Rozdział XIII
Malden uchyliła powieki. Bardzo ostrożnie i powoli. Blade światło, wpadające do jej oczu, natychmiast ją oślepiło. Kobieta skrzywiła się boleśnie i ponownie zamknęła oczy. Jej czaszka pulsowała tępym bólem, a to kriffolone światło wcale nie pomagało. Chciała zakryć twarz dłonią, przewrócić się na bok, naciągnąć pled na sam czubek głowy, zrobić cokolwiek, obojętne co, ale nagle z przerażeniem zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie poruszyć rękami. Ani nogami. Całe ciało miała zupełnie bezwładne, zdradziły ją jej własne kończyny, które nie chciały wykonywać poleceń jej woli. Serce podeszło jej do gardła. Co to znaczy? Uległa jakiemuś wypadkowi, podczas którego została całkowicie sparaliżowana? Dlaczego nie mogła się ruszyć? Czuła ciepło, jakby ktoś okrył ją pledem. Zabrano ją do centrum medycznego? Mogła poruszać głową na boki. Mogłaby spróbować rozejrzeć się wokół siebie, ale to cholerne światło raziło ją nawet pomimo zamkniętych powiek! Jęknęła cicho. W jej umyśle powoli zaczęły materializować się wspomnienia tego, co się wydarzyło. To Qimir... Qimir coś jej zrobił. Jej, Ayi i Dewlannie... Strzelił do niej? Ogłuszający strzał z blastera boli jak diabli. Wiedziała o tym, bo zdarzyło jej się kilka razy takim oberwać, dawno temu, jeszcze zanim poznała Ayę. Ale teraz nie czuła żadnego bólu, nie licząc oczywiście bólu głowy. Nie czuła niczego i to było najbardziej przerażające. Co zrobił Qimir? Dlaczego ją skrzywdził? I... Po co to uczynił? Pod powiekami kobiety wezbrały łzy. Pamiętała widok Qimira pochylającego się nad nieruchomą Dewlanną. Cokolwiek się wydarzyło... To była jej wina! To ona sprowadziła Qimira na pokład „Ekscentrycznego Danse'u"! To ona zaproponowała mu, żeby z nimi został, choć Aya od samego początku był przeciwny temu pomysłowi. Ale Malden, jak zwykle, uparła się... Chciała tylko pomóc słabszemu! To przecież tak naturalny, ludzki odruch! A Qimir po prostu ją wykorzystał, choć w gruncie rzeczy nawet nie potrafiła zrozumieć, w jakim celu to zrobił... Czego mógł od niej chcieć? Nie była nikim ważnym, tylko zwykłą pilotką...
— Aya...? — wymamrotała niepewnie. — Dew...?
Ze swojej lewej strony usłyszała jakiś dźwięk – jakby szelest ubrań. Ktoś przysiadł na... Koi? Tuż obok niej. Na jej czole spoczęła duża, ciepła dłoń, delikatnie odsuwając znad jej oczu kosmyki grzywki. Malden jeszcze mocniej zacisnęła powieki. Bała się otworzyć oczy. Bała się tego, co mogłaby zobaczyć, albo... Raczej tego, kogo nie zobaczy. Odwróciła głowę. Tylko tyle mogła zrobić. Do jej uszu dobiegło pełne rezygnacji westchnienie. Ale ręka nie zniknęła z jej czoła. Opuszki palców przesunęły się wolno po jej policzku, a później szyi. W następnej chwili ta sama, silna dłoń chwyciła ją za kark i lekko uniosła jej głowę. Jednocześnie do jej ust przytknięto jakieś naczynie.
— Pij — usłyszała głos, który bez wątpienia należał do Qimira. — To woda. Za chwilę poczujesz się lepiej...
Malden poczuła, że po jej policzkach spłynęły łzy. Z całych sił zacisnęła usta, starając się znów odwrócić głowę, ale Qimir trzymał ją mocno... Bardzo mocno... Gdyby pragnął, pewnie jedną ręką byłby w stanie skręcić jej kark. Do tej pory nawet nie zdawała sobie sprawy z jego siły. Skąd mogła mieć pewność, że to, czym chciał ją napoić, naprawdę było tylko wodą? Przecież podał jej tamadal i w dodatku sam się do tego przyznał! Musiał to zrobić wtedy, gdy wybrali się do baru na drinka. Pewnie od początku miał taki plan, ponieważ przypomniała sobie, że nie wyglądał na zadowolonego, gdy zaproponowała, żeby Aya i Dewlanna poszli z nimi... Jej przyjaciele nie zgodzili się, więc poszła z nim sama i to, jak się okazało, było jednym z największych błędów w jej życiu. Qimir zawiódł jej zaufanie. Okrutnie zawiódł. Ten przeklęty tamadal pewnie dosypał jej do drinka, kiedy nie patrzyła... A co gorsza... On... Miał mieć świetlny. Dokładnie tak, jak potwór z jej koszmarów... Gdy na statku Ayi tuż przed jej oczami aktywował czerwoną klingę, przez moment była przekonana, że ją zabije. Ale z jakiegoś niepojętego dla niej powodu nie zrobił tego. Powiedział jedynie, że też ma miecz świetlny i spytał, czy nie jest śliczny, zupełnie... Zupełnie jakby z niej drwił. Kim tak naprawdę był ten człowiek, którego do tamtej pory uważała jedynie za nieszkodliwego żebraka i włóczęgę? Za kogoś, kogo darzyła sympatią oraz zaufaniem? Co zrobił z jej przyjaciółmi?
— Pij — powtórzył. Tym razem w jego głosie zabrzmiały wyraźnie nuty groźby. — Nie chcesz chyba, żebym zmusił cię do tego siłą, prawda?
Jego dłoń mocniej zacisnęła się na jej karku, co sprawiło, że z ust kobiety wydarł się jęk bólu. Qimir wsunął krawędź naczynia między jej wargi, ale zacisnęła zęby, więc jego brzeg zderzył się z nimi z cichym szczękiem. Mężczyzna warknął z irytacją. Szarpnął ją za włosy, odchylając jej głowę do tyłu.
— Boli... — jęknęła Malden.
W tej samej chwili Qimir przechylił naczynie, całą jego zawartość wlewając do jej gardła. Instynktownie przełknęła wszystko, żeby się nie zadławić. Tym razem... Mężczyzna chyba nie kłamał. Naprawdę była to jedynie woda, w dodatku przyjemnie chłodna...
— Grzeczna dziewczynka — wymamrotał, zabierając kubek sprzed jej ust i odstawiając go na bok. Ułożył jej głowę ponownie na posłaniu i przytknął dłoń do jej policzka. — Ból za chwilę minie — obiecał. — Wystarczy tylko użyć Mocy.
Kobieta nie odpowiedziała. Nie miała pojęcia, co takiego zrobił, ale rzeczywiście nieznośny, pulsujący ból, który rozsadzał jej czaszkę, nagle zniknął jak ręką odjął. Wróciło jej czucie w rękach oraz nogach. Na próbę poruszyła palcami dłoni oraz stóp. Mogła się ruszać! Nie została sparaliżowana! Odetchnęła z ulgą i wreszcie odważyła się otworzyć oczy. Mrużyła je lekko, ale gdy w końcu przyzwyczaiły się do światła, pierwszym, co ujrzała, był Qimir, który wciąż siedział obok niej. Nie przypominał jednak człowieka, którego znała. Zniknął gdzieś brudny włóczęga, a na jego miejsce pojawił się mężczyzna, którego ledwo rozpoznawała. Miał na sobie czarne spodnie i białą, płócienną koszulę, pod którą wyraźnie rysowały się jego umięśnione ramiona oraz klatka piersiowa. Dotarło do niej, dlaczego wcześniej nosił ten stary, za duży na niego, powyciągany sweter. Wydawał się w nim... Mniejszy. Mniej postawny. Delikatniejszy. Komu przyszłoby do głowy, że kryje się pod nim tak silnie umięśnione ciało? Gęste, ciemne włosy mężczyzna zaczesał gładko do tyłu, choć kilka dłuższych pasemek wciąż opadało na jego twarz, teraz gładko ogoloną, z idealnie przystrzyżonym wąsikiem. Nie chodziło jednak wyłącznie o jego wygląd. Nawet aura, jaką wokół siebie roztaczał, była zupełnie inna. Qimir, którego znała, był fajtłapą. Wszystko leciało mu z rąk, zdawał się nieporadny i raczej nieśmiały. Ale ten Qimir, na którego spoglądała teraz... Był pewnym siebie, silnym i groźnym mężczyzną, który sprawiał wrażenie, że nie cofnie się przed niczym, aby tylko osiągnąć swój cel. Z trudem przełknęła ślinę. Jaki jednak mógł być jego cel? Qimir znów spoglądał na nią z tym dziwnym wyrazem twarzy, jakby był głodny... Jak gdyby czegoś od niej chciał... Nie, więcej – wręcz oczekiwał. Pod wpływem tego spojrzenia zadrżała na całym ciele.
— A-Aya... — wykrztusiła. — Dewlanna... Co...
— Twoich przyjaciół tutaj nie ma — przerwał jej.
Malden gwałtownie wciągnęła powietrze.
— Więc gdzie są? Co im zrobiłeś?
Mężczyzna nie odpowiedział. Przechylił lekko głowę na prawe ramię, przyglądając jej się z zainteresowaniem, jakby był ciekaw, co teraz zrobi.
— Co zrobiłeś Ayi i Dewlannie? — powtórzyła głośniej, ze wszystkich sił starając się, aby jej głos nie zadrżał. Qimir wciąż milczał. Nie potrafiła dłużej znieść spojrzenia jego ciemnych oczu. Jej ciałem wstrząsnął szloch. — Zabiłeś... Zabiłeś ich... — bardziej stwierdziła, niż zapytała.
Mężczyzna nadal milczał i tylko patrzył na nią z kamiennym wyrazem twarzy, z którego nie była w stanie niczego wyczytać. Ale... Nie zaprzeczył, prawda? To musiało oznaczać, że jej przyjaciele byli martwi... Zabił ich... Czy ją spotka taki sam los? Ukryła twarz w dłoniach. Trzęsły się. Całe jej ciało drżało w niekontrolowany sposób. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, nie wiedziała, co Qimir planuje z nią zrobić... Bała się... Tak bardzo... Poczuła się okrutnie samotna... Chciałaby jedynie wrócić do domu... Do Ayi i Dewlanny... Szlochała rozpaczliwie, ponieważ każda myśl o nich sprawiała jej niemal fizyczny ból. Może i nie łączyły ich więzy krwi, ale co z tego? Aya i Dewlanna byli jej rodziną... Rodziną, którą sama dla siebie wybrała! Innej nawet by nie chciała! Ale straciła ich... Przez swoją własną głupotę i naiwność...
— Gdzie my jesteśmy? — spytała drżącym głosem. — Kim ty w ogóle jesteś? Czego chcesz?
Odważyła się spojrzeć na Qimira, choć ze strachu serce podeszło jej do gardła. Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, spoglądając na nią.
— Czego chcę? — powtórzył. — Czy to nie jasne? Ciebie.
Serce Malden na moment przestało bić. Nie, to nie dzieje się naprawdę... Nie może dziać się naprawdę... To tylko kolejny sen, prawda? Kolejny koszmar, z którego nie może się obudzić...
— Dlaczego mnie porwałeś? — jęknęła. — Dlaczego zabiłeś moich przyjaciół?! Kim ty jesteś?!
Mężczyzna westchnął ciężko, jakby nieco... Rozczarowany jej zachowaniem. wzruszył ramionami, kładąc na skrzynce stojącej obok koi podłużny, cylindryczny przedmiot w czarnym kolorze. Oczy Malden rozszerzyły się lękiem. Czy to nie był jego miecz świetlny? W jakim celu go tam położył? Skoro to zrobił, na pewno chciał, żeby go widziała i była świadoma, jak blisko niej spoczywa. Dlaczego? Żeby w pełni dotarło do niej, że w każdej chwili może ją zabić, jeśli tylko najdzie go na to ochota? Po jej policzkach spłynęły kolejne łzy. Qimir wyciągnął dłoń, jakby chciał je otrzeć, ale ze złością odepchnęła jego rękę.
— Nie dotykaj mnie! — warknęła.
Mężczyzna cofnął dłoń, ale nie ruszył się z miejsca. Zerknął na rękojeść swojej broni. Może zastanawiał się, czy powinien jej już użyć?
— To, co teraz czujesz, to gniew i ból — odezwał się po chwili. — To nasza prawdziwa natura...
Nasza prawdziwa natura?!, pomyślała Malden z rozpaczą. O czym on bredził?! Nie miała i nie chciała mieć z nim nic wspólnego! Ten człowiek w najlepszym razie był po prostu obłąkany... O czym oczywiście nie omieszkała mu powiedzieć, zanim do końca to przemyślała...
— Jesteś szalony! — zawołała gwałtownie.
Qimir zachichotał. Jego ciemne oczy płonęły dzikim, chorym blaskiem.
— Szaleństwo niewiele różni się od śmierci — odrzekł. — Nie, Malden. Ja nie jestem szalony. Ja po prostu przejrzałem na oczy. Może ty też w końcu powinnaś? Wiem, że nie jesteś Jedi — wyszeptał, zbliżając twarz do jej twarzy — co więc powstrzymuje cię przed sięgnięciem po prawdziwą potęgę? Dlaczego się ukrywasz? Należysz do Kościoła Mocy? A może do Ścieżki Otwartej Dłoni?
Kobieta jęknęła, odsuwając się od niego tak daleko, jak tylko zdołała, do samej krawędzi koi. Podkuliła kolana i objęła je mocno ramionami, ukrywając na nich twarz. Czy to na pewno był ten sam mężczyzna, którego poznała na Imbram? Dlaczego zachowywał się, jak gdyby nagle coś go opętało? Czy to możliwe, że od początku był taki, tylko świetnie się maskował? O jakiej potędze mówił? Jakiej Ścieżce Otwartej Dłoni? Choć rozumiała słowa, które wypowiadał, zupełnie nie pojmowała ich znaczenia.
— Zabij mnie... — poprosiła słabym głosem. — Tak, jak zabiłeś Ayę i Dewlannę... Bez nich nie mam już niczego...
Qimir pokręcił głową.
— Nie — odparł. Chwycił ją za nadgarstki i zmusił, żeby na niego spojrzała. — Wiem, co czujesz — powiedział, powtarzając jej niemal słowo w słowo to, co kiedyś wyznał Oshy. Pragnął sprawdzić, jak zachowa się Malden. Czy także chwyci za miecz świetlny? Na jego słowa Osha reagowała gniewem, ale Malden zdawała się tylko coraz bardziej smutna i zgnębiona. — Też wszystko straciłem. Ale kiedy już nie masz niczego, możesz wreszcie odzyskać wolność...
Kobieta cała aż poczerwieniała na twarzy.
— I ty... — wykrztusiła. — Ty uważasz się za wolnego człowieka? Bo... Nie masz niczego?
Qimir zmarszczył brwi, ale powoli skinął głową. Malden odepchnęła go od siebie i zeskoczyła z koi. Jej dłonie zacisnęły się w pięści, tak mocno, że czuła, jak paznokcie wbijają się w jej skórę, ale nic jej to nie obchodziło. Qimir był smutny i samotny, więc jej pragnął zgotować taki sam los?!
— Tak, jesteś wolny jak jasna cholera! — wybuchła z gwałtownością, o jaką nigdy wcześniej nawet nie podejrzewała samej siebie. Mężczyzna nawet na sekundę nie spuścił z niej wzroku. Im większy gniew ją ogarniał, tym bardziej zdawał się być zadowolony. — Wolny... — Zaśmiała się histerycznie. — Jesteś wolny, bo nikogo nie obchodzi twój los? Bo co, nic ci nie ciąży w galaktyce?! Wolny, bo możesz oszaleć, albo płakać i nikt się tym nie przejmie?! Wolny, bo nikt cię nie spyta choćby o to, jak się czujesz, a kiedy padniesz trupem, to nikt nie będzie po tobie płakał?! To jest dla ciebie wolność?! — wrzasnęła. — Kim ty jesteś?!
Qimirowi nieco zrzedła mina. Podniósł się i przystanął na wprost niej, spoglądając na nią z góry.
— Twoi Jedi — syknął — pewnie nazwaliby mnie Sithem. Według nich tacy jak ja nie mają prawa istnieć. Ale ja istnieję. Istnieję, Malden! — powtórzył. Jego szczęki zacisnęły się mocno. — Jestem i będę wolny!
Kobieta przez moment wpatrywała się w niego bez słowa. Cofnęła się o krok. Jej błękitne oczy były bardzo okrągłe i pełne przerażenia. Nie był pewien dlaczego, ale ten widok przywiódł mu na myśl Mae i sposób, w jaki na niego spoglądała. Wobec Qimira żywiła wyłącznie pogardę. Chciała go tylko wykorzystać do własnych celów. Ale jeśli chodzi o jej mistrza... Przed nim czuła jedynie strach. Paniczny, wszechogarniający strach. Nie to, co Osha. Ona nigdy się go nie bała. To raczej on miał więcej powodów, aby bać się jej, biorąc pod uwagę, jak ogromnie silna Mocą była. Malden natomiast bała się go, ale wciąż miał w pamięci wyraz jej oczu, gdy spoglądała na niego na Imbram. Jej jasne oczy przepełniało współczucie. Radość. Powoli rodzące się uczucie... Czy nie mogła wciąż spoglądać na niego w ten sposób?! Powinna być mu wdzięczna, że uwolnił ją od tych, który i tak nigdy nie byliby w stanie jej zrozumieć! W przeciwieństwie do niego. Czy nie dostrzegała, jak bardzo byli do siebie podobni? Nawet w tak prostych gestach – oboje jednocześnie spojrzeli na rękojeść miecza świetlnego, którą pozostawił obok koi. Malden dopadła do niej pierwsza, choć, prawdę mówiąc, Qimir nie wykonał nawet żadnego ruchu, aby po nią sięgnąć. Palce kobiety, drżąc, zacisnęły się na ciemnym cylindrze, ale nie miała pojęcia, jak go używać. Nie było to jednak dla niej ważne. Miecz świetlny był jedyną bronią w pobliżu i trzymając go, czuła się odrobinę bezpieczniej. Nie wiedzieć czemu przemknęło jej przez myśl, że Qimir być może wcale nie zostawił swej broni na widoku, żeby ją zastraszyć. Może chciał, żeby złapała za rękojeść i go zabiła? W końcu, nie zrobił nic, aby jej go odebrać. Ale ona nie była taka jak on. Nie była morderczynią! Chociaż zabił jej przyjaciół, i pewnie nie tylko ich, skoro nazwał samego siebie Sithem, nie była sobie nawet w stanie wyobrazić, że odbiera mu życie. Jak sama miałaby dalej żyć ze świadomością, że zrobiła coś tak potwornego? Qimir zbliżył się do niej. Chwycił ją za nadgarstek i szarpnął mocno, aż emiter miecza świetlnego wbił się w jego pierś, na wysokości serca. Gdyby wdusiła przycisk aktywujący szkarłatną klingę, byłby martwy, zanim w ogóle zdałby sobie z tego sprawę.
— Chcesz pomścić swoich przyjaciół, więc zrób to — powiedział. — Na co czekasz?
Po policzkach kobiety spłynęły łzy. Chciała cofnąć rękę, ale jego palce zaciskały się na jej nadgarstku z taką siłą, że miała wrażenie, że za chwilę połamie jej kości...
— Nie... — jęknęła.
— Nie umiesz się nim posługiwać, prawda? — zadrwił Qimir. — Pomogę ci. — Siłą rozwarł jej palce i przesunął je nieco wyżej tak, aby jej kciuk oparł się o przycisk aktywujący ostrze. — No już — syknął. — Zrób to!
Malden gwałtownie pokręciła głową.
— Nie! — zawołała. — Podobno... — łkała. — Podobno Jedi mówią, że zemstą wyznajesz swój ból... Nie zrobię tego! Nie będę się mścić! Nie jestem tobą!
Qimir zmarszczył brwi. W jego oczach zapłonął gniew. Chwycił ją za drugą rękę i przyciągnął do siebie tak blisko, że ich twarze znalazły się w odległości ledwo kilku milimetrów od siebie.
— Jedi, co?! — warknął. — Chciałabyś być jedną z nich, prawda?! To twoje największe marzenie?! Rozczarowałabyś się! Jedi usprawiedliwiają swoją galaktyczną dominację gadaniem o pokoju, ale pokój to kłamstwo!
— A co ty niby możesz o tym wiedzieć?!
Mężczyzna zaśmiał się gorzko.
— Wiem — odrzekł — bo sam byłem kiedyś Jedi. Dawno temu...
Usłyszawszy jego słowa, Malden na moment dosłownie zamarła.
— Byłeś... Jedi? — wykrztusiła. Przecież żaden Jedi nie zachowywałby się w taki sposób! Nie porzuciłby Zakonu, nie zabiłby Mocy ducha winnych osób i nie porwałby kobiety, żeby zrobić z nią jedna Moc raczy wiedzieć co! A przecież... Zaczynała go lubić. Naprawdę. Była przekonana, że on czuje do niej dokładnie to samo, ale... Jeszcze nigdy wcześniej nie została tak podle, okrutnie zdradzona. Wściekłość, rozpacz i żal buzowały w niej, krążyły w jej żyłach wraz z krwią. Dobitnie zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nic dla niego nie znaczyła. Po prostu udawał. Od samego początku... — Przestań wreszcie kłamać! — wrzasnęła.
Wszystkie te negatywne uczucia, jakie nagromadziły się w jej duszy musiały znaleźć jakieś ujście. W końcu, Malden nie była przecież Jedi. Nie potrafiła od tak pozwolić wszystkim swoim uczuciom odpłynąć. Niewiele myśląc, wyszarpnęła się z uścisku dłoni Qimira i uderzyła go rękojeścią jego własnego miecza świetlnego w skroń. Gdy jednak uświadomiła sobie, co zrobiła, pobladła śmiertelnie. Miecz natychmiast wysunął się spomiędzy jej palców i upadł na ziemię z głośnym brzękiem. Qimir cofnął się o krok. Wyglądał na zaskoczonego, jakby wcześniej celowo ją prowokował, ale tak naprawdę nie sądził, że odważy się podnieść na niego rękę. Cios nie był silny. Nie na tyle, aby go powalić, ale mężczyzna poczuł, że po jego skroni spłynęło coś ciepłego. Krew. Rękojeść przebiła skórę. Malden zakryła usta obiema dłońmi, jakby w ten sposób starała się powstrzymać narastający w jej piersi krzyk. Qimir przyłożył dłoń do czoła. Parsknął.
— A więc nie jesteś aż tak głupia i tchórzliwa, jak na początku sądziłem — powiedział, jakby mało mu było tego, co jej zrobił i specjalnie mówił rzeczy, które miały ją jeszcze bardziej zranić. — A jednego nawet ci zazdroszczę. Świetnie się ukrywasz. To naprawdę rzadki talent.
Kobieta pokręciła głową. Nigdy wcześniej nie czuła się tak porażająco bezsilna.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz... — odparła cicho.
— Oczywiście, że nie masz — zadrwił Qimir. — Ale tutaj mamy tyle czasu, ile tylko będziesz potrzebowała, aby wszystko sobie przypomnieć.
Malden jęknęła, osuwając się na kolana.
— Jesteś... Jesteś...
Qimir uśmiechnął się do niej.
— Kim? — prowokował. — No, kim jestem, Malden?
— Jesteś potworem! — zawołała gniewnie.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Zwał, jak zwał.
Malden z całych sił zacisnęła usta. Spuściła wzrok, na nowo zanosząc się szlochem. Niech ktoś ją obudzi... To jakiś koszmar... Chwyciła się obiema dłońmi za głowę. Qimira chyba odrobinę ruszyło sumienie, ponieważ wyciągnął dłoń, dotykając jej ramienia samymi opuszkami palców, jakby nagle zapragnął ją pocieszyć, ale wzdrygnęła się, uciekając przed jego dotykiem.
— Zostaw mnie! — syknęła. — Nie waż się mnie dotykać!
Mężczyzna natychmiast cofnął rękę. Skrzywił się. Cóż... Jak dotąd nie wszystko szło po jego myśli. Malden nadal odmawiała użycia Mocy, choć przecież w jego kryjówce nie było nikogo oprócz nich. Nie miała się czego bać... Nigdy dotąd nikt nie wystawił jego cierpliwości na aż tak ciężką próbę... Miał jednak czas. Mnóstwo czasu. I był pewien, że ona też w końcu zrozumie, co będzie dla niej najlepsze. Jeśli nie... Każdy, kto widział jego twarz, musiał zginąć. Każdy. Bez wyjątku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top