...
— Natknąłeś się na Jedi? — spytała z niepokojem.
Qimir uśmiechnął się uspokajająco.
— Nie, nic z tych rzeczy. Nie spotkałem żadnych Jedi. Świątynia znajduje się na Mikawie. Jedi albo o niej zapomnieli, albo celowo ją opuścili, aby nikt nie odnalazł holokronu — wyjaśnił.
Malden zmarszczyła brwi.
— A ten holokron? Masz go?
Mężczyzna pokręcił głową. Wyciągnął dłoń, przykładając ją do jej policzka.
— Nie — odrzekł. — Ale czuję, że jest właśnie tam, w świątyni na Mikawie. Zdobędę go, ale chcę, żebyś udała się tam razem ze mną... Żebyś także mogła ją ujrzeć...
Gdy jego wzrok po raz pierwszy spoczął na wykonanej całkowicie z kryształu kyber budowli, porzuconej na piaskach pustyni, pokrywającej powierzchnię Mikawy, aż zaparło mu dech w piersi. Dawna świątynia Jedi zdawała się promieniować własnym blaskiem, a ukryty w jej wnętrzu holokron wzywał go i nęcił, kusił obietnicą potęgi oraz nieśmiertelności, ale Qimir ze zdumieniem zdał sobie w tamtej chwili sprawę, że potrafi myśleć wyłącznie o Malden... Gdyby mogła ujrzeć tę świątynię, z pewnością byłaby zachwycona. Poza tym, pragnął znów ją zobaczyć. Pozostawił ją samą na tak wiele dni... Z pewnością bała się i czuła straszliwie samotna... Dlatego, choć pragnął zdobyć holokron, który wyśpiewywał swą słodką pieśń specjalnie dla niego, najpierw postanowił udać się do swej kryjówki, a potem raz jeszcze wrócić na Mikawę. Tym razem z Malden u boku. To jednak nie wszystko. Postanowił także wreszcie wyznać kobiecie prawdę o jej przyjaciołach.
— Qimir... — szepnęła Malden, spoglądając na niego z dziwnym smutkiem w oczach.
Ujął jej twarz w obie dłonie.
— Posłuchaj, jest coś jeszcze, co muszę ci powiedzieć. — Wziął głęboki oddech. — Aya i Dewlanna żyją. Nie zabiłem ich.
Malden nagle pobladła śmiertelnie. Odskoczyła od niego gwałtownie, podrywając się na równe nogi. Spoglądała na niego rozszerzonymi oczami, w których znów wzbierały łzy.
— Co...? — wykrztusiła.
— Nie zabiłem twoich przyjaciół — powtórzył.
Kobieta zaczęła nerwowo przechadzać się w tę i we w tę. Jej dłonie to zaciskały się w pięści, to znów rozluźniały.
— Nie rozumiem... — wymamrotała, gwałtownie kręcąc głową. — Przecież... Mówiłeś, że ich zabiłeś!
Qimir zmarszczył ciemne brwi.
— Nie, Malden — odparł delikatnie. — To ty wmówiłaś sobie, że to zrobiłem. Ja nigdy niczego takiego nie powiedziałem.
Malden zamarła.
— Ale też nie zaprzeczyłeś! — zawołała z wyrzutem. — A przecież zabijałeś Jedi! Co innego mogłam pomyśleć?!
Mężczyzna spuścił wzrok. Nie potrafił znieść widoku jej łez.
— Próbowałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale nie chciałaś słuchać...
— Więc przez cały ten czas kazałeś mi wierzyć, że Aya i Dew nie żyją, że ich straciłam, że straciłam wszystko, na czym mi zależało, że nic mi już nie pozostało?! — wrzasnęła. Łzy spływały po jej policzkach i nagle jakby zupełnie opadła z sił. Osunęła się na kolana, ukrywając twarz w schronieniu swych dłoni. — Skąd mam wiedzieć, że tym razem mówisz prawdę?! — jęknęła. Na Moc, martwiła się o niego. Tak bardzo martwiła! Tęskniła za nim, choć w koszmarach oglądała zniekształcone odbicie jego wspomnień. Ale w tamtej chwili znów miała ochotę zamordować go gołymi rękami. Dlaczego tak okrutnie ją dręczył?! Dlaczego od razu nie powiedział jej prawdy?! O ile to w ogóle była prawda... Poczuła, że Qimir przyklęknął przy niej. Jego silne ramiona otoczyły jej drżące ciało. Chciał w jakiś sposób ukoić jej ból, pocieszyć ją, ale kobieta odepchnęła go ze złością. — Mieszasz mi w głowie! — zawołała z rozpaczą. — Nie wiem już, co jest prawdą, a co nie!
— Malden...
Chwyciła się obiema dłońmi za głowę, kręcąc nią gwałtownie, jakby obawiała się, że w jakiś sposób wpływa na jej myśli, a później rzuciła się ku wyjściu z jaskini.
— Malden, poczekaj! — zawołał za nią Qimir, ale nie posłuchała. Wybiegła prosto w ciemność nocy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top