Niekończąca się noc
Młody mężczyzna niespokojnie rzucał się na wąskiej koi. Na jego czoło wystąpił perlisty pot, zlepiając czarne loki w mokre strąki. Koszmary nieustannie spędzały mu sen z powiek. Umęczone ciało od dawna nie zaznało już odpoczynku.
Ciemność...
Wokół panowała okrutna ciemność, zasycając każdą, najlichszą nawet iskierkę światła. Gdzie podział się jasny blask gwiazd? Nawet dzień był czarny niczym smoła...
Jak mogę odnaleźć swą drogę do domu?
Dom...
Dom był teraz jedynie pustym słowem. Odległym snem utraconym na rzecz okrutnej nocy. Nie miał już domu... Porzucił go. Odszedł. Myślał, że tak będzie lepiej... Jak bardzo się mylił... Może to jedynie sen? Koszmar, z którego wreszcie przebudzi się, a obok będą jego rodzice, uśmiechnięci. Szczęśliwi. Dumni z niego... Dumni z małego, nieco niezdarnego chłopca, swego jedynego syna...
Ojcze... Czuję się tak samotny...
Znów ten sen. Ta wizja, że zrobił coś tak okrutnego i obrzydliwego, że już nigdy nie będzie w stanie się z tym pogodzić. Widział twarz ojca. Porażoną przerażeniem oraz cierpieniem. Czuł dotyk jego chłodnej dłoni na swym policzku. Ale... Gdzie był teraz? Dlaczego czuł tak przejmujący ból, promieniujący od jego prawego boku na całe ciało?
Ojciec...
Pamiętał, gdy był jeszcze dzieckiem, ojciec, po raz pierwszy zabrawszy go na pokład swego statku i usadowiwszy na swych kolanach, aby mały chłopiec mógł sam ująć w swe drobne dłonie ster, obiecał mu, że zawsze będzie obok niego, zawsze, gdy syn będzie go potrzebował. Wierzył mu wtedy. Wierzył, i kochał go całym sercem, swą dziecięcą, naiwną miłością. Ale to teraz najbardziej potrzebował ojca. Głośno wołał jego imię. Ale ojciec nie przybywał. Nie było go. Nie było go nigdzie w pobliżu. Mimo to, nie poddawał się. Starał się jakoś wytrzymać. Czekał, aby usłyszeć głos ojca. Choć słowo, tylko jedno słowo...
Wtedy jego koszmar dobiegłby końca. Wtedy choć odrobinę rozjaśniłby się mrok tej niekończącej się nocy...
Młody mężczyzna bezsennie śnił o dniu, pozbawionym mroku oraz cierpienia, gdy ojciec był u jego boku, prowadząc go, ucząc, otaczając opieką...
Ojcze... Nie mogę odnaleźć swej drogi...
Wiedział, że kiedyś wreszcie skończy się noc i wstanie nowy dzień, ale nie umniejszało to jego cierpienia. Kiedy bowiem ciemne chmury rozwieje wiatr, a jasne słońce zalśni także dla niego? Kiedy znów ruszą dla niego dni?
Noc odejdzie, ustępując miejsca słońcu. W końcu odejdzie. Nawet dla niego jest jeszcze miejsce w kojącym cieple światła. Nawet dla niego!
Ben Solo gwałtownie uniósł powieki. Wokół niego panowała Ciemność...
Koniec
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top