Rozdział 6

Jestem na tej planecie już od jakiegoś tygodnia. Przyzwyczaiłam się do marnych warunków w których mieszkam, a właściwie tylko śpię, bo większość czasu pracuję. Każdy chciałby mieć takiego szefa ja Remensez. To na prawdę bardzo miła kobieta. Jest dla mnie jak chwilowa mama. Z Honią świetnie się dogaduję. Zawsze chciałam mieć siostrę, chociaż tęsknię za moim młodszych bratem.
Sprzątałam właśnie ladę kiedy do środka weszła Remensez.
-Muszę pilnie wyjechać do Mos Eisley. Nie będzie mnie trzy dni. W tym czasie możesz spać w moim pokoju. Honia zostaje z tobą. W szufladzie pod ladą masz spis klientów do których trzeba pojechać z towarem. Wszystkie potrzebne informacje są tam. Powodzenia!
Nie zdążyłam nawet o nic zapytać bo kobieta wyszła. Widocznie bardzo jej się spieszyło. Po chwili usłyszałam jak jej śmigacz odjeżdża. Do pomieszczenia wpadła Honia, cała w skowronkach. Kręciła się wokół własnej osi jakby tańczyła balet. Przecież to Ziemski taniec.
-Mama pojechała. Dom jest nasz -zatrzymała się i usiadła na stole.
-Tak i obowiązki też są nasze -powiedziałam świadoma tego, że przez wyjazd Remensez będę miała dwa razy więcej roboty.
-Przestań. Nie możesz ciągle pracować. Wybierzemy się w nocy do jakiejś kantyny. Nie będziemy spać całą noc. Pod koniec wieczoru wrócimy do domu i będziemy gadać aż do rana.
-Możesz o tym pomarzyć -powiedziałam stanowczo -będziemy miały czas żeby rozmawiać w drodze do klijentów, bo tak się składa, że będziesz jeździć ze mną.
-A nie lepiej byłoby gdybym wtedy stała za ladą?
-Nie zostawię cię samej.
-Nie mam trzech lat!
-Honiu, proszę cię -mówiłam spokojnie -skoro nie masz trzech lat to nie zachowój się jak dziecko i bądź odpowiedzialna.
-Przepraszam -powiedziała z wyraźną skruchą.
-Ale...może dam się namówić na gadanie do późnej nocy. Na Ziemi mówimy na to piżama party.
-Gdzie?!
-Yyy...nieważne...tak mi się...powiedziało.
-Ok. Udam, że nic nie słyszałam bo widzę, że nie chcesz mi powiedzieć o co chodzi.
Cholera. Prawie się wydało. Wiem, że to głupie się z tym ukrywać. Remensez pewnie by zrozumiała i starała by się mi pomóc. Ale nie chcem, żeby tak było, bo jedynym sposobem na to żeby mi pomóc jest wyłożenie grubej kasy na przelot na Ziemię. Nawet gdyby Remensez chciała mi dać te pieniądze nie byłabym w stanie ich przyjąć.
***
-Ok następne, trzecie już dzisiaj zamówienie idze do...Larsów.
-Kojarzysz ich? -zapytałam.
-Mniej więcej. To trochę dziwni ludzie, małżeństwo, Owen i Beru, mają adoptowanego syna Lukea. Swoją drogą niezły z niego przystojniak -zaśmiała się.
-No dobrze w takim razie jedźmy tam.
Zebrałam z półek wszystko co miałam zawieść Larsom i spakowałam to do worków. Wrzuciłam worki do bagażnika śmigacza i usiadłam za sterami. Remensez zrobiła mi wcześniej szybki kurs jazdy. Nie było to zbyt trudne, ale wolałam nie przyciskać za mocno gazu.
-Honia pospiesz się mamy jeszcze sporo zamówień i musimy zdążyć przed zmrokiem!
-Już jestem! -Honia wybiegła ze sklepu. Była w innych ubraniach, nie roboczych i rozpuściła włosy.
-Ty tak dla tego Lukea się odstawiłaś?
-Wcale się nie odstawiłam. Po prostu poplamiłam roboczą bluzkę.
-A włosy.
-Fajnie się jedzie na śmigaczu z rozpuszczonymi włosami. Serio, musisz kiedyś spróbować.
-Nie, dzięki. Wolę żeby mi było wygodnie.
***
Zatrzymałyśmy się przed domem Larsów. Honia poprawiła włosy i ubranie kiedy myślała że nie patrzę. Dom ten wyglądał jak większość domów tutaj, czyli mniej więcej jak iglo. Tylko, że takie na piasku. Wypakowałyśmy towar ze śmigacza i poszłyśmy pod dom. Zapukałam w ścianę ciasnego wejścia, ponieważ nie było drzwi.
-Przepraszam! Przywiozłyśmy zakupy dla państwa Larsów!
Po chwili usłyszałam za mną jakiś głos.
-Panie chyba do mnie?
Odwróciłam się i zobaczyłam szczupłego, niskiego, blondyna. Był przystojny, choć miał dość dziecięce rysy.
-Pan Owen Lars? -zapytałam, pomimo iż wiedziałam, że to jego syn. Ale przecież nie mogłam tego powiedzieć. Powinnam udawać, że wiem tylko tyle, ile mam napisane w zamówieniu. Zamówienie jest na nazwisko Owen Lars, a ja nie powinnam się interesować ile ma lat i jak jest jego sytuacja rodzinna.
-Nie, Owen Lars to mój wujek. Ja jestem Luke Skywalker.
-Bardzo mi miło panie Skywalker. Niestety nie mogę panu wydać towaru, ponieważ zamówiwnie zostało złożone na nazwisko Lars i takie nazwisko muszę mieć przy odbiorze.
-W takim razie zaraz wracam -oznajmił Luke i wszedł do domu. Wrócił z jakąś kartką
-Proszę. To jest upoważnienie do odbioru towaru podpisane przez Owena Larsa.
-Dobrze w takim razie proszę tu podpisać i może pan zabrać zakupy.
Luke podpisał się na liście. Miał bardzo ładne pismo. Odebrał od nas worki i pożegnaliśmy się. Oczywiście nadal oficjalnie.
Kiedy wsiadłam na śmigacz i już miałam startować usłyszałam krzyk Lukea.
-Nie zapytałem jak masz na imię! Chwilę wachałam się czy odpowiedzieć, ale w sumie co mi szkodzi.
-Katy!
-Bardzo ładnie!

No, no coraz dłuższe te rozdziały. Rozkręcam się. Mam do was pytanie. Czy chcecie żebym pisała rozdziały z różnych perspektyw? Czyli np. raz będą wydarzenia oczami Lukea (taki mały spoiler Luke jeszcze wróci), raz Honi itp. Dajcie znać czy taka forma będzie wam odpowiadać. Oczywiście na koniec regułka: zapraszam do oceniania, komentowania i pozdrawiam :*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top