Powierzam ci swe życie

Jacen niczym w zwolnionym tempie spoglądał na czubek fioletowej klingi miecza świetlnego swej bliźniaczej siostry, Jainy, który za chwilę miał wniknąć w sam środek jego piersi, by raz na zawsze pozbawić go życia. W uszach słyszał pulsowanie własnej krwi. Jego serce dziko waliło o żebra, jakby pragnęło wydrzeć się z piersi mężczyzny. Nie mógł uniknąć przeznaczenia. Przyjmując imię Dartha Caedusa, w głębi duszy czuł, jaki spotka go koniec. Całe szczęście zdołał jeszcze ostrzec Tenel Ka, że jej oraz Allanie, ich córeczce, grozi niebezpieczeństwo...

Pokład gwiezdnego niszczyciela zadrżał pod stopami pułkownika Solo. Mężczyzna opuścił prawą dłoń, w której nadal ściskał rękojeść swego miecza świetlnego. Nie zdoła się już obronić, i nawet tego nie chce. Jaina powali go, stając się bohaterką, której potrzebowała galaktyka. Przymknął oczy, czując ciepło bijące od fioletowej klingi. Poczuł swąd spalonego materiału, gdy ostrze gładko prześlizgnęło się przez materiał munduru, który miał na sobie i musnęło skórę na jego piersi. Jacen przygotował się na śmierć. Odejdzie spokojny, nie żałując niczego, bowiem wszystko, co uczynił, uczynił wyłącznie z jednego powodu – miał na względzie jedynie dobro galaktyki. Sekundy mijały niczym długie godziny. Jacen nie poczuł niczego. Czy tak właśnie wygląda śmierć?, przemknęło mu przez myśl. Kilka kolejnych, niezmiernie długich uderzeń serca później, mężczyzna odważył się nieco uchylić powieki. Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że klinga miecza świetlnego jego siostry nie przebiła jego ciała, a on nie znajdował się już na pokładzie gwiezdnego niszczyciela. Niespodziewanie trafił do samego serca gęstej dżungli, wręcz tętniącej życiem. Jak to możliwe, że dosłownie w kilka sekund przeniósł się w tak odległe miejsce? Mężczyzna pomyślał, że oszalał, lub, że jego umysł, tkwiący w szponach agonii, płata mu najdziwniejsze figle... W panice rozejrzał się wokół siebie. W Mocy nie wyczuwał już obecności Tenel Ka, ani Allany. Musiały zatem znajdować się zbyt daleko, aby dał radę do nich dotrzeć. Jaina także znikła. Zamiast niej, tuż przed sobą Solo dostrzegł młodą kobietę... Jej rysy twarzy wydawały mu się dziwnie znajome. Stała na wprost Jacena, z twarzą zroszoną potem, zaciśniętymi mocno powiekami oraz ramionami uniesionymi wysoko ku górze. Długie, brązowe włosy splotła w warkocz, który przerzuciła przez lewe ramię. Miała na sobie obcisły, czarny kombinezon, na który zarzuciła długi, jasnobrązowy płaszcz bez rękawów, ale za to z obszernym kapturem, oraz wysokie buty z nerfiej skóry. Płaszcz wirował wokół jej stóp wraz z drobnymi kamykami oraz gałęziami, podrywanymi przez wir Mocy, którą dziewczyna wzywała do siebie. Co ona wyprawiała? Jacen czuł, że była wycieńczona. Gromadziła Moc, ale przesyłała ją gdzieś indziej. Nie korzystała z niej, aby dodać sił samej sobie. Mężczyzna przez moment przyglądał się jej w osłupieniu. Przecież... Powinien już być martwy. Czy to jej zawdzięczał swe ocalenie? To ona go uratowała? Po co? Jaki cel mogła mieć w ratowaniu życia lorda Sithów?

— Nie jesteś lordem Sithów — powiedziała nagle, nawet nie otwierając oczu. Zupełnie, jakby czytała w jego myślach. — Jesteś Jacenem Solo.

Mężczyzna nie odważył się odezwać. Zdawało mu się, że za plecami usłyszał odgłos pojedynczego strzału z blastera. Odwrócił się, niemal automatycznie unosząc krwistoczerwoną klingę swego miecza świetlnego. W tej samej chwili jednak opuścił ją gwałtownie, a jego oczy rozszerzyły się. Tuż za nim znajdował się kawałek korytarza z pokładu jego okrętu flagowego, którego obraz jednak zanikał powoli, ustępując miejsca wszechogarniającej dżungli. Gdy widmo korytarza znikło już całkowicie, Jacen ponownie zwrócił swój wzrok ku tajemniczej kobiecie. Osunęła się na kolana, podparłszy się wyprostowanymi rękami, aby całkowicie nie upaść. Jej twarz pokryła się śmiertelną niemal bladością. Dyszała ciężko, niczym ktoś, kto tonął i ledwo zdołano go uratować, w ostatniej chwili wyciągnąć na brzeg. Zbliżył się do niej. Widząc, że nadchodzi, dziewczyna usiadła na ziemi. Spojrzał na Jacena oczami błękitnymi niczym bezchmurne niebo i uśmiechnęła się. Do niego. Dla niego. Jej niewinny, uroczy uśmiech budził w duszy Jacena dziwne uczucia. Znał ją. Ale zapomniał o niej. Na długie lata.

— Mey? — wykrztusił, pochylając się ku niej, aby móc dotknąć opuszkami palców jej policzka. Zupełnie, jakby pragnął upewnić się, że dziewczyna naprawdę tam jest. Że to nie iluzja, czy wytwór jego zranionego umysłu. Gdy pod palcami poczuł ciepło jej skóry, nagle zaschło mu w gardle. Przysiadł obok dziewczyny. Wyciągnął ku niej obie dłonie, a ona pozwoliła, by utulił ją w ramionach. — Mey... — powtórzył, nadal nie mogąc uwierzyć, że znów ją widzi.

Dziewczyna zaśmiała się z cicha.

— To ja, Jacenie — powiedziała. — Naprawdę...

— Uratowałaś mnie... — wykrztusił mężczyzna. — Jak...? Dlaczego...?

Mey odsunęła się od niego na odległość wyciągniętych ramion, aby móc spojrzeć mu w oczy. Odkąd spotkali się po raz pierwszy, jej poważny wzrok potrafił przeniknąć najskrytsze zakamarki jego serca. Jacen poznał ją krótko po zakończeniu wojny z Yuuzhan Vongami, gdy wyruszył w kilkuletnią podróż po galaktyce, aby zgłębiać tajniki Mocy. Mey należała do grupy użytkowników Jasnej Strony Mocy, w swych poglądach podobnej nieco do Fallanassich. Oni także postrzegali Moc jako rzekę. Nazywali ją Białym Nurtem. Solo był wtedy dwudziestokilkuletnim młodzieńcem, a Mey nastolatką, która właśnie wchodziła w okres dojrzałości. Pomimo wszelkich dzielących ich różnic, zapałali do siebie sympatią, która później przerodziła się w silne zauroczenie. Wkrótce jednak Jacen ruszył w dalszą drogę i zapomniał o Mey. Do tej pory nawet o niej nie myślał. Wydawało mu się, że ona także zapomni. Jego włóczęga po najdalszych i najbardziej zapomnianych miejscach galaktyki trwała pięć lat. Oprócz Mey podobały mu się również inne kobiety, ale zawsze wracał myślami wyłącznie do jednej – do Tenel Ka, swej utraconej, pierwszej i największej miłości. Dziewczyna pochodziła z królewskiego rodu Hapes. Gdy Jacen dostał się do niewoli Yuuzhan, Tenel Ka, przeświadczona, że młody Solo nie żyje, została koronowana na królową. Zamiast niego, wybrała tron. Złamała mu serce niezliczoną ilość razy. Nie powiedziała nawet ich córce, że Jacen jest jej ojcem, a gdy Solo zaczął chylić się ku Ciemnej Stronie, usiłowała całkowicie ją od niego odseparować. Stanęła po stronie tych, którzy pragnęli zniszczyć Jacena, a pomimo tego on, w swej ostatniej, jak sądził, sekundzie, zwrócił swe myśli właśnie ku niej. Dlaczego...?

— Postąpiłeś słusznie, ostrzegając tę Hapankę — odezwała się Mey. — Dzięki temu mogłam cię znów odnaleźć.

Solo zamrugał, zdumiony.

— Dlaczego? — powtórzył. — Dlaczego mnie ocaliłaś...?

Mey na moment przymknęła oczy. Jacen wyczuwał promieniujące od niej emocje – ból mieszający się z nadzieją, przemijające powoli zwątpienie, oraz miłość, jaką nadal go darzyła. Sądził, że podobnie jak w jego przypadku, zauroczenie prędzej czy później minie, ale wyglądało na to, że u dziewczyny przerodziło się ono w głębsze i trwalsze uczucie. Bała się o niego, i choć to, co planowała uczynić, na początku napawało ją lękiem oraz zwątpieniem we własne siły, poczuła ulgę, gdy jednak jej się powiodło.

— Powiedziałeś kiedyś, że powierzasz mi swe życie — wyjaśniła Mey. — Ale później odszedłeś, choć sądziłam, że pozostaniesz ze mną już na zawsze. Nigdy o tobie nie zapomniałam, ale nie mogłam cię zatrzymać przy sobie, ponieważ poszukiwałeś własnej drogi... — Na chwilę w oczach dziewczyny zabłysły łzy. Starła je szybko grzbietem dłoni. — Dotarły do mnie wieści o twej przemianie. Wiem, że nazwałeś się Darthem Caedusem. Wiem, że Zakon Jedi wydał na ciebie wyrok śmierci, i nie mogłam pozwolić na to, aby go wykonano bez ofiarowania ci choć jednej szansy na nowe życie. Poprosiłam więc Biały Nurt, aby mi cię zwrócił. Reszta zależy już jednak wyłącznie od ciebie. Możesz zostać ze mną, lub wrócić do rodziny i błagać ich oraz Zakon Jedi o przebaczenie...

Jacen poczuł, że coś mocno ściska go za gardło. Nie był w stanie wykrztusić nawet jednego słowa. Powiedział Mey, że powierza jej swe życie? Musiało wydarzyć się to niemal dziesięć lat temu. Nawet tego nie pamiętał. Ale ona pamiętała i wzięła sobie jego słowa do serca, pragnąc chronić go za wszelką cenę. Czy naprawdę był tego wart? Po tym, jak wywołał kolejną wojnę domową w galaktyce? Po tym, jak zamienił ją w piekło? Czuł, że jeśli zostanie z Mey, nigdy już nie ujrzy swej córki, ani Tenel Ka. Czy była to wystarczająca kara za wszystkie uczynki, jakich się dopuścił? Nie. Nie zasługiwał na przebaczenie. Nie zasługiwał na litość. Nie zasługiwał na to, żeby Mey go ratowała. Jaina miała rację. Nie zasługiwał na to, by żyć. Stał się potworem. Bezmyślnym katem. Powinien ponieść najsroższą karę za wszystko, co zrobił. 

Solo wstał. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. Mey zmarszczyła brwi i podniosła się nieco chwiejnie. Wciąż była blada i niełatwo będzie jej odzyskać pełnię sił po tym, jak wyciągnęła młodego Solo z jednego miejsca w galaktyce i przeniosła go w zupełnie inne.

— Nie... — wykrztusił mężczyzna. — Nie powinnaś była mnie ratować! Powinnaś pozwolić, aby moja siostra zrobiła to, co należało!

W oczach Mey zabłysły łzy. Dlaczego Jacen mówił takie rzeczy?! Kochała go całym sercem i duszą! Jak miałaby bezczynnie czekać, aż ktoś go zabije?! Zniszczyłoby ją to do tego stopnie, że spłonęłaby w ogniu swej własnej nienawiści i rozpaczy, zabierając ze sobą całą galaktykę! Jacen żądał od niej niemożliwego! Poświęcenia, na które nie była w stanie się zdobyć! Wystarczającą karą dla niego będzie to, iż będzie musiał żyć ze świadomością wszystkich potworności, które wyrządził innym!

Jacen odwrócił się ku niej. Przygnieciony ciężarem własnych win, padł przed dziewczyną na kolana.

— Odeślij mnie stąd — błagał. — Powinienem być martwy, zanim znów wyrządzę komuś jakąś krzywdę!

Mey z trudem przełknęła ślinę. Sama dała mu wybór. Dlaczego zatem tak trudno było jej zaakceptować to, o co prosił Jacen?

— Już raz mnie opuściłeś... — wykrztusiła. — Proszę, nie rób tego po raz kolejny...

Solo podniósł głowę, spoglądając na nią z rozpaczą lśniącą w orzechowych oczach. Zauważyła, że jego dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści miecza świetlnego, którą wciąż miał przy sobie. Przeraziła się, że spróbuje przebić się ostrzem swej broni na jej oczach. Czas nagle jakby stanął w miejscu. Mey poczuła, jak krew zastyga w jej żyłach, zamieniając się w lód. Słyszała, jak szybko i głośno bije jej serce. Przyklęknęła przy Jacenie, delikatnie kładąc dłoń na jego dłoni – tej, w której trzymał srebrny cylinder.

— Jacen, nie wolno ci! — Do uszu dziewczyny dobiegł jej własny głos. — Nie możesz sam wybierać dla siebie kary! Skoro uważasz się za potwora, żyj, aby zadośćuczynić wszelkiemu złu, jakiego się dopuściłeś! Nie wiem, jak może skończyć się ta historia, ale jednego jestem pewna – nie zakończy się twoją śmiercią! — Wyłuskała rękojeść miecza świetlnego spomiędzy zimnych palców Jacena. Czule przytknęła dłoń do jego policzka. Uśmiechnęła się z trudem, wciąż czując kolejne łzy napływające jej do oczu. — Nie jesteś potworem, jeśli choć jedna istota w całej galaktyce uważa cię za swój cały świat...

Jacen przez moment bez słowa spoglądał na nią swym udręczonym wzrokiem. Cały świat Mey skurczył się jedynie do widoku mężczyzny, który klęczał przed nią. Czy Jacen naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że swymi wątpliwościami zabijał ją? To jej powiedział, że powierza jej swe życie. Żyła więc wyłącznie nim i dla niego. Czuła to samo, co on. Biały Nurt na zawsze połączył ich dusze i umysły. Nic nie będzie w stanie zerwać tej więzi.

— Jacen — powiedziała łagodnie. — Nawet jeśli opuści cię cały wszechświat, ja tego nie zrobię...

Solo z całych sił zacisnął pięści i zamknął oczy. Wrzasnął, gdy pod powiekami ujrzał obrazy wszystkich potworności, jakich się kiedykolwiek dopuścił. Widział twarz Tenel Ka, która odrzuciła go. Twarz córeczki, która powiedziała mu, że go nienawidzi. A także twarz Jainy, wykrzywioną bólem i determinacją. Widział dżunglę Kashyyyka, zamienioną w popiół na jego rozkaz. Cierpienie rozrywało jego duszę na strzępy. Pochylił głowę, opierając ją na ramieniu Mey. Jego ramiona drżały, gdy zanosił się spazmatycznym szlochem, wywołanym nieutulonym żalem i rozpaczą przez wszystko, co zrobił. Przez to, że tak ochoczo poddał się Ciemnej Stronie Mocy, która oblepiła go swymi oślizgłymi mackami i ściągnęła w bezdenną otchłań zła. Mey obejmowała go mocno, gdy szukał ukojenia w biciu jej serca. Dlaczego odszedł? Dlaczego pozwoliła mu na to? Dlaczego zapomniał o niej, podczas gdy ona nigdy nie przestała o nim myśleć i jako jedyna pozostała przy nim, czuwając nad nim, choć z tak daleka? Nie, na nią również nie zasługiwał! Stał się potworem! Prędzej czy później, ją także skrzywdzi! Musiał odejść! Ale... Dokąd?

— Jeśli z tobą zostanę — rzekł zduszonym głosem. — Znienawidzisz mnie prędzej czy później... Tak, jak oni wszyscy...

Mey zmarszczyła brwi. Lekko odsunęła się od Jacena, aby móc spojrzeć mu w twarz. Jej palce ześlizgnęły się po barku mężczyzny i spoczęły na jego dłoni.

— Nie jestem nawet w stanie wypowiedzieć, ile dla mnie znaczysz i jak ogromnie cię kocham — powiedziała. — I nic, nigdy tego nie zmieni.

Solo z rozpaczą pokręcił głową. Był całkowicie rozbity. Obrał w swym życiu ścieżkę, której nikt by się po nim nie spodziewał. Zamienił życie całej swej rodziny w piekło. On, potomek potężnego i słynnego rodu Skywalkerów, syn bohaterów Rebelii, odrzucił dziedzictwo swych rodziców, stając się tym, co przez lata starali się zwalczyć. Może to on powinien był zginąć na Myrkrze w początkach wojny z Yuuzhanami, a nie jego młodszy brat, Anakin? Mógłby usprawiedliwić każdy swój czyn, twierdząc, że stał się tym, kim był, przez wojny, w których kazano mu brać udział; przez to, że Vongowie torturowali go; przez to, że nigdy nie mógł być tak naprawdę sobą i spędzić życia u boku ukochanej kobiety. Wciąż musiał spełniać oczekiwania innych, którzy nie zawsze mieli na względzie jego dobro. Było to prawdą. Podobnie jednak jak to, że swych wyborów dokonywał sam. Nikt nie nakazał mu wybierania zła, ani nie zmusił go do tego. Wpadł w pułapkę Ciemnej Strony, ponieważ nawet nie próbował się przed nią bronić. Lecz pomimo tego, nawet dla niego zalśniła iskra nadziei. Nadal mógł wszystko naprawić. Jeśli nie dla galaktyki, która wykrwawiała się przez niego w kolejnej, bezsensownej wojnie, to przynajmniej dla Mey. Spojrzał na dziewczynę. Jej jasne, błękitne oczy błyszczały od nagromadzonych w nich łez. Sięgnął ku niej w Mocy. Widział jej ciepłą, lśniącą obecność, ale... Nie tak, jak wcześniej. Coś się zmieniło.

— Mey... Jak się tutaj dostałem? — powtórzył swe pytanie, uznając, że wcześniejsze odpowiedzi młodej kobiety nie satysfakcjonują go. — Coś ty zrobiła?

Mey cofnęła się o krok i spuściła wzrok, jakby obawiała się nagany z jego strony.

— Biały Nurt nigdy nie ofiaruje niczego za darmo — wyjaśniła. — Gdy coś nam daje, jednocześnie odbiera coś innego. Mam szczęście, że pozwolił mi zachować życie. Dla innych, którzy usiłowali uczynić to samo, co ja, nie był tak łaskawy...

Solo spojrzał na nią, a jego orzechowe oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

— Więc... Chcesz mi powiedzieć, że mogłaś zginąć? Że nie interesowało cię to, że ryzykujesz dla mnie własnym życiem, tak mocno pragnęłaś mnie ocalić?

Dziewczyna poczuła, że oblewa ją gorąco. Na jej policzki wypłynął głęboki rumieniec. Spojrzała Jacenowi w oczy i powoli skinęła głową. Mężczyzna przeczesał włosy drżącą dłonią.

— Ale żyjesz, a zamiast tego pozbawiłaś się swej wrażliwości na Moc.

Mey ponownie przytaknęła. Nie do końca rozumiała jednak, do czego dąży Jacen. Czyżby pragnął, aby wstydziła się tego, co uczyniła? Nigdy! Nawet gdyby mogła cofnąć czas, po raz drugi zrobiłaby dokładnie to samo! Nie wstydziła się swego czynu, podobnie jak nie wstydziła się swych uczuć do Jacena.

— Resztę swej Mocy przekazałam tobie — rzekła.

Splotła przed sobą dłonie w oczekiwaniu na to, co postanowi uczynić mężczyzna. Pierwszy szok już minął i Solo chyba zaczął przyzwyczajać się do nowej sytuacji, w jakiej się znalazł. Mey czekała, aż w pełni dotrze do niego, że wcale nie musi poświęcać samego siebie na ołtarzu galaktyki. Że może żyć i wciąż uczynić wiele dobrego. Czekała, aż mężczyzna zrozumie, że nigdy by go nie oszukała, że jej uczucia do niego nadal pozostały czyste i niezmącone. Gdy znów sięgnął ku niej Mocą, nie protestowała, choć nie mogła już odpowiedzieć mu tym samym. Obecność Jacena wypełniła wszystkie zakamarki jej serca i duszy. Mey uśmiechnęła się, czując, jak obmywają ją fale Mocy. Jacen zbliżył się do niej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Pochylił się ku Mey, ujmując jej twarz w obie dłonie. Musnął kciukami kąciki jej ust. A w następnej chwili przytulił usta do jej warg w czułym pocałunku. Niemal zapomniał już, jakie to uczucie, czuć obok siebie bliskość drugiej osoby, która darzy go innymi uczuciami, niż tylko nienawiść czy odraza, i pragnął, aby ta chwila trwała wiecznie. Ramiona dziewczyny otoczyły go z czułością, zachęcając, aby zapomniał o przeszłości; aby zaznał w nich ukojenia. Na jego wargi wypłynął delikatny uśmiech. Przytknął czoło do czoła dziewczyny.

— Mey... — wyszeptał. Podniosła na niego wzrok swych jasnych, błękitnych oczu, ocienionych długimi rzęsami. — Powierzam ci swe życie...

Koniec

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top