Rozdział XIX

Jego Abeloth coś sobie postanowiła. Coś planowała. Qimir czuł to. Nie odezwała się do niego nawet słowem, odkąd wrócili do jaskini. Co też ulęgło się w jej ślicznej główce? Zdecydowała się na brawurową ucieczkę? Po tym, jak wlała w siebie niemal całą butlę lumu? Mężczyzna westchnął ciężko. Malden milczała, siedząc na koi z flaszką w dłoni, wpatrując się przed siebie pustym wzrokiem, jakby wciąż od nowa przezywała śmierć swoich przyjaciół. Było mu jej żal. Może jednak powinien wyznać jej, że Aya i Dewlanna żyją? Czy to sprawiłoby, że poczułaby się lepiej? Jednocześnie zastanawiał się, jak to się stało, że Moc postawiła na jego drodze kogoś takiego jak ona. Dlaczego? Czasem miał wrażenie, że kobieta nie dysponuje zupełnie żadną siłą, chociaż może i miała ładne oczy... Ale za ładne oczy jeszcze nikt nie został Sithem. A on pragnął przecież uczynić z niej swą akolitkę. Mogłaby więc przestać wreszcie udawać i choć spróbować wziąć się w garść...

Qimir lekko przemieszał potrawkę, gotującą się w kociołku na wolnym ogniu. Zanurzył w niej palec, aby móc spróbować. Nawet nie była taka zła. Zdarzało mu się jadać gorsze rzeczy. Sięgnął po miskę, aby nałożyć porcję dla Malden, ale nagle znieruchomiał. Nieprzyjemne mrowienie na karku mówiło mu, że grozi mu niebezpieczeństwo... Oczy mężczyzny rozszerzyły się. Czy to możliwe, żeby Malden... Nie dokończył myśli. Nie zdążył się nawet odwrócić. Nagle poczuł silne uderzenie w tył głowy, a do jego uszu, jakby z ogromnej odległości dobiegł brzęk tłuczonego szkła... Zachwiał się. Pociemniało mu przed oczami. Na moment musiał stracić przytomność, bo gdy ponownie się ocknął, leżał na ziemi, na boku, w odłamkach szkła. Jego czaszka pulsowała bólem, a w lewy policzek wbił się jeden z ostrych, szklanych okruchów. Qimir usiadł pospiesznie, co przypłacił natychmiastowymi zawrotami głowy. Mimo to, szarpnął odłamek szkła i jednym ruchem wyciągnął go z rany na policzku. Z rozciętej skóry natychmiast zaczęła płynąć krew, ale postanowił, że opatrzy to później. Musnął dłonią tył głowy. Skrzywił się boleśnie, wyczuwając pod palcami ciepłą ciecz. Przysunął dłoń do oczu. Była cała we krwi. Pod włosami wyczuł głębokie rozcięcie, ale na szczęście nie było to nic poważnego. Nic, z czym nie poradziłaby sobie Moc. Na szczęście jego czaszka pozostała nietknięta. Będzie żył. Sięgnął w Moc, napełniając nią całe swe ciało i kierując jej strumienie do obu ran. Wyobraził sobie, jak rozcięte tkanki na powrót łączą się, a krew przestaje płynąć. Po chwili poczuł się dużo lepiej. Na tyle, aby zacząć się zastanawiać, co się stało, i gdzie podziała się Malden. Nie widział jej nigdzie w pobliżu. Rozstąpił stopą resztki szkła. Pomiędzy nimi dostrzegł strzępki etykiety najtańszego lumu. To Malden go zaatakowała? Szczerze mówiąc, nie spodziewałby się tego po niej... Alkohol dodał jej odwagi? Zdziwił się, że w ogóle była zdolna do skrzywdzenia kogokolwiek, i jednocześnie nie rozumiał, dlaczego zaatakowała go akurat butelką. Była na niego wściekła. Przecież, żeby go wykończyć, mogła po prostu użyć Mocy... Chyba, że to jednak nie była ona. Rozejrzał się po jaskini. Może ktoś, jakiś intruz, wdarł się do środka i porwał Malden? Głowa wciąż lekko go bolała, później będzie musiał wprowadzić się w leczniczy trans, aby rany zasklepiły się do końca, ale póki co chwycił pręt jarzeniowy, ponieważ na wyspie zapadł już zmrok i wybiegł na zewnątrz. Musiał znaleźć Malden. Nawet, jeśli to ona go uderzyła, nie mógł zostawić jej samej. W ciemności łatwo mogła zgubić drogę, potknąć się, poślizgnąć, albo zrobić Moc raczy wiedzieć co innego i spaść do wody, albo na ostre skały, a wtedy marny jej los... Gdy wyobraził sobie jej ciało, pogruchotane o ogromne głazy, lub bez życia unoszące się na falach, jego serce ścisnęło się ze strachu. Sięgnął ku niej Mocą. Wyczuwał jej obecność tak słabo jak wcześniej, więc najprawdopodobniej nic jej się nie stało. Jeszcze. Świadomość tego nieco go uspokoiła. Uruchomił pręt jarzeniowy, oświetlając nim drogę.

— Malden! — zawołał. Nie wyczuwał w niej strachu. Więc to ona musiała go zaatakować. Dlaczego?, pomyślał rozpaczliwie. Akurat ty?! Aż tak mocno go nienawidziła? Zaklął paskudnie. Dawno mu się to nie zdarzyło. Pewnie nabrał tego nawyku od niej, no kobieta klęła jak na pilota przystało... — Malden! — zawołał ponownie, wyczuwając w swym głosie niebezpiecznie drżenie. Dokąd mogła pójść? Co jej strzeliło do głowy?! W głębi serca liczył chyba na to, że bez względu na wszystko Malden pozostanie kobietą, którą poznał na Imbram, ale skrzywdził ją okrutnie, a to sprawiło, że na jaw zaczęły wychodzić jej najgorsze cechy. Jej... Ciemna strona, pomyślał z goryczą. Przyszło mu jednak do głowy, że jeśli nigdzie się nie zgubiła, ani nie postanowiła dopłynąć wpław do sąsiedniej wyspy, aby ukraść jego statek, mogła udać się tylko w jego miejsce. Nad zatokę. Wiedziała jak tam trafić, ponieważ kiedyś postanowiła go śledzić, gdy się tam wybierał. Dość nieudolnie zresztą. Ruszył w tamtym kierunku i gdy w świetle pręta jarzeniowego spostrzegł ją, całą i zdrową, siedzącą na skałach, ulga, którą poczuł, była wręcz obezwładniająca. Coś jednak było nie w porządku. Malden szlochała rozpaczliwie, ukrywając twarz w dłoniach i kołysząc się w przód i w tył. Mamrotała coś niewyraźnie. Qimir ostrożnie podszedł bliżej. Wtedy usłyszał, że kobieta powtarza ciągle tylko dwa słowa: zabiłam go... Na moment całkowicie zmartwiał. Czyżby wreszcie nadarzyła się okazja, aby poznać tajemnicę z jej przeszłości? Czy tak mocno wzbraniała się przed używaniem Mocy, ponieważ kiedyś wykorzystała ją w niewłaściwy sposób i ktoś, kogo kochała, stracił przez to życie? To by nawet miało sens... Tak wrażliwej kobiecie jak ona ogromnie ciężko przychodziło pogodzić się ze stratą...

— Malden... — zaczął delikatnie. — Kogo zabiłaś?

— Qimira... — wymamrotała kobieta, nawet na niego nie patrząc.

Mężczyzna zamrugał. W pierwszej chwili sądził, że się przesłyszał. O czym ona mówi, do cholery?!

— Kogo? — zapytał ponownie.

— Qimira! — jęknęła. — Ale ja nie chciałam... To nie tak miało być... Ja naprawdę nie chciałam! — zawyła.

Oczy mężczyzny rozszerzyły się.

— Nie, nie, spokojnie! Malden, nic się nie stało! — zapewnił. — Wszystko jest w porządku...

— A właśnie, że nie! — zawołała kobieta nieco bełkotliwie. — Widziałam krew! Tyle krwi... Zabiłam go! Ale naprawdę nie chciałam... Chociaż był draniem!

Qimir zakrył usta dłonią, aby ukryć uśmiech. Cała ta sytuacja... Powoli zaczynała go bawić.

— Właśnie z nim rozmawiasz... — odparł.

Kobieta drgnęła i w końcu spojrzała na niego. W świetle padającym z pręta jarzeniowego, zauważył, że jej twarz przybrała kolor popiołu. Cała się trzęsła, a jej oczy były ogromne, niemal idealnie okrągłe, jakby właśnie ujrzała ducha.

— Nie... — wykrztusił. — To jakaś sztuczka! Widziałam, że go zabiłam!

— Malden, żyję. — Qimir zbliżył się do niej i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu. — Nic mi nie jest. Nie zabiłaś mnie...

— Skąd mam wiedzieć, że to naprawdę ty, a nie jakaś zjawa Mocy, czy czym wy się tam stajecie po śmierci? — jęknęła, a potem znów zaniosła się rozpaczliwym szlochem.

Mężczyzna nie był pewien, czy smuci ją sam fakt, że była przekonana, że pozbawiła go życia, czy może raczej uważała, że czeka ją za to jakaś straszliwa kara, ale miał do niej słabość. Zdawał sobie z tego sprawę. Nie znosił widoku jej łez. Dlatego wspiął się na skały, przysiadł obok niej i otoczył ją ramionami, tuląc jej drżące ciało do swej piersi.

— Jestem tu... — powiedział z mocą. — To naprawdę ja...

Malden niepewnie uniosła głowę, spoglądając na jego twarz. Uniosła dłoń, czubkami palców muskając jego policzek. Kiedy poczuła bijące od niego ciepło, gwałtownie wciągnęła powietrze. W następnej chwili Qimir czuł jej ramiona, oplatające jego szyję z taką siłą, jakby tym razem dla odmiany pragnęła go udusić. W dodatku, rzuciła się na niego z takim impetem, że tylko z najwyższym trudem zdołał utrzymać równowagę...

— Qimir... — powiedziała tak miękko i z taką czułością, że w okolicy jego serca rozlało się przyjemne ciepło. Dotarło do niego, że odkąd zabrał ją z Imbram, nawet jeden raz nie wymówiła jego imienia. Tęsknił za tym. Do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy, że mógł aż tak ogromnie tęsknić za czymś, czego nawet nie był świadom, że potrzebuje... — Przepraszam! — wyszlochała. — Tak bardzo przepraszam... — Odsunęła się chwiejnie, nieco gorączkowym ruchem, aby znów móc na niego spojrzeć. Gdy na jego lewym policzku ujrzała rozcięcie i ślady krwi, jej jasne oczy znów wypełniły się łzami. — To też przeze mnie? — wykrztusiła, przesuwając palcami po niewielkiej rance.

Qimir zakrył jej dłoń swoją dłonią i przytrzymał ją chwilę przy swoim policzku.

— To nic — odrzekł cicho. Miał ochotę przycisnąć jej dłoń do ust i ucałować jej wnętrze. Moc niesłusznie splotła ze sobą ich losy. Osha, nawet Mae, kryły w sobie pokłady Ciemnej Strony, ale Malden... Choć bywała zła, wściekła, zrozpaczona, były to zwykłe ludzie uczucia. Wyparowywały równie szybko, jak się pojawiały. A jej gniew na niego był ze wszech miar słuszny. Sądziła przecież, że zabił jej przyjaciół. I nawet pomimo tego martwiła się maleńką ranką na jego policzku. Nigdy nie powinien był jej spotkać. Nie mógł cofnąć czasu, ale mógł chociaż po części naprawić krzywdy, jakie jej wyrządził. Zabierze ją tam, gdzie tylko będzie chciała, a potem... Wymaże jej wspomnienia. Nie wszystkie, oczywiście, tylko te związane z nim. Najlepiej, żeby w ogóle zapomniała o jego istnieniu. Tylko w ten sposób mógł oszczędzić jej bólu. Nie chciał skazywać jej na życie, jakie sam prowadził. Nie chciał sprawiać jej cierpienia, a to on był jego głównym powodem. Już dość. Obiecał sobie, że więcej jej nie skrzywdzi. — Malden, powiedz, czego byś chciała? — spytał delikatnie. — Chciałabyś wrócić do domu?

Kobieta niemrawo skinęła głową, wciąż wpatrując się w rozcięcie na jego policzku.

— Dobrze — stwierdził. — Zabiorę cię do domu. Powiedz mi tylko, gdzie on jest...

Malden pochyliła się, oparła czoło na jego ramieniu i znów zaczęła płakać.

— Malden... — jęknął. — Nie płacz... Powiedz mi, gdzie jest twój dom? Dokąd mam cię zabrać? Na jaką planetę?

— Nie wiem... — wyszlochała. — Nie mam domu...

Qimir westchnął ciężko, czując wzbierającą w sercu rozpacz. W takim stanie raczej nie zdoła się z nią sensownie porozumieć. Malden miała chyba słabą głowę. Chociaż, z drugiej strony, cała flaszka lumu powaliłaby chyba każdego.

— Już dobrze — wymamrotał, gładząc ją dłonią po plecach. — Porozmawiamy o tym jutro...

Malden pociągnęła nosem. Wsunęła się na jego kolana i usadowiła na nich wygodnie, tuląc się do niego z całych sił. Czuć od niej było alkohol.

— Przepraszam... — wymamrotała po raz kolejny. — Więcej razy cię nie uderzę, obiecuję!

Qimir pogładził dłonią jej jasne włosy.

— Nie musisz przepraszać... — odparł ze ściśniętym gardłem. — Należało mi się...

— Wcale nie! — zaprotestowała. — Nie, bo ja... Lubię cię! — wypaliła. Jej blade policzki zaróżowiły się nieco.

— Lubisz? — powtórzył, niepewnie przeczesując włosy palcami. Co on miał począć z tą kobietą? — To miło...

— Bardzo lubię... — dodała nieco ciszej, bardziej... Nieśmiało.

Mężczyzna westchnął. Malden niczego mu nie ułatwiała. Jego postanowienie, że zabierze ją na jakąkolwiek planetę sobie zażyczy, aby uwolnić ją od siebie, powoli topniało. Tak naprawdę wcale nie chciał się z nią rozstawać... Był zwykłym egoistą.

— O, to jeszcze milej... — odparł, uśmiechając się delikatnie.

Malden gorliwie pokiwała głową.

— Bo ty wcale nie jesteś jakimś tam Sithem! — zawołała stanowczo.

— Nie jestem... Co?

— Nie, nie jesteś! — Kobieta tak gwałtownie pokręciła głową, że włosy opadły jej na twarz. Gdyby z całych sił nie obejmowała jego szyi, pewnie sturlałaby się z jego kolan. — Sithowie mają żółte oczy — bełkotała. — To znaczy, że przeżera ich Ciemna Strona Mocy... A ty masz takie ładne oczy... Bo masz... Wiesz o tym, że masz?

— Malden... — Usiłował jej przerwać, ponieważ z ogromnym przekonaniem mówiła o rzeczach, o których nie miała najmniejszego pojęcia i dopiero po chwili dotarło do niego, że powiedziała też, że ma... Ładne oczy. Och, doprawy? Kobieto, zdecydujże się wreszcie!

— Poza tym — kontynuowała, jakby w ogóle go nie usłyszała. — Przecież jesteś dobry... Dla mnie byłeś dobry... Kupiłeś mi baha...

Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Dziwne, że w tamtym momencie akurat baha przyszły jej do głowy, a nie fakt, że była przekonana, że zabił Ayę i Dewlannę... Malden uśmiechnęła się do niego szeroko, choć na jej policzkach wciąż widniały ślady łez.

— Naprawdę to pamiętasz? — spytał.

Uśmiech na twarzy kobiety zastąpił wyraz ogromnej, pijackiej powagi.

— To i nie tylko — odrzekła. — Pamiętam wszystko.

Qimir zadrżał mimowolnie. W jej ustach zabrzmiało to dość złowieszczo...

— Poza tym, jesteś taki słodki! — Zachichotała po chwili. — Jak ktoś tak słodki mógłby być zły? Tylko udajesz... Ktoś musiał cię kiedyś bardzo skrzywdzić...

Mężczyzna westchnął, poddając się i po prostu słuchając jej pijackich wynurzeń. Alkohol rozwiązał jej język i plotła trzy po trzy, co jej ślina na język przyniesie. Nastrój kobiety zmieniał się jak w kalejdoskopie. Przed chwilą zalewała się łzami, a teraz chichotała w jego ramionach, obejmując mocno jego szyję i tuląc się do jego piersi. Nie było to nieprzyjemne uczucie, choć Qimir nie ukrywał, że wolałby, aby wtulała się w niego w ten sposób będąc w pełni władz umysłowych, zamiast po pochłonięciu praktycznie całej butelki lumu. Jednak, jej gadanina przynosiła mu dziwną ulgę. Nie myślał o niczym, po prostu wsłuchując się w brzmienie jej głosu. Mógłby tak słuchać jej całymi godzinami, ale zaczęło robić się coraz zimniej. Jemu nie straszne były mróz, czy upał, ale Malden okrutnie marzła na tej planecie. Słyszał, że coraz częściej pociągała nosem, a jej ciało znów zaczęło trząść się z zimna.

— Wydaje mi się, że pora wracać... — stwierdził.

Malden chyba i tak go nie słuchała. Właśnie skończyła swój monolog o filozofii Sithów i teraz perorowała o tym, jak piękne są gwiazdy i prowadziła skomplikowane obliczenia matematyczne, próbując doliczyć się, jak wiele z nich mogło mieć własne układy planetarne, w których powstały wspaniałe cywilizacje i jak wiele z nich pozostaje jeszcze do odkrycia. Jedno trzeba było jej przyznać – miała talent do opowiadania historii. Nawet po pijaku. Mogła pleść największe głupoty, ale robiła to w taki sposób, że słuchał z przyjemnością. Gdy jednak zaczęła kolejny wykład, tym razem o fizyce gwiazd, stwierdził, że jak na tę noc, już wystarczy.

— Pora wracać — powiedział bardziej stanowczo. I położyć cię spać, dodał w myślach.

Trzymając ją w ramionach, zeskoczył ze skał, kierując się w drogę powrotną do jaskini. Poprosił Malden, żeby trzymała pręt jarzeniowy, oświetlając nim drogę, ale już po chwili przekonał się, że nie był to najlepszy pomysł. Kobieta machała nim na wszystkie strony, imitując dźwięki miecza świetlnego i w końcu dźgnęła go nim w oko. W tamtej chwili pomyślał, że Moc zesłała mu tę kobietę chyba za karę...

— Przestań! — syknął. — Bo cię tu zostawię!

Malden zachichotała. Pręt jarzeniowy po raz kolejny niebezpiecznie zbliżył się do jego twarzy.

— Nie możesz! — wybełkotała. — Porwałeś mnie i teraz musisz się mną opiekować! Jesteś moim rycerzem Jedi! — Zamachnęła się i tym razem pręt jarzeniowy trafił go w nos.

Qimir westchnął ciężko. Okazało się, że pokłady cierpliwości, którymi dysponował, sięgały zdecydowanie głębiej, niż do tej pory sądził. Malden wzięła kolejny zamach, lecz tym razem zdążył się w porę uchylić. Zachichotała, ale na chwilę uspokoiła się. Oparła policzek na jego piersi i przymknęła oczy. Ponieważ nagle zamilkła, pomyślał, że zasnęła i chyba rzeczywiście zapadła w krótką drzemkę, ponieważ otworzyła oczy dopiero, gdy wrócili do jaskini, a Qimir delikatnie ułożył ją na koi i okrył pledem. Odgarnął z jej czoła kosmyk jasnych włosów i sam także zamierzał udać się już na spoczynek, gdy nagle Malden chwyciła go za rękę.

— Co robisz? — spytała z wyrzutem. Przekręciła się na bok, zwinęła w kłębek i oparła policzek na jego dłoni. — Nie możesz mnie zostawić samej... — wymamrotała. — Co, jeśli koszmary wrócą? Obiecałeś, że będziesz mnie chronił... Że będziesz moim rycerzem Jedi... Poza tym... Boli mnie głowa — poskarżyła się.

Przez moment wpatrywała się w niego z naburmuszoną miną, niczym mała dziewczynka. Jej usta wygięły się w dół, broda drżała, a w błękitnych oczach zabłysły łzy. Qimir przysiadł na skraju koi. Ciężko było mu odejść, gdy tak kurczowo ściskała jego nadgarstek i tuliła policzek do jego dłoni. Jej skóra była sucha i ciepła. Policzki lekko się zaróżowiły. Przebiegło mu przez myśl, że gdyby spróbował ją teraz pocałować, pewnie by nie zaprotestowała. Może nawet sama tego pragnęła? Z trudem przełknął ślinę. Wciąż pamiętał miękkość jej ust i upajające uczucie szalonej, dzikiej radości i ekscytacji, które ogarnęło go, gdy w kantynie na Imbram odwzajemniła jego pocałunek. Jej wargi wprost prosiły, aby obsypać je pocałunkami, ale postanowił, że nie zrobi tego. Nie pocałuje jej. Nie w sytuacji, gdy ona następnego dnia nie będzie o niczym pamiętać, albo wręcz przeciwnie, oskarży go, że ją wykorzystał... Ale mógł przy niej chwilę posiedzieć.

— Nigdzie się nie wybieram... — powiedział, przykładając drugą dłoń do jej czoła.

Malden westchnęła, przymykając oczy. Jego dotyk przynosił jej wyraźną ulgę. Qimir został przy niej, dopóki nie zasnęła, a następnie delikatnie i powoli, aby jej nie zbudzić, uwolnił dłoń z uścisku jej palców. Żeby nie zmarzła w nocy, dodatkowo otulił ją swym grubym, brązowym swetrem. Malden przekręciła się na drugi bok i zakopała pod pledami, tak, że wystawał spod nich jedynie czubek jej głowy. Qimir zachichotał, wracając na swoje posłanie. Usiadł wygodnie. Otworzył się na Moc. Wezwał ją ku sobie, wprowadzając się w uzdrawiający trans. Akurat ta umiejętność, której nauczył się od Jedi, bywała całkiem przydatna. Może powinien nauczyć jej Malden? W końcu, gdy się zbudzi, z pewnością bardzo, ale to bardzie będzie ją boleć głowa...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top