06 | IN WHICH KHAN SCARES THE LIVING SHIT OUT OF US
Pod areszt przybiegam ostatnia. I dostrzegam same pozytywy.
Bones wita się ze mną skinieniem głowy i puszcza mi oczko. Najwyraźniej jest bardzo zadowolony z tego, że Jim zdecydował się na mnie poczekać i dzięki temu Lenny miał odrobinę więcej czasu na ogarnięcie go. Sam Kirk na wielce uradowanego tym faktem nie wygląda, ale widzę, że McCoy opatrzył większość jego zranień, które sama dostrzegłam.
To tylko jedna z trzech reakcji, którymi zostaję uraczona. Jim wzdycha głośno z ulgą, wyrywając rękę z uścisku zirytowanego Bonesa, a Spock... tym razem nie robi nic. Obserwuje mnie tylko uważnie, jakby mu coś nie pasowało w moim wyglądzie. Stary, robię, co mogę, naprawdę. Aktualnie lepiej nie będzie.
― Czemu się poddał? ― zastanawia się na głos Bones, kiedy rusza za Jimem w głąb aresztu. Ja zresztą robię to samo, uprzednio wymieniając się wymownym spojrzeniem ze Spockiem.
― Nie wiem. Rory ma teorie ― odpowiada przyjacielowi Jim, szybkim ruchem wskazując na mnie kciukiem. Tym razem to ja puszczam Lenny'emu oczko, kiedy ten zerka na mnie przez ramię. Kącik jego ust unosi się na kilka sekund w doskonale mi znanym grymasie. ― Ja chcę za to wiedzieć, jakim cudem facet sam zlikwidował cały oddział Klingonów.
― Może mamy Supermana na pokładzie?
― Ty to sprawdzisz.
Idę o zakład, że Lenny wolałby teraz popijać kawkę w zaciszu swojego gabinetu, najlepiej tylko w towarzystwie milczącego Abe'a, któremu taka opcja zdecydowanie też by odpowiadała.
Zatrzymujemy się całą drużyną przy celi Johna Harrisona i muszę przyznać, że gdybym nie wiedziała, jak działa wzmacniane szkło, to trochę bałabym się stać tak blisko. Splatam ręce na piersi, prostując się dumnie i unosząc brodę, ale to niewiele w mojej pozycji zmienia, bo jestem otoczona przez jebane drzewa.
Gdzie Ida, kiedy jej potrzeba? Ona jedna rozumie mój problem wzrostu.
Bones stara się brzmieć obojętnie, kiedy każe Harrisonowi przełożyć rękę przez specjalny otwór w ścianie, aby pobrać mu krew. Gość się nie kłóci. Z nikim nie walczy. Przeraża mnie tylko to, że skacze wzrokiem po naszej trójce, odrobinę za długo skupiając się na Jimie.
― Czemu nie lecimy, kapitanie? ― pyta, podczas gdy Lenny profesjonalnie i szybko wbija igłę w jego przedramię. Staję na palcach, żeby sprawdzić, czy tak, jak w przypadku Spocka, jego krew ma inny odcień. I mrużę powieki na kilka sekund, bo ciecz w probówce wydaje mi się... nienaturalnie ciemna. ― Czyżby... niespodziewana awaria rdzenia napędu zatrzymała was na krawędzi przestrzeni klingońskiej?
Jebać jego krew. Właśnie mam zawał. Rozchylam usta, chwiejąc się nieznacznie, kiedy na powrót uderzam obcasami butów w czarną podłogę. Przysięgam, że czuję to migotanie przedsionków. I okej, może i z mojej zszokowanej mordy łatwo wyczytać, że gość się nie myli, ale ja przynajmniej nie daję mu na to werbalnego dowodu.
W przeciwieństwie do Lenny'ego. Facet nie umie zapanować nad szczerym skonfundowaniem, kiedy wyrywa mu się ciche:
― ...a ty skąd o tym wiesz, do...
― Bones. ― Jim upomina przyjaciela stanowczo, zanim ten ma szansę dodać coś jeszcze. A ja napotykam chłodne, nieprzyjemne spojrzenie Harrisona, kiedy ten uśmiecha się złowieszczo.
― Moja intuicja może okazać się bardzo cenna ― zapewnia John. Po plecach przechodzi mi nieprzyjemny dreszcz, bo z jakiegoś powodu wydaje mi się, że to był spersonalizowany atak. Co najciekawsze, wycelowany we mnie. Ja tu nawet nie stwarzam jakiegokolwiek zagrożenia, więc dlaczego...
Jim stawia krok w bok; niby nonszalancko, niby od niechcenia, ale kiedy zasłania mnie ramieniem, już wiem, jaki miał cel ten prosty ruch. I jestem mu za to ogromnie wdzięczna, bo jeszcze chwila patrzenia na Harrisona, i najpewniej dostałabym pierdolca.
Słyszał, jak wołałam Jima po imieniu. Widział, jak on sam na to zareagował. Zdążył wyciągnąć własne wnioski. Mimowolnie podnoszę dłoń do ust i zaczynam skubać paznokciami dolną wargę, a w tym samym czasie ze wszystkich sił staram się opanować oddech i serce, które napierdala mi teraz tak, jakbym znowu dostała prądem, jak za starych, dobrych lat.
Czy to nie Ida zawsze powtarza, że moja intuicja pewnego dnia wpędzi nas wszystkich do grobu, bo będzie albo zbyt trafna, albo... zbyt odbiegająca od prawdy?
Bones odsuwa się od celi, oświadczając krótko, że to mu wystarczy, a jeżeli znajdzie coś interesującego, to będzie nas o tym informował w pierwszej kolejności. Rozchodzimy się w swoje strony ― on pędzi do ambulatorium, a ja, Spock i Jim ruszamy do turbowindy, która najszybciej zabierze nas na mostek.
Nie dane jest nam jednak do niej dotrzeć. Coś sprawia, że całą trójką zwalniamy, aż wreszcie zatrzymujemy się zgodnie na środku aresztu. To "coś" to głos Harrisona, którego naprawdę wolałabym już nie słyszeć.
― Zignoruj mnie, kapitanie, a wszyscy na tym statku zginą. I to będzie pana wina.
To ostatnie zdanie dobija najmocniej. Przynajmniej mnie. Łypię na Johna groźnie spode łba, ale chyba bawi go to, że aż tak przeceniam moje możliwości. Nie do końca tak jest; wiem, na co mogłabym sobie pozwolić i zdaję sobie sprawę z tego, że nie miałabym szans nawet złapać za broń, gdyby chciał się mnie pozbyć. Tu nie o to chodzi.
Chcę tylko, żeby się zamknął, bo Jimowi i tak nie jest lekko, a gość zdecydowanie wie już, w jakie czułe punkty uderzać, żeby kogoś dojebać, w sensie przenośnym i dosłownym. Przeraża mnie to.
― Będzie próbował panem manipulować ― szepcze Spock. Wzdycham ciężko, skupiając się na nim, bo z dwojga złego... to lepiej w jego stronę. Od Harrisona i tak pewnie się nie uwolnię, bo aktualnie myśl o nim siedzi mi we łbie jak pierdolony pasożyt. ― Nie zalecałbym dalszego kontaktu.
― Tylko minutę ― nalega Jim.
Spock zerka najpierw na mnie, a potem znowu na naszego kapitana, kiedy już rozkładam bezsilnie dłonie. Kłócenie się z nim na niewiele się zda, już to wiemy. A prawda jest taka, że jesteśmy w kropce i potrzebujemy wyjaśnień. Jeżeli Harrison może zapewnić nam jakąś wskazówkę, choćby w połowie prawdziwą, to warto pogadać z nim w cztery oczy.
Komandor nie zamierza się więcej odzywać. Skina głową wymownie i stawia pierwsze kroki w stronę wyjścia. Ja zresztą chcę zrobić to samo, ale Jim nagle łapie mnie za rękę. Potykam się o własne nogi, zaskoczona tym gestem z jego strony, i odwracam się, żeby spojrzeć na niego spod zmarszczonego w niezrozumieniu czoła.
― Ty zostań ― dodaje ostrożnie Kirk. Ja nie mam z tym problemu. W głowie kręci mi się kilka pytań, które chętnie zadam Harrisonowi, jeżeli tylko nadarzy się taka okazja i nie będę czuła się tak, jakbym miała lada chwila zemdleć.
Spock ma inną opinię na ten temat. I to szokuje mnie jeszcze bardziej, niż fakt, że Harrison wiedział odrobinę za wiele o usterce, która pojawiła się w maszynowni.
― To nie jest dobry pomysł ― stwierdza stanowczo Wolkanin. Nie patrzy na mnie. Chyba dlatego, że to ja wgapiam się w niego tak, jakbym w tym momencie zobaczyła w nim kompletnie inną osobę. I dokładnie tak jest. Nawet nie umiem do końca wyjaśnić, dlaczego. ― Harrison może wyciągnąć...
― Już wie ― wzdycha Jim. On też nie ma odwagi spojrzeć mi w oczy, kiedy te słowa padają, ale każde z nas doskonale rozumie, o co chodzi. Tym bardziej, kiedy Jim zjeżdża palcami w dół mojej ręki, delikatnie ściskając moją dłoń. I ma rację. Sama doszłam do tego wniosku chwilę wcześniej, kiedy Harrison zwrócił się bezpośrednio do mnie. ― Już wie, Spock.
― Zostanę ― odzywam się nagle, zanim atmosfera staje się niezręczna. Napotykam pełen wdzięczności uśmiech Jima, a potem przepełniony zwątpieniem wzrok Spocka, który wyjątkowo pozwolił sobie na zmarszczenie brwi. ― Może przypadkiem powie nam coś interesującego ― dodaję prędko, chcąc za wszelką cenę przekonać Spocka do mojej racji. Wolkanin waha się jeszcze przez chwilę, ale, koniec końców, splata ręce za plecami i rzuca na odchodnym:
― Powodzenia. Zaczekam na państwa na mostku. Przy okazji poinformuję Flotę, że mamy na pokładzie Harrisona, i że wrócimy na Ziemię, kiedy tylko naprawimy reaktor.
― Dziękuję, Spock ― odpowiada sympatycznie Jim. Trochę mi dziwnie, kiedy puszcza moją dłoń, ale nie próbuję ponowić tego kontaktu, bo w chwili obecnej to raczej nie byłoby mądre. Spock zostawia nas w tyle; nawet nie ogląda się za siebie, a kiedy znika za automatycznymi drzwiami, Kirk bierze głęboki wdech.
Nie zostaje tu dlatego, że chce. Zostaje, bo ten skurwiel zagroził, że jakaś krzywda może stać się całej załodze. A wiem doskonale, jak bardzo Jimowi zależy na wszystkich, którzy tutaj pracują. Po około roku kojarzy naprawdę wiele nazwisk z personelu i nieraz kurewsko mocno zaskakuje mnie to, że on naprawdę się tymi osobami interesuje.
Nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile musi go to wszystko kosztować. Kiedyś miał okazję spojrzeć w oczy faceta, który zamordował jego ojca. Teraz musi to wszystko powtórzyć. Nie wiem, jak sama zachowywałabym się w podobnej sytuacji, więc ciężko mi w ogóle oceniać to, co się dzieje.
Jedno jest pewne: John Harrison jest aktualnie skarbnicą wiedzy i dobrze byłoby, gdyby uchylił nam rąbka tajemnicy w temacie Sekcji 31. Albo czegokolwiek innego. Może kogoś wkopie, nie wiem. Przyjmę dosłownie każdą opcję, o ile będzie współgrała z moimi szalonymi teoriami przynajmniej w jednej setnej procenta.
Jim pozwala mi być częścią tego wszystkiego, bo ― jak to już sam zdążył wspomnieć ― mam pewne rozkminy i naprawdę chcę się dowiedzieć, czy posiadają one jakąkolwiek rację bytu.
― Nie szalej ― ostrzegam cicho, kiedy wolnym krokiem wracamy do Harrisona razem z Jimem. Kirk odpowiada mi niemrawym mruknięciem, ale przynajmniej wiem, że przyswoił informacje. W przeciwieństwie do mnie, on nie boi się podejść bliżej tego szalonego skurwiela.
I Harrison wydaje mi się zaskakująco tym faktem zadowolony. Nie pasuje mi to. Wręcz przeciwnie, teraz dopiero zaczynam naprawdę się martwić. Mężczyzna zerka na mnie badawczo, jakby łączył sobie w głowie kolejne styki.
― Nie patrz na nią, tylko na mnie ― zaczyna stanowczo James. Harrison unosi nieznacznie lewą brew, ale wykonuje posłusznie jego polecenie. ― Wyjaśnię ci sytuację. Jesteś zwykłym przestępcą. Widziałem, jak mordowałeś niewinnych, honorowych ludzi. Miałem rozkaz cię zabić. Miałem do tego pełne prawo. Żyjesz tylko dlatego, że to właśnie ja na to pozwalam. Dlatego radziłbym ci się po prostu zamknąć, jeżeli nie masz do powiedzenia nic, oprócz dwuznacznych zagadek.
― Co zamierza pan zrobić, jeżeli nie przystanę na pana propozycję, kapitanie? ― pyta kpiącym tonem Harrison. Ja bym tego "propozycją" nie nazwała. Wydawać by się mogło, że jesteśmy na wygranej pozycji, jeżeli chodzi o starcie z tym świrem, ale im dłużej na niego patrzę i słucham, jak się wypowiada, tym bardziej zaczynam w to wątpić. ― Znowu będzie mnie pan bił, aż rozboli pana ręka? To jasne, że ma pan na to ochotę, więc proszę mi powiedzieć... dlaczego pozwolił mi pan żyć?
...bo kiedy podejmował decyzję o desancie, posłuchał mnie, Scotty'ego i Spocka, a nie admirała Marcusa. Z trudem przełykam ślinę, zerkając przelotnie na dłonie Jima; tak mocno zaciska je w pięści, że aż ręce mu się trzęsą. Dla niego to też będzie miało konsekwencje, bo to on podjął ostateczną decyzję. Jakkolwiek byśmy na to nie patrzyli, sprzeciwił się rozkazom kogoś, kto nie bawi się w półśrodki.
Jim milczy przez chwilę. Przekręca głowę w bok, jakby chciał na mnie spojrzeć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Z trudem przełyka ślinę, wracając spojrzeniem do Harrisona. Wpatruję się w słabe odbicie mojego kapitana w szybie; mam dziwne wrażenie, że jeżeli ten skurwiel jeszcze raz spróbuje droczenia się z nim, to cała sprawa źle się skończy.
― Wszyscy popełniamy błędy ― odpowiada wreszcie Jim. I chociaż nie odrywa wzroku od naszego nowego kolegi, to wydaje mi się, że... w pewnym sensie mówi też do mnie. Kącik moich ust unosi się nieznacznie, ale nawet to mogłoby naprowadzić Harrisona na jakiś zbyt trafny trop, więc przygryzam mocno dolną wargę, żeby tę ostatnią reakcję zamaskować.
― Poddałem się nie dlatego, że mnie pan przekonał. Posiada pan sumienie, kapitanie Kirk. I... kilka słabych punktów. ― Serce podchodzi mi do gardła, kiedy Harrison, z nieukrywanym zadowoleniem, znowu spogląda na mnie przelotnie. I Jim też to zauważa. Nie zamierzam wyprowadzać faceta z błędu, bo lepiej, żeby Harrison skupił się tylko na mnie, niż na całej załodze. ― Gdyby nie to, nie uwierzyłby mi pan.
W co? Dlaczego, skurwysynie, urywasz i budujesz napięcie? My nie mamy na to czasu. Życie pędzi. Wyrzuć, co ci siedzi na wątrobie, i chodźmy ojebać batonika proteinowego. A potem popić go kawą, albo energetykiem.
― Dwadzieścia trzy. Siedemnaście. Czterdzieści sześć. Jedenaście. ― Nie ma to dla mnie sensu. Jim zerka na mnie przez ramię z dosłownymi pytajnikami w oczach, więc też nie czai, o co dokładnie chodzi. ― To współrzędne blisko Ziemi. ― Dzięki, Harrison. To już brzmi trochę bardziej logicznie. ― Jeżeli tak bardzo chce pan wiedzieć, dlaczego zrobiłem wszystko to, czego był pan świadkiem, proszę to sprawdzić.
― Daj mi jeden powód ― syczy przez zaciśnięte zęby Jim. Nie dziwię się jego wątpliwościom. Facet próbował nas wszystkich pozabijać, a teraz... co? Szuka odkupienia? Próbuje nam jakoś pomóc? Ni cholery tego nie kupuję. ― Jeden powód, dla którego miałbym cię teraz posłuchać.
― Mogę podać siedemdziesiąt dwa ― odpowiada zniecierpliwiony Harrison, a ja niemal natychmiast czuję, jak w gardle mi zasycha. Co. Do. Jasnej. Kurwy. Boże, nienawidzę mieć racji. Nienawidzę, kiedy okazuje się, że jednak wyciągam dobre wnioski z tego, co widzę i słyszę, a teraz na całym ciele pojawia mi się gęsia skórka. ― Plus jeden. I wszystkie są na pokładzie pańskiego statku. Były tu cały czas.
Panie Montgomery Scott, kiedy już znowu się spotkamy, zabiorę pana do baru i postawię tyle kolejek, ile sam pan sobie zażyczy, naprawdę. Słowa nie opiszą tego, jak bardzo cieszę się, że Jim nie posłuchał Marcusa i poszedł za naszymi radami i własnym instynktem.
...plus jeden. Powiedział "plus jeden", a wcześniej wspominał przecież o tym, że doskonale wiedział, co się stało z rdzeniem statku. Męczyło mnie, czy usterka pojawiła się przed wyruszeniem, i Ida po prostu nie zauważyła jej na czas, czy... ktoś sabotował urządzenie, kiedy już wylecieliśmy z portu. Pierwsza opcja oznaczałaby, że winny wcale nie musiał zostać na pokładzie.
Druga, jednak... druga jest gorsza. Bo to znaczyłoby, że naprawdę mamy jebanego kreta. Kogoś, komu zdecydowanie na rękę była cała ta akcja. Pozostaje zadać sobie pytanie, o kogo dokładnie chodzi. Czy to córka admirała jest na każde skinienie jego palca i pokusiła się o sabotaż? Jeżeli tak, to przysięgam, że lasce wyrwę ze łba te idealnie podcięte kudły.
Plus jeden. Kurwa, teraz będzie mnie to męczyć bardziej, niż te jebane prezenty od Marcusa i jego nienormalna życzliwość.
Ja i Jim wymieniamy się wymownymi spojrzeniami, chyba porozumiewając się bez słów. Czyżby wreszcie dotarło do niego, że jestem geniuszem i ogarnęłam, że coś tu jest nie halo, zanim ktokolwiek inny na to wpadł? Niesamowite. Lepiej późno, niż wcale. A to wszystko przez Adriena. A raczej dzięki niemu.
Może powinnam mu wysłać kosz ze słodyczami i kartką na święta.
― Proponuję otworzyć jedną z torped ― odzywa się ponownie Harrison. Parskam z niedowierzaniem, a ponieważ nie czuję się w tej sytuacji osamotniona i kieruje mną czysty wkurw i chorobliwa ciekawość, wymijam Jima i zatrzymuję się tak blisko szkła, że gdyby nie dzieliło ono mnie i Johna, gość mógłby bez problemu zacisnąć palce na moim gardle, jeżeli tylko by chciał.
Mrużę groźnie powieki, ale napotykam jedynie rozbawione spojrzenie z jego strony.
― Jaką możemy mieć pewność, że nie pchasz nas w jeszcze gorsze bagno? ― pytam. ― W jednym już tkwimy. Jest grząskie i nieprzyjemne.
― W takim razie... nie macie już pewnie wiele do stracenia ― uznaje Harrison, wzdychając przy tym ostentacyjnie. Marszczę czoło, bo wydaje mi się, że każdy jego tekst ma drugie dno, i w tym przypadku nie jest inaczej. Wpatrujemy się w siebie nawzajem jeszcze kilka sekund, aż wreszcie Jim trąca mnie łokciem w ramię. W mig pojmuję, o co mu chodzi. Odrywam wzrok od Johna, w głowie mając absolutny chaos, i nie oglądam się za siebie, kiedy razem z Jimem wychodzimy z aresztu.
Chcę biec na mostek, ale Kirk woła mnie po imieniu, prosząc, żebym poświęciła mu chwilę. Zatrzymuje się na korytarzu, opierając się plecami o ścianę i bierze głęboki wdech. W ułamku sekundy schodzi z niego cała ta pewność siebie i złość, które widziałam przez chwilą.
― ...powiedz to ― mamrocze niewyraźnie, chaotycznie gestykulując dłońmi. ― Miejmy to już za sobą.
Żebym jeszcze czerpała z tego jakąkolwiek satysfakcję. Wciągam powietrze przez nos, biorąc się pod boki. Wymijają nas dwie dziewczyny w czerwonych strojach; obydwie grzecznie witają Jima, a on odpowiada im w tak samo ułożony sposób. Robi mi się głupio, bo przez chwilę oczekiwałam, że nawet w takiej chwili będzie miał nastrój na flirtowanie.
Nic takiego nie ma miejsca. Czekamy, aż pracownice pionu inżynieryjnego znikną za zakrętem, i wtedy Jim znowu raczy mnie wyczekującym spojrzeniem, jakby ta krótka sytuacja sprzed chwili nie miała miejsca.
― Scotty miał rację ― oświadczam na wydechu. Jim śmieje się cicho, chyba sam do siebie. Nie wydaje mi się, żeby bawiło go to, co powiedziałam. Poza tym, on... Boże, on jest taki zmęczony.
― Ty miałaś rację ― poprawia mnie zaskakująco łagodnym tonem Jim. Ręce mi opadają. Dosłownie. Uderzam dłońmi o biodra, zrezygnowana. ― Od początku coś tu śmierdziało. Przepraszam, zawaliłem na całej linii. Czuję się jak ostatni debil.
― Przestań. ― Macham ręką wymijająco. Chcę skończyć ten temat, bo najzwyczajniej w świecie nie czuję się komfortowo. ― Sam powiedziałeś, że wszyscy popełniamy błędy.
― Okej ― parska nerwowym śmiechem James, kiedy obydwoje splatamy ręce na piersiach, uderzając potylicami w ścianę. ― Ale nie tak kurewsko wielkie. Co o tym myślisz? ― Rzucam mu nieco zaskoczone spojrzenie, ale się nie zraża, bo... sekundę później udowadnia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, o czym myślę. ― Obiecuję, że tym razem się posłucham.
Te jego niebieskie gały mnie wykończą i któregoś dnia padnę przez nie trupem, przysięgam. Nie potrafię znieść tego, jak on teraz na mnie patrzy. Przeraża mnie trochę to, ile widzę w tym spojrzeniu zaufania i prostych, ludzkich przeprosin, o których nie musimy rozmawiać, bo... Jezu, nie oczekuję od niego niczego w tym stylu.
Dlatego skupiam się na suficie. To ładny sufit. Taki elegancki, dobrze wykonany.
― To jest coś złego ― stwierdzam oczywistą oczywistość. Jim mruczy cicho, chyba na znak, że się z tym zgadza. ― Błagam, specjalistka od broni prosto spod skrzydeł Marcusa? ― Mogłabym ją wkopać, ale... jeżeli Spock ma plan, to nie zamierzam wpierdalać mu się w paradę. ― Jim, admirał się nawet nie zawahał. Zarówno podczas wysyłania nas tutaj, jak i zezwolenia na mój powrót do służby na Enterprise. ― Zerkam na niego przelotnie, ciekawa, jak zareaguje na tę wiadomość. Marszczy czoło, rzucając mi zmartwione spojrzenie. ― Rozmawiałam z Philippą zaraz przed wylotem. Fakt, sama nigdy nie była w żadnej z placówek Sekcji 31, ale uznała, że każdy ze stopniem równym i wyższym kapitanowi o niej wiedział.
Kirk wbija wzrok w podłogę. Realizacja go dogania. W ten tragiczny sposób.
― Ja nie wiedziałem ― szepcze, chociaż głos mu się łamie i przez to i mnie robi się kurewsko przykro. Nie tak to miało wyglądać. Nie na to zasłużył. Urabia się po łokcie, żeby zadowolić wszystkich, a efekt jest odwrotny, bo ktoś ciągle wymaga od niego jeszcze więcej. I więcej. I więcej.
Jakby chcieli mu udowodnić, że nigdy nie będzie swoim ojcem. Nigdy nie osiągnie tak wiele, jak George Kirk. A to nie jest sprawiedliwe, bo... Boże, on nie powinien być swoim ojcem. James T. Kirk zasługuje na to, żeby móc być sobą.
Wspaniałym kapitanem. Jeszcze lepszym przyjacielem. I po prostu... dobrym człowiekiem.
― Wszystko jest ze sobą powiązane, zauważyłeś? ― kontynuuję, chcąc odwrócić jego uwagę od tego problemu, na który się natknął. Bierze głęboki wdech, pojmując chyba, jaki mam cel w tej wypowiedzi. ― Harrison pracujący w Sekcji 31 i te torpedy, które najpewniej sam stworzył, bo tylko to wyjaśniałoby, dlaczego tak mu na nich zależy ― zaczynam wymieniać na palcach wszystko, co mnie dręczy. ― Transwarp skonfiskowany Scotty'emu. Nawet to, że teraz tu utknęliśmy, jak się okazuje, wypadkiem nie było. Dlaczego tu jesteśmy, Jim?
Ostatnie pytanie wisi nam nad głowami jak cholerna czarna dziura. I, na nasze nieszczęście, najwyraźniej utknęliśmy w jej tunelu grawitacyjnym na kolejne kilka sekund. Stoję tak, wpatrując się w Jima z troską i czułością, bo chociaż nie mam odwagi mu tego wyznać, to chcę, żeby wiedział, że nie winię go o to, co się stało.
...i bardzo, bardzo mi na nim zależy.
― ...coś mi się wydaje, że nie ze względu na Pike'a ― odpowiada mi wreszcie cicho Jim. I nie ukrywa, że jest tym faktem zdruzgotany. Nie on jeden dał się nabrać na cudzą łaskę.
Nie zna całej historii rodzeństwa Rigel. Nie wie, jak dokładnie wyglądał mój pierwszy rok na uczelni i czego się w tym czasie nauczyłam. Dlatego uznaję, że to jest kolejna rozmowa, którą będziemy musieli odbyć, kiedy to wszystko się skończy i znajdziemy chwilę dla siebie.
― Przykro mi ― wyrywa mi się. Jim potrząsa energicznie głową, nieco zaskakując mnie tą reakcją.
― Nie, ty... ― urywa, chyba nie do końca wiedząc, jak ubrać w słowa to, o czym dokładnie myśli. Obserwuję, jak przeciera twarz dłonią, mocno tym faktem sfrustrowany, a potem przyznaje załamanym szeptem:
― To ja to zaproponowałem. Ja wyskoczyłem z tym konceptem pogoni za Harrisonem, a on...
― On się zgodził ― kończę zamiast Jima, żeby trochę mu to ułatwić. Mężczyzna wzdycha ciężko, znowu przymykając powieki. ― Zgodził się za szybko i za chętnie, bo ma w tym jakiś własny biznes i idę o zakład, Jim, że jesteśmy tylko marionetkami w kurewsko wielkim teatrzyku, i to ktoś z wyższych sfer pociąga za sznurki. A jeżeli to naprawdę jest Marcus, to... mamy przejebane.
Nerwowym ruchem zakładam za uszy kilka kosmyków, które wyszły mi z kucyka. I czekam. Czekam. Zaczynam się denerwować, ale nie wydaje mi się, żebym powiedziała coś, czego wcześniej ode mnie nie słyszał. Nie raz rzucałam aluzjami do tego, co mnie dręczyło. Jim wiedział o tym wszystkim lepiej, niż ktokolwiek inny; no, może z wyjątkiem Abe'a, bo aż za często dzieliłam się z nim moimi opiniami.
― ...co ja narobiłem.
No, więc to jest ten moment. Ten, w którym znowu na niego patrzę i przez chwilę po raz kolejny widzę w nim faceta, który stracił kogoś bliskiego. Cofam się do korytarza przed salą Daystrom i przez to aż skręca mnie w żołądku. Nie pojmuję, z jakiego dokładnie powodu Jim bez zastanowienia bierze na siebie wszelką odpowiedzialność ― nawet za coś, co nie do końca było jego winą.
― Jim, przestań, skup się ― zaczynam. Odpycham się nogą od ściany, żeby zatrzymać się przed Jimem. ― Zjebałeś. Zdarza się. Mówię z doświadczenia, serio. Zjebiemy jeszcze nie jeden raz, ale możemy teraz coś naprawić, jasne? Mamy szansę dokopać się do czegoś wielkiego, jak na odkrywców przystało. ― Waham się przez moment, wgapiając się uparcie w jego oczy i w nerwach przygryzając dolną wargę, aż wreszcie uznaję, że... on potrzebuje usłyszeć te kilka słów. Bez względu na to, jak je zrozumie. ― Nie jesteś tu sam.
Mam nadzieję, że w jego głowie też pojawia się wspomnienie tego dnia, w którym po raz pierwszy oficjalnie zasiadł w fotelu kapitana. Jim rozchyla usta i zamyka je na powrót kilkakrotnie, aż wreszcie... uśmiecha się. Smutno i słabo, co prawda, ale lepsze to, niż nic. Biorę, co dają.
― Wiem ― rzuca na wydechu. Ledwo go słyszę. Przechylam lekko głowę, przypatrując mu się uważnie, aż wreszcie jego uśmiech zaczyna nabierać innego wyrazu. Jest w tym szczery, a w jego oczach pojawia się ten błysk, który doskonale znam. ― Wiem ― powtarza Jim, tym razem głośniej. Ja też zaczynam się szczerzyć jak głupi do sera, bo z ramion spada mi taki dziwny ciężar. Nagle znowu mogę oddychać pełną piersią. ― Dobra. Kontrola szkód. Na tym trzeba się teraz skupić. Idziemy na mostek, tracimy tutaj czas ― decyduje stanowczo Jim.
Aż chce mi się ruszać, kiedy łapie mnie za rękę i ciągnie w stronę windy. Nie mogę też pozbyć się głupkowatego uśmiechu, chociaż usta mnie pieką, bo doprowadziłam je do naprawdę żałosnego stanu.
― Witamy z powrotem, kapitanie Kirk ― śmieję się wesoło, skocznym krokiem podążając za Jimem. Zerka na mnie przez ramię z odrobiną niezrozumienia, zwalniając przy tym nieco, chociaż wyjątkowo nie narzekam na tempo, które narzucił. ― Zaczynałam się martwić, że już pana nie zobaczę.
― Nie tak łatwo się mnie pozbyć, mówiłem ci już kiedyś.
Tęskniłam za tym nonszalanckim, zadziornym grymasem, którym raczy mnie Kirk. Bałam się, że straciłam go już na zawsze. To miła niespodzianka.
― Wiem, od zawsze mnie to kręci ― przyznaję, wzruszając ramionami, z pozoru obojętnie. Jim śmieje się po raz kolejny. Tak lekko, że aż robi mi się ciepło na sercu.
Wpadamy do turbowindy, a Jim prędko wybiera lokalizację mostku. Obydwoje nie możemy przestać się uśmiechać; przynajmniej do momentu, w którym drzwi się zamykają. Wtedy coś się zmienia; co prawda nadal jesteśmy w dobrych humorach, ale James poważnieje na moment, kręcąc głową z niedowierzaniem.
― Marionetki, też mi coś ― parska Kirk. Krzywię się nieznacznie, bo chociaż wybrałam niezbyt nieprzyjemne porównanie, to jednak... jest kurewsko trafne i nie da się temu zaprzeczyć. ― Statek pełen najlepszych z najlepszych, a oni robią z nas teatrzyk. Wiesz co, mnie przeraża to, że zawsze masz rację.
Opuszczam głowę, nagle tracąc odrobinę pewności siebie. Cała farsa z Adrienem. Zachowywałam się wtedy prawie tak samo, jak Jim. Nie słuchałam innych. Byłam przekonana o własnych racjach. Uparcie brnęłam w coś, co miało okazać się moją zgubą, chociaż wszyscy, na których mi zależało, starali się jakoś mi pomóc.
Pozwoliłam, żeby wywalili Jima ze statku, wtedy, w lutym, chociaż miałam prawo głosu i mogłam się w tym temacie odezwać, a gdybym to zrobiła, to może ktoś jeszcze by mnie poparł i przekonałabym Spocka, że to nie było najlepsze wyjście. I ta sprawa z dziennikiem kapitańskim... moje wątpliwości co do pracy dla Philippy...
― ...nie zawsze ― zaprzeczam cicho. Czuję, jak Jim znowu sięga po moją dłoń, ale tym razem jest w tym geście... odrobina niepewności, która nie jest dla niego typowa. Zaciskam palce na jego ręce, podnosząc na niego wzrok. ― Wszyscy popełniamy błędy. Ktoś mądry po prostu powiedział mi kiedyś, że sztuka polega na tym, żeby wyciągać z nich jakiekolwiek wnioski. Póki to robisz, póty się uczysz.
― Kto to powiedział? ― pyta cicho Jim, nachylając się w moją stronę. Niby udaje, że robi to z ciekawości, ale idę o zakład, że jest w tym coś jeszcze. I żadne z nas się do tego nie przyzna, bo to nie pora i miejsce na takie wyznania, ale chcemy czegoś więcej.
Pozostaje mi tylko wierzyć, że będziemy mieli na to czas.
― Ciotka Lys ― odpowiadam krótko, uśmiechając się przy tym odrobinę szerzej, kiedy Jim poprawia mi włosy wolną dłonią. Przejeżdża opuszkami po mojej skroni. Nie ma w tym geście nic wyjątkowego, ale... ten facet sam w sobie jest niezwykły. I to pewnie dlatego oddech mi przyspiesza.
A słowa nie opiszą tego, jak bardzo żałuję, że nie mogę przedłużyć tej chwili prostej przyjemności. Docieramy na mostek. Drzwi windy otwierają się z cichym szumem w tej samej chwili, w której Jim stwierdza wesoło:
― Muszę ją poznać.
Sterczę tak przez kilka sekund, jak ostatnia idiotka, odprowadzając go rozmarzonym spojrzeniem. Jak ja mam normalnie funkcjonować, kiedy ten facet istnieje? I wystarczy, że na mnie popatrzy, a już dostaję świra? Co takiego zrobił ze mną James T. Kirk i jak mam od tego uciec?
...czy ja w ogóle chcę uciekać?
Odsuwam tę nagłą realizację na bok, bo to nie jest czas na to. Potrząsam delikatnie głową, starając się skupić na rzeczywistości, po czym biegnę za Jimem, dołączając do niego przy fotelu kapitana. Nie zasiada w nim; kręci się obok, trzymając w dłoni komunikator.
― Co zrobimy z tymi informacjami od Harrisona? ― interesuję się. Jim macha mi przed twarzą małym urządzeniem opatrzonym symbolem Floty; trójkątny kształt majaczy mi w wyobraźni jeszcze przez dłuższą chwilę. Mimowolnie rozmasowuję obojczyk, bo chociaż wcześniej tego nie czułam, tak teraz dogania mnie, jak bardzo się poobijałam.
Świadomość tego, że na mojej skórze widnieje właśnie ten prosty symbol, przyprawia mnie o ciarki na plecach. Stracił znaczenie. A teraz nabrał nowego. I nie jest zbyt pozytywne.
― Scotty ― odpowiada mi krótko Jim. Splatam ręce na piersi, wzdychając przy tym ciężko. Gdybym była na jego miejscu, to po takiej akcji, która miała miejsce, dwa razy zastanowiłabym się, czy pomóc kapitanowi.
Z drugiej strony, ujmuje mnie trochę to, jak wielkim zaufaniem James darzy nas wszystkich.
― Okej, a co, jak coś mu się stanie? ― zastanawiam się, gestykulując przy tym nerwowo. James kiwa głową energicznie, unosząc wymownie brew. Nawet nie musi pytać, żebym domyśliła się, o co mu chodzi. ― Mogę zadzwonić do Philippy. Najpierw Scotty, potem ona.
Nogi mam jak z waty, kiedy się uśmiecha. Szczególnie w ten wyjątkowy sposób, który dosłownie sprawia, że mięknie mi serce.
― Uwielbiam cię ― szepcze. Nie mam pojęcia, jakim cudem zamieniam się przy nim w przewrażliwioną kluchę, ale nie jestem przyzwyczajona do takiego rumienienia się. Odwracam wzrok, kurewsko zawstydzona takimi prostymi słowami ze strony kapitana, a on jest niecodziennie zadowolony z siebie, kiedy wybiera nazwisko Montgomery'ego z listy kontaktów. I, ku naszemu wspólnemu zaskoczeniu, inżynier odbiera aż za szybko. ― Scotty, tu Kirk.
― O, no proszę! ― ...już się nie dziwię, że się nie zawahał. Whiskey zrobiło swoje. Nie uwierzę, że pił coś innego, bo facet za bardzo się szanuje. Tak, czy inaczej, już po pierwszym tekście spoglądamy po sobie wymownie z Jimem. Scotty jest wstawiony. Nie jakoś wyjątkowo, ale zdecydowanie zdążył już spożyć to i owo. ― Kapitan Idealny Fryz we własnej osobie!
Zaciskam usta w cienką linię, rozbawiona sfrustrowaną miną Jima. Zresztą, nie powiedziałabym, żeby w chwili obecnej robił za przykład perfekcyjnej fryzury. Po akcji na Kronosie też wziął prysznic, ale nie miał czasu ogarnąć włosów. Uroczo wygląda.
― Gdzie ty jesteś? ― pyta James. Scotty parska po drugiej stronie połączenia, a ja ostrożnie wołam Hikaru po nazwisku. Mężczyzna odwraca się w moją stronę, unosząc brwi w geście wyczekiwania; prędko szepczę mu, żeby namierzył połączenie, więc kiwa głową, zabierając się do pracy.
Niezawodny. I on, i Chekov.
― A ty? ― droczy się z kapitanem Montgomery. Bo przecież skurwiel doskonale pamięta, jak wyglądał nasz plan dnia, póki sprawa się nie rypła. O tym jednym nie ma pojęcia. I może lepiej, żeby nie wiedział, bo... boję się nawet myśleć o tym, jak zareagowałby na wieść o usterce w maszynowni.
― Czy ty jesteś pijany?
― To moja prywatna sprawa, Jimbo.
Hikaru macha ręką, żeby zwrócić na siebie moją uwagę.
― Nebulous, bar zaraz przy porcie w San Francisco ― informuje mnie. Jezu Chryste, znam tę spelunę. Cofam to, co myślałam o Scottym. Facet jednak się nie szanuje. Nawet w kryzysie nie poszłabym tam drugi raz.
Mimo wszystko, dziękuję cicho przyjacielowi, a ten posyła mi ciepły uśmiech w odpowiedzi.
― Mniejsza o to, potrzebujemy twojej pomocy. ― Jim pokazuje nam kciuk w górę, aprobując te nasze skromne działania w tle. A skoro już wiemy, gdzie polazł nasz szkocki wariat, można przejść do rzeczy, więc James właśnie to robi. ― Zanotuj współrzędne. Dwadzieścia trzy, siedemnaście, czterdzieści sześć, jedenaście. Zapisałeś?
― Co, myślisz, że nie dam rady zapamiętać czterech liczb? Trochę wiary, naprawdę. ― Scotty urywa na moment, podczas gdy ja i Jim zgodnie unosimy brwi, czując, co nadchodzi. Montgomery cmoka wymownie, z nieukrywanym niezadowoleniem dodając:
― ...jaka była ostatnia?
― Jedenaście ― odpowiada prędko Jim. Podziwiam to, jak spokojnie brzmi. Nie jest zirytowany, ani rozczarowany. Opcje są dwie. Albo ma w sobie kurewsko dużo zrozumienia, albo jest po prostu zbyt zmęczony, żeby się kłócić. ― Słuchaj, nie wiem, czego w ogóle masz tam szukać, ale Rory wyśle ci małą pomoc, w razie, gdyby wpędziło cię to w kłopoty. Tak czy inaczej, raczej będziecie wiedzieć, o co chodzi, kiedy to zobaczycie. ― Kirk waha się przez zaledwie kilka sekund, w tym czasie zerkając na mnie przelotnie. Nie do końca wiem, co go dręczy, póki nie kontynuuje wypowiedzi. ― I miałeś rację co do torped.
Scotty jest chyba w szoku. I wcale mu się nie dziwię. Sama jakoś tak... nie umiem powstrzymać się od prostego gestu. Kręcę powoli głową, a politowanie miesza się z rozczuleniem, kiedy wpatruję się w Jima.
― Biorę to za przeprosiny i zastanowię się, czy przyjąć te przeprosiny ― uznaje wreszcie Scotty. Uśmiechamy się do siebie nawzajem z Jimem, ale chwilę później poważnieję nagle, odrobinę zaskoczona tym, co słyszę. Muszę koniecznie umyć ręce. Niekomfortowo mi z tym, jak bardzo pocą mi się dzisiaj dłonie, więc na szybko wycieram je o materiał sukienki. ― Ogarnęła cię?
...faktycznie, coś tam mówił, że powinnam to zrobić, ale nie ma szans, żebym przypisała sobie sto procent całkowitych zasług. Spock też miał swój wkład. Nawet Uhura i Bones, który ciągle jest gdzieś w pobliżu, rzucając swoimi południowymi metaforami, jakby liczył wcześniej na to, że właśnie w ten sposób zmusi przyjaciela do logicznego myślenia.
Chyba podziałało. Jakoś udało nam się uspokoić tego wariata wspólnymi siłami.
Jim chyba postrzega to wszystko odrobinę inaczej; przynajmniej w chwili obecnej. Może to wynika z tego, że przez ostatnie kilkadziesiąt minut właśnie ja męczyłam go moją irytującą egzystencją. Kirk wbija we mnie dziwne, zaskakująco radosne spojrzenie. Zdecydowanie musi przestać to robić w ten sposób.
― ...można tak powiedzieć ― mamrocze do komunikatora James. Odwracam wzrok, zawstydzona. Nie mogę. Kurwa, nie mogę. Ten człowiek mnie wykończy samym swoim istnieniem. ― I pragnę przypomnieć, że sam odszedłeś.
― Zmusił mnie pan!
Po tym, jakiego tonu używa Montgomery, można łatwo wywnioskować, co zrobi, dlatego łapię za nadgarstek Jima i przysuwam komunikator do siebie, krzycząc:
― Czekaj na Philippę!
Cholera jedna wie, czy zdążyłam. Połączenie urywa się dosłownie w momencie, w którym kończę wypowiedź, więc zakładam, że informacja jakoś do Scotty'ego dotarła. Wzdycham ciężko, niechętnie puszczając rękę Jima, przy okazji potrząsają bezsilnie głową.
― Co za człowiek ― mamroczę. Jim śmieje się cicho, kiedy łapię za własny komunikator, prędko znajdując numer Philippy na szybkim wybieraniu. ― Dobra, moja kolej. Oby wcześniej nie kłamała.
Nie kłamała.
Odbiera zaledwie po kilku sekundach oczekiwania. Nie tracę czasu na formalności, prędko przechodząc do konkretów, kiedy tłumaczę jej, gdzie znajdzie Scotty'ego i dlaczego w ogóle potrzebujemy jej pomocy. Słucha mnie uważnie, przerywając mi tylko raz, kiedy prosi troskliwie, żebym wzięła kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy kontynuowała.
Ma rację, więc to właśnie robię, bo dociera do mnie, że do tego momentu nawijałam jak jebana katarynka. Przy okazji wyłapuję kątem oka, że Spock i Uhura pojawiają się na mostku. Co najciekawsze, moja koleżanka nie umie zwalczyć tego zadowolonego uśmiechu, który rozkwita na jej ustach. No, i przybyli tu jedną turbowindą. Razem. Wnioski nasuwają się same i podpowiadają mi, że kryzys został zażegnany.
Przynajmniej jeden. Co za ulga.
Żegnam się z Philippą, która wcześniej zapewnia mnie, że pomoże nam, jeżeli tylko będzie w stanie i zdecydowanie zajmie się sprawdzeniem tego jednego miejsca, o którym wspomnieliśmy. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się wyczołgać z długów, które u tej kobiety zaciągam, ale jestem teraz skazana na jej dobroduszność.
Gdyby nie Philippa, to... kto wie, co by się stało? Boże, zdecydowanie nie byłoby mnie na pokładzie. Możliwości są nieskończone. I przeraża mnie to równie mocno, co ekscytuje.
...ktoś za mną stoi.
Odwracam się gwałtownie, wiedziona przeczuciem, i podskakuję w miejscu, bo Spock znajduje się zdecydowanie za blisko mnie. Jakby tego było mało, humor Jima ewidentnie się poprawił, bo zdusza w sobie rozbawiony chichot. Zaczynam podejrzewać, że minęłam się z powołaniem. Skoro wszystkim tak podoba się moje zachowanie, powinnam spróbować sił w kabarecie.
Przyciskam dłoń do klatki piersiowej w teatralnym geście, wyduszając z siebie ciche "Jezu Chryste", podczas gdy Spock marszczy delikatnie czoło, chyba nie do końca pojmując, z czego wynika moja dramatyczna reakcja.
― Nie chciałem przeszkadzać, ale...
― Już cię wtajemniczamy, Spock ― przerywa mężczyźnie Jim. Odchrząkuje wymownie, znowu wchodząc w tryb kapitana. Pojmuję, że czas na żarty dobiegł końca, ale nadal potrzebuję chwili, żeby opanować moje biedne serducho. ― Uhura, zaproś do nas Bonesa.
Czas rozkręcić imprezkę południowymi złotymi myślami.
───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────
― ...zlasował ci się już do reszty ten kukurydziany mózg? A tobie padło na zapełniony gwiazdami umysł?
Otóż odkryłam, że kiedy Leonard Horatio McCoy darzy kogoś szczerą sympatią i nie zamierza oglądać na żywo jego zgonu, to obraża albo jego miejsce pochodzenia, albo największą obsesję. W przypadku Kirka, padło na tę pierwszą opcję; w moim, na tę drugą. O ile dobrze kojarzę, ostatnio rzucił do Abe'a coś w stylu "czy ci głupota kompletnie przeżarła szare komórki medycznego geniusza?", i mój przyjaciel potrzebował dobrych kilku minut, żeby dojść do siebie, tak go to wzruszyło.
Mnie też teraz ujmuje to, co słyszę. Teatralnym gestem kładę dłoń na klatce piersiowej, wzdychając cicho z wzruszeniem, podczas gdy Lenny kręci z niedowierzaniem głową, ciągnąc dalej swój wkurwiony wywód.
― Facet zabił Pike'a. Próbował dojebać ciebie. ― McCoy wciska palec prosto w mostek Jima, aż ten krzywi się nieznacznie i odsuwa od siebie łapę przyjaciela, więc ten wskazuje dłonią na mnie i Spocka. ― O tej dwójce to już w ogóle nie wspominam! A ty chcesz otwierać torpedę, bo gość cię podpuścił?! ― Jim nie odpowiada. Splata ręce na piersi, łypiąc na Lenny'ego spode łba. Bones pojmuje chyba, że znalazł się na przegranej pozycji; bierze się pod boki, rzucając mi pełne rozczarowania spojrzenie. ― I ty mu na to pozwalasz?!
Rozkładam ręce, bezsilna.
― To ma głębszy sens, Lenny ― wzdycham ciężko. Leonard parska niegrzecznie.
― Jaki, twoje teorie?!
― Są logiczne, Bones ― wtrąca prędko Jim. Nie mogę się powstrzymać. Z subtelnym, ledwo dostrzegalnym uśmiechem spoglądam na kapitana, wdzięczna, że stanął po mojej stronie w tym całym konflikcie. Wreszcie. ― Dlaczego nas oszczędził? Nie zastanawia cię to? Mógł zabić nas wszystkich na Kronosie.
― Z całym szacunkiem, ale w temacie manipulacji, doktor McCoy ma rację. ― Ja już nie wiem, czy mnie to powinno dziwić, czy nie. Spock to jest dziki wariat. Nigdy nie wiadomo, co mu do łba przyjdzie i czego się po nim spodziewać. Gapię się na niego z szeroko otwartymi oczami, bo wydawało mi się, że nawiązaliśmy jakąś nić porozumienia, choćby przy temacie Carol.
Mam nadzieję, że skurwiel zobaczy w moich gałach te iskierki rozczarowania, bo to jest zdrada w biały dzień. Może dlatego boi się na mnie spojrzeć. Bo doskonale wie, co zastanie.
Głośne westchnienie ze strony Lenny'ego przypomina mi trochę ciotkę Melody, kiedy jej mąż pakuje ich w jakieś kłopoty, albo jak z ogółu coś nie idzie po jej myśli. Tęsknię za nią, tak po dłuższym namyśle.
Bones wygląda na załamanego. Nie wiem jeszcze, co dobija go najbardziej, ale chłop zdecydowanie łatwo nie ma. Zaczyna kręcić się nerwowo po mostku, ale jest jak nasz ziemski księżyc. Trzyma się na orbicie.
― Niech mi pan nie przytakuje, Spock, czuję się nieswojo ― mamrocze doktorek. Jezu, mam ochotę parsknąć. Znaczy, czaję, z czego wynika jego opinia, ale ja osobiście się cieszę, kiedy ludzie się ze mną zgadzają. Tym bardziej, że tym razem chodzi o Spocka. Gość głupi nie jest.
― Proszę panować nad emocjami, doktorze. Logika podpowiada...
― Logika?! ― wybucha McCoy. Wywracam oczami, kiedy wcina się niegrzecznie w wypowiedź Spocka. Nie to, że darzę Wolkanina większą sympatią, niż doktorka. Przyjaźń z Abrahamem do czegoś zobowiązuje. ― Szaleniec urwany z choinki chce, żebyśmy wysadzili statek!
― Nie ― zaprzecza niemal natychmiast Jim. Tym razem to on grozi przyjacielowi palcem wskazującym, jakby szykował się do wygłoszenia jakiegoś cholernego wykładu. Profesor Kirk nie brzmi tak źle, jeżeli mam być szczera. I to zdecydowanie nie jest czas, żeby wyobrażać sobie taki scenariusz. ― Nie wiemy, czemu się poddał, ale nie o to chodzi.
― Jemu na tych torpedach zależy ― zauważam, wreszcie wyjątkowo nawiązując kontakt ze Spockiem. Mężczyzna kiwa powoli głową. Oto i moja pewność siebie wraca do łask, kiedy mój mózg ogarnia, że ma wsparcie nie jednego, a dwóch oficerów wyższych rangą. ― A ja chcę wiedzieć, dlaczego.
― Czyli mamy umierać w imię twojej paranoi?
― Lenny, misiu, to nie jest paranoja! ― Nie do końca ogarniam, dlaczego od razu się drę, i to z takim wyrzutem, ale zwalam to na dwie rzeczy. Pierwsza: mój kalendarz i ilość tabletek antykoncepcyjnych mówią, że lada chwila zacznie się tydzień rekinów. Walka z moim napięciem przedmiesiączkowym nie jest dobrym pomysłem. Druga opcja jest taka, że stres mnie dopierdala. Tyle się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku dni, że nerwy mają prawo mi puszczać. Mimo wszystko, staram się trochę uspokoić, więc następna wypowiedź brzmi już nieco lepiej. ― Mam powody, żeby w to brnąć. Zaufaj mi chociaż odrobinę.
Chyba odzywa się w nim ten południowy gentleman, o którym zawsze tyle słyszę. A może po prostu robi to ze względu na Abe'a, cholera jedna go wie. Tak, czy inaczej, Lenny wzdycha ciężko, dosłownie się poddając. Przymyka na chwilę powieki, pocierając je palcami. Ciekawe, ile przespanych nocy umknęło z jego życiorysu.
― Dobra ― wzdycha wreszcie McCoy. ― To załóżmy, że otworzymy jedną z tych torped. Jak, skoro nie ma tu Scotta? Znacie kogoś jeszcze, kto poradzi sobie z czterema tonami dynamitu?
Teoretycznie... mogłabym zaproponować Idarianę. I Jim chyba o tym wie, bo rzuca mi wymowne spojrzenie. Fakt, istnieje opcja, że źle to interpretuję i dopisuję logikę do czegoś, co naprawdę nie ma żadnego głębszego sensu. W każdym razie, Ida to jedna z możliwości. Prawda jest jednak taka, że mam pewne podejrzenia, i... aż ciężko mi się do tego przyznać, ale...
...moje zaufanie do Idariany stało się dzisiaj nadzwyczaj kruche.
― Córka admirała jest specjalistką od broni.
Zemdleję. Dobrze, że Bones akurat zrobił kółeczko i znalazł się obok mnie, bo przynajmniej mam kogo złapać za łapę, zanim padam na mordę. Jakby tego było mało, Lenny puszcza w niepamięć to, że przed chwilą się kłóciliśmy, bo budzi się w nim instynkt lekarza, kiedy przytrzymuje mnie w pionie, pytając cicho, czy wszystko jest okej. Nie. Kurwa. Nie jest okej.
Dosłownie kręci mi się w głowie, kiedy Spock rzuca tym tekstem, jakby właśnie mówił o jakichś błahostkach, a nie o fakcie, który miał się z czasem okazać niezwykle istotny. Gość mnie wykończy.
― O Jezu, to był twój plan?! ― piszczę, zirytowana, przy okazji wyłapując pełne dezorientacji spojrzenie Pavla. Chłopak skacze wzrokiem po nas wszystkich, ilekroć któreś się odzywa, co jakiś czas zerkając wymownie na Hikaru. Jest jeszcze Nyota; kobieta kręci głową z niedowierzaniem, jak zawiedziona matka. Ja ją rozumiem. W chwili obecnej mam ochotę przywalić w mordę jej chłopakowi. ― Zrobić mu na złość?!
― Jaka córka admirała? ― pyta Jim. Do tego momentu też kręcił się w pobliżu, jak Bones, ale kiedy tylko Spock wyskoczył ze swoją wiadomością roku, kapitan wrócił do naszej małej grupki.
Albo mi się wydaje, albo ten skurwiel naprawdę się uśmiecha. Niesamowite. Zero emocji przy mordowaniu Klingonów, ale teraz, jak odbił się od dna, nagle przypomniał sobie, że ma w sobie też trochę genów matki.
― Carol Marcus ― oświadcza dumnie Spock. Znowu ucieka ode mnie spojrzeniem. I dobrze, bo gdyby takowe mogło zabijać, właśnie zaciskałby własne dłonie na swojej szyi; te same dłonie, które splótł za plecami, kiedy dumnie się prostował. Co za skurwielskie zagranie, mój Boże. Hipokryzja leje się strumieniami, bo lepszym człowiekiem nie jestem, ale... kurwa, w takiej chwili? Mi też się nie podoba to, że Jim wcześniej miał wyjebane w nasze rady, ale jakoś nie robię mu wyrzutów. ― Ukryła swoją tożsamość, żeby dostać się na okręt.
― Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? ― kontynuuje nienaturalnie wysokim głosem James. Skupiam się uparcie na Spocku, bo czekam, aż na mnie spojrzy i posra się mentalnie ze strachu, ale kątem oka widzę, że Jim lustruje mnie nieco zmartwionym wzrokiem.
Powinniśmy mieć zakaz jakiegokolwiek kontaktu. Ja tracę przy nim głowę.
― Kiedy będzie to istotne. ― Odpowiedź Spocka jest... wyważona. Lewy kącik jego ust unosi się ledwo dostrzegalnie. A do mnie dociera, że ta złośliwość Wolkanina działa w sumie w obydwie strony. Jim nazywa go "robotem" w chwili kryzysowego wkurwu, więc ten odwdzięcza się pięknym za nadobne. Obydwaj wsadzają kij w mrowisko z wielką przyjemnością i nie mają sobie tego za złe, a co najciekawsze, to... ja i Spock działamy chyba na podobnej zasadzie. ― Czyli teraz.
Wszyscy milczą przez dłuższą chwilę; wykorzystuję ten czas, żeby zerknąć znowu na Uhurę, Sulu i Chekova. Nyota przymknęła powieki i rozmasowuje obolałą skroń. Zdecydowanie potrzebuje przeciwbólowych. Jeżeli chodzi o pozostałą dwójkę, to całe zajście chyba nawet trochę ich... bawi. I to też mnie nie dziwi. Zresztą, ciężko jest mi ich oceniać. Sama chwytam się każdej okazji do uśmiechu jak tonący brzytwy i nawet nie jest mi z tego powodu głupio.
― Wiedziałaś o tym? ― zastanawia się na głos Jim. Mrugam kilka razy powiekami, cholernie rozkojarzona, ale kiedy już dociera do mnie, co się dzieje, dostaję jobla. Macham łapami jak nienormalna, wskazując to na Spocka, to na siebie, i wydaje mi się, że słyszę, jak Pavel próbuje zamaskować sztucznym kaszlem to parsknięcie, które mu się wyrwało.
Młody. Ja jestem w panice. Wypomnę ci to później.
― Zaufałam mu! ― tłumaczę, układając dłonie na biodrach. Co chwilę odrywam palce od niebieskiego materiału uniformu, żeby jeszcze kilka razy machnąć ręką w kierunku Spocka. ― Myślałam, że ma w tym jakiś cel, czy coś! Wiesz, co? Miałeś, kurwa, rację. Nie należy ufać Wolkanom.
Kapitan uśmiecha się do mnie zadziornie, puszczając mi oczko. Gość ma naprawdę spore szczęście, że aż tak go lubię, bo droczenie się ze mną w takich momentach nie zawsze kończy się dobrze. Jim przesuwa dyskretnie dłonią po moich plecach, zaczynając między łopatkami i odrywając ode mnie rękę, kiedy sięga palcami okolic krzyża. Nie mam pojęcia, skąd w nim nagle tyle śmiałości w tego typu kwestiach, ale nawet nie zamierzam narzekać.
Jim pochyla się w moją stronę, ignorując wymowne, zirytowane parsknięcie Bonesa.
― Wybaczam ― szepcze mi na ucho Kirk.
Nawet na niego nie patrzę, kiedy podnoszę dłoń. Przyciskam palce do klatki piersiowej Jima i odpycham go od siebie powoli ze śmiertelnie poważną miną, chociaż w głowie mam taki pierdolnik, że nawet najlepsza firma sprzątająca, z której usług zawsze korzysta moja matka, nic by tu nie poradziła.
Jim śmieje się cicho, chyba doskonale wiedząc, co ze mną zrobił ten ostatni gest. Gdyby nie to, że mamy widownię, to najpewniej sama też pozwoliłabym sobie na odrobinę luzu, ale ludzie i tak już widzieli za wiele, a ja sama aż nazbyt często się zapominam.
Załamane westchnięcie Nyoty Uhury słyszymy wszyscy, ale tylko ja wiem, czego dokładnie dotyczy. Laska nie spocznie, póki nie zobaczy na własne oczy, jak pomiędzy mną i kapitanem dochodzi do czegoś... więcej.
A ja, wyjątkowo, wolałabym załatwić sprawę z Jimem na osobności, bez zbędnych świadków.
───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────
Carol Marcus ma jaja. Nie wiem, czy to podziwiam, czy mnie ten fakt zwyczajnie wkurwia. Laska odmawia przyjścia na mostek. Zamiast tego grzecznie prosi, żebyśmy spotkali się z nią w maszynowni, bo stamtąd mamy prostą drogę do hali wylotowych. Nie do końca pojmuję, dlaczego tak do tego podchodzi. Może planuje spierdolić? Nie wiem. Nie czaję. I tak się stąd nie wyrwie, bo nikt jej nie puści.
Ja zdecydowanie nie pozwolę jej opuścić pokładu tego statku, póki nie odpowie mi na kilka pytań. A ponieważ jestem zazdrosną zołzą... to kiedy Jim proponuje, że sam się do niej przejdzie, znowu decyduję się robić za przylepę pod tym prostym pretekstem dowiedzenia się czegoś istotnego, co mogłoby potwierdzić kilka moich teorii.
Nie kłamię. Ale nie zamierzam zaprzeczać, że blondyna mi działa na nerwy i nie chcę, żeby sobie pomyślała, że ma jakieś szanse. Co jest... głupie w cholerę. Bo ja i Jim nie jesteśmy razem. Ja nawet nie umiem dokładnie powiedzieć, co się między nami dzieje. Te nasze przepychanki są fajne, lubię je. Podoba mi się to, że ja mam wsparcie w nim, a on we mnie. Przychodzimy do siebie nawzajem, jeżeli coś nas dręczy.
Z tym, że oficjalnie nie jesteśmy parą. Nie do końca w ogóle mam prawo zachowywać się tak, jakby ten facet był ze mną jakoś wyjątkowo związany. Perfidna ze mnie kurwa, ale nic na to nie poradzę.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio zależało mi na kimś tak bardzo, jak na Jamesie T. Kirku, który teraz podąża uparcie za Carol. Laska nie odezwała się słowem, od kiedy znaleźliśmy ją przy tych cholernych cukierkach-niespodziankach. Jedyne, co dostaliśmy, to powitanie w formie krótkiego "proszę za mną".
― Dobra, możemy w końcu się dowiedzieć, o co chodzi z tymi torpedami? ― pytam wreszcie, zirytowana. Muszę przyznać, że zaczyna mnie trochę męczyć tempo, które narzuciła blondyna. Może ona spała dobrze przez ostatnie dni i nie spędziła ponad czterdziestu ośmiu godzin na konkretnym napierdalaniu.
Jestem świadoma, że jeżeli zdecyduję się usiąść chociaż na chwilę, to po prostu się nie podniosę, bo ciało odmówi mi posłuszeństwa. Nawet teraz walczę z pokusą rzucenia się na podłogę i przyjęcia pozycji rozgwiazdy. Będę tak sobie grzecznie i cierpliwie czekać na zgon.
― Nie wiem ― odpowiada mi przez ramię Carol. Już mam wydzierać na nią ryja, ale Jim dosłownie czyta mi w myślach, albo po prostu zna mnie już wystarczająco dobrze, żeby to przewidzieć. Unosi wymownie dłoń, rzucając mi błagalne spojrzenie. Zamykam mordę, niech mu będzie. ― Dlatego sfałszowałam swój przydział. Żeby się dowiedzieć. Swoją drogą, szczerze za to przepraszam. ― Pani Marcus gwałtownie się zatrzymuje, a ponieważ Jim idzie najbliżej niej, prawie na siebie wpadają. Ja też ledwo zdążam przystopować. Marszczę czoło, wychylając się zza Jamesa, tylko po to, żeby zareagować odruchem wymiotnym. Weź te gały, kobieto. ― Jeżeli ma pan przeze mnie problemy, to...
― W chwili obecnej mamy ważniejsze rzeczy na głowie ― wtrącam perfidnie, przywołując na usta złośliwy grymas. Carol mruży badawczo powieki, skacząc wzrokiem to na mnie, to na Jima, aż wreszcie skina ledwo zauważalnie głową, stawiając krok w tył.
Dobrze, kurwa. Prawidłowo. Czyli jednak mam jeszcze szacun na dzielni. Wyjątkowo mam nadzieję, że córka admirała kojarzy mnie najlepiej tylko z tych złych rzeczy. Jebać bycie poprawną. Odpuszczę wiele, ale nie tego jednego faceta.
― Tak, to raczej oczywiste ― mamrocze niepewnie kobieta. Wyciąga dłoń w stronę Jima, a on przelotnie ściska jej rękę, wyraźnie zdezorientowany. ― Carol Marcus.
― James Kirk.
― Aurora Nova ― wbijam znowu w rozmowę, szczerząc zęby w kurewsko złowieszczym uśmiechu. Nie zdziwię się, jeżeli Jim zaraz poprosi mnie, żebym trochę się ogarnęła, albo po prostu sobie poszła. ― Raz jeszcze.
Grymas pojawiający się na ustach Carol nie przypomina tego mojego. Albo jest zajebistą aktorką, albo naprawdę nagle uznała, że nie zamierza ze mną walczyć. Rusza w dalszą drogę, znowu zapierdalając szybciej, niż najnowsze Ferrari mojego ojca, ale cały czas trajkocze, co chwilę oglądając się przez ramię na mnie i Jamesa.
― Wiem, znam pani kolegę, doktora Tellera. ― Przechylam delikatnie głowę, słysząc te słowa. Czy mi się ta informacja podoba? Sama nie wiem. ― Miałam z nim wykłady z etyki, wszyscy dzielili się jego notatkami. Były świetne, tak swoją drogą, może mu to pani przekazać. Torpedy. ― Ta nagła zmiana tematu sprawia, że mrugam kilka razy powiekami, odrobinę zbita z tropu. Zostałam trochę w tyle, a Jim prędko to zauważa, ku mojemu szczeremu zaskoczeniu. Zwalnia nieco, żebym mogła do niego dołączyć, a kiedy już mi się to udaje, kapitan łapie mnie za dłoń i zaczyna ciągnąć mnie za sobą. Nie narzekam. Nogi mi się plączą, ale podoba mi się to. ― Zwykle tylko oficerowie ze stopniem równym lub wyższym kapitanowi dostają dostęp do projektów i informacji o Sekcji 31, ale bycie ukochaną i jedyną córeczką tatusia ma swoje dobre strony. Ojciec dał mi dostęp do bazy danych.
― Dał? ― parskam z niedowierzaniem. Carol zwalnia na zaledwie kilka sekund, jakby zastanawiała się nad tym prostym pytaniem, które jej zadałam.
― ...wyżebrałam je ― przyznaje po chwili wahania kobieta. Wchodzimy do hangaru, a Carol bez zastanowienia obiera sobie na cel jeden z promów. ― I zaszantażowałam, że przeprowadzę się z powrotem do matki, do Londynu, i zażądam, żeby nigdy więcej się do mnie nie odzywał. W każdym razie, odkryłam informacje o torpedach, ale kiedy poszłam go o nie spytać, nie chciał mnie nawet przyjąć. A potem wszelkie dane o tej nowej broni zniknęły ze wszystkich oficjalnych raportów.
Marcus zatrzymuje się w wejściu do małego wahadłowca, więc ja i Jim robimy to samo. Kirk spogląda na mnie przelotnie, i chociaż ten kontakt trwa zaledwie kilka sekund, to nie mogę tego samego powiedzieć o naszych rękach. Jim wodzi kciukiem po wierzchu mojej dłoni, a ja nie umiem pozbyć się głupiego wrażenia, że ten prosty gest ma mi przekazać coś konkretnego.
― I wtedy my je dostaliśmy ― wzdycha ciężko Jim, znowu skupiając się na Carol. Wchodzimy za nią do promu, kiedy kobieta oświadcza z rozbawieniem:
― Jest pan bystrzejszy, niż sugeruje pańska reputacja.
Biorę to zbyt personalnie, bo przecież ten tekst nawet mnie nie dotyczy. Wyrywa mi się krótki, nerwowy chichot, a Carol wzdryga się nieznacznie, chociaż udaje, że wcale jej to nie rusza. Majstruje coś przy panelu pilota, stojąc do nas plecami.
― ...że słucham? ― pytam w końcu, kiedy Marcus wreszcie znowu zaszczyca nas spojrzeniem. A ponieważ przy okazji jej wzrok, niby przypadkiem, pada na nasze złączone dłonie, obydwoje z Jimem odrobinę się od siebie odsuwamy. Ja splatam ręce na piersi, a on drapie się z zafrasowaniem po karku, mamrocząc niepewnie:
― Mam reputację?
― A i owszem. ― Kącik ust Carol unosi się nieznacznie, kiedy wskazuje na mnie obojętnym ruchem głowy. ― Pani też.
― Milutko ― prycham niegrzecznie, przestępując z nogi na nogę. Te fotele wyglądają cholernie kusząco. Idę o zakład, że gdybym tylko posadziła dupę w jednym z nich, to padłabym na strzała. Sekunda i wyłączyłoby mnie z życia. Niechętnie odrywam rozmarzony wzrok od ziemi obiecanej, na powrót skupiając się na Carol. ― Jakie to reputacje?
― Łamiecie serca na prawo i lewo.
Rzuca tym tekstem z takim politowaniem i pogardą, że aż mnie skręca. Nie wiem, nie polubimy się. Być może dlatego, że mamy zaskakująco podobne charaktery. Tak mi się przynajmniej wydaje. Mogę się mylić, bo aktualnie mam niewielkie problemy ze skupieniem i logicznym, spójnym myśleniem.
― Fajnie. Dlaczego ludzie nigdy nie mogą gadać o tym, że skończyliśmy Akademię z jednymi z najlepszych wyników w historii? ― zwracam się do Jima smutnym tonem, a on kiwa głową powoli, przyznając mi rację. ― Kurewstwo.
― Prawda? ― irytuje się kapitan. ― Ile jeszcze będą nam wypominane błędy młodości?
― Możemy wrócić do sedna sprawy? ― prosi Carol. A ponieważ robi to w miarę grzecznie, obydwoje z Jimem mamroczemy krótkie "przepraszam", bo zasłużyła. Ma rację. Nie podoba mi się fakt, że muszę to przyznać, ale czasami nie ma ucieczki przed faktami. Marcus wydaje się tym krótkim zajściem wielce zadowolona. Aż mam ochotę wywrócić gałami. ― Otwarcie torpedy na pokładzie Enterprise jest zbyt niebezpieczne.
Mój czas, by błyszczeć.
― W pobliżu jest planetoida ― informuję zasadniczym tonem. Carol pstryka palcami, zaraz potem uśmiechając się tajemniczo pod nosem, kiedy odpowiada:
― Idealnie się składa, pani porucznik. Tam mogę spróbować coś zdziałać, ale będę potrzebowała pomocy. Najlepiej kogoś o wprawnych dłoniach. Ten prom jest gotowy do lotu? ― Jim rzuca jej krótkim potwierdzeniem, więc kobieta zaczyna krzątać się po małym wnętrzu. Prędko się domyślam, że sprawdza, czy ma tu wszystko, czego mogłaby potrzebować. ― W takim razie, zaczekam tu na profesjonalistę.
― Załatwimy kogoś ― zapewnia krótko kapitan. Zerka na mnie wymownie, zaraz potem przenosząc spojrzenie na wyjście.
Pojmuję aluzję, ale... mam potrzebę sprawdzenia jeszcze jednej rzeczy, dlatego zatrzymuję się w pół kroku. I Jim robi to samo, najpewniej wyczuwając, że ― w przeciwieństwie do niego ― nie uznaję tej rozmowy za skończoną.
― ...silnik ― rzucam na wydechu. Kątem oka wyłapuję, jak Jim marszczy czoło, bo... Carol zastyga w bezruchu na kilka sekund. Chwilę jej zajmuje, żeby się ogarnąć, a to wystarcza, żebym zrobiła się podejrzliwa. I wiem, że to samo tyczy się Jamesa.
Marcus wraca do rzeczywistości. Przełyka głośno ślinę, odwracając się znowu w naszą stronę, jakby wyczuła, że nie podoba nam się jej zachowanie i zaczynamy ją postrzegać w nieco innym świetle. Albo mi się wydaje, albo pobladła.
― Co z nim? ― zastanawia się na głos. Mrużę nieznacznie powieki, dokładnie obserwując każdy jej ruch, choćby było to jedynie drgnięcie mięśnia pod okiem.
― Ta usterka ― tłumaczę jej spokojnie to, o co dokładnie mi chodzi. ― To była pani? To pani sabotowała rdzeń? ― Nie ma sensu owijać w bawełnę. Jeżeli ma coś do ukrycia, to mogłaby wykazać się odrobiną szczerości, bo kłamanie już na nic się jej zda.
Problem jest jeden. Patrzę na tę laskę i mam wrażenie, że ona rzeczywiście mówi prawdę, kiedy znowu się odzywa. Wracam więc do punktu wyjścia, i wkurwia mnie to niemiłosiernie.
― Nie ― zaprzecza spokojnie Carol. ― To nie byłam ja. Skąd ten pomysł? Dlaczego miałabym to robić?
...nie wiem. Teraz już nic nie wiem. Liczyłam na to, że sprawa trochę się przejaśni, ale teraz czuję jedynie obrzydliwą gorycz rozczarowania. Krzywię się niemiłosiernie, bo jeszcze jakiś czas temu to miało sens. Teraz czuję się jak ostatnia idiotka. Drapię się nerwowo po czole, licząc na to, że w ten sposób zamaskuję zażenowanie, ale średnio mi to wychodzi.
Jestem zmęczona. Cholernie zmęczona. Wszystko mi się plącze.
― Rory. ― Cichy szept Jima rozbrzmiewa zaraz obok mojego ucha, kiedy zaciska palce na moich ramionach. Przekręcam nieznacznie głowę, niemal odruchowo, żeby lepiej go słyszeć. Stoi tak blisko, że moje plecy stykają się z jego klatką piersiową. Mam w dupie, co Carol sobie o tym pomyśli. Wszystko jest super, naprawdę, ale jeżeli postoimy tak jeszcze chwilę, to zasnę. ― Nie wie, czym są te torpedy, więc...? ― Jim urywa na moment, odrobinę mocniej wbijając krótkie paznokcie w materiał mojej sukienki, jakby doskonale wiedział, że ledwo się trzymam i musi mnie trochę przebudzić. ― Wydaje mi się, że to nie ma sensu.
― Musiałam spytać ― odpowiadam cicho, chyba licząc na to, że ten tekst posłuży zarówno za wyjaśnienie, jak i jebane przeprosiny skierowane do Carol. Może i jestem zołzą, ale chyba w tym momencie odrobinę się zagalopowałam, więc rzucam krótkim "sorki". A potem Jim wyciąga mnie z promu. Obydwoje powoli ruszamy w kierunku mostku, i wydaje mi się, że żadne z nas nie chce wracać do konkretnej roboty.
Gdyby sytuacja była inna, naprawdę zaproponowałabym wspólną drzemkę. I kąpiel. I cholernie dobrą kolację. A nawet nie mam okazji porządnie się rozmarzyć, bo Jim wzdycha ciężko, po raz kolejny dzisiaj zatrzymując się w korytarzu, żeby nacieszyć się krótkim momentem prywatności.
Względnej, dodam. W każdej chwili ktoś może na nas wpaść, a już nawet nie wspominam o tym, jak wiele niechcianych rzeczy musi widzieć ochrona na tym swoim monitoringu.
― Abe czy Bones?
Pytanie zadane przez kapitana sprawia, że przymykam na chwilę powieki, ale prędko dociera do mnie, że to zły pomysł. Otwieram oczy, mrugając nerwowo kilkukrotnie, żeby się przebudzić. Tym razem to ja przyciskam plecy do ściany, opierając dłonie o kolana i pochylając się odrobinę do przodu.
Obydwie opcje mnie przerażają, bo miliard rzeczy może pójść źle, a nie uśmiecha mi się strata któregokolwiek z nich. Problem polega na tym, że obydwoje z Jimem zdajemy sobie sprawę z prostej prawdy ― Abraham i Leonard to najlepsi chirurdzy na pokładzie i nie znajdziemy nikogo, kto mógłby załatwić tę sprawę bez drżących dłoni.
Biorę głęboki oddech. Chyba zaczyna kręcić mi się w głowie i nie mam, kurwa, pojęcia, dlaczego właśnie teraz moje ciało odmawia posłuszeństwa.
― Bones nie puści Abe'a ― mówię powoli. Jeżeli przyspieszę, Jim może wyłapać to, że język zaczyna mi się plątać. Jezu, co się dzieje? Stres mnie tak dokurwia? ― I nie zostawi ambulatorium komukolwiek innemu. Masz odpowiedź.
Czubki jego butów pojawiają się w zasięgu mojego wzroku, więc prostuję się, żeby podnieść na niego spojrzenie. Jim wgapia się we mnie uparcie, i nie ciężko jest się domyślić, że nie podoba mu się to, co widzi. Mój Boże, ten sufit naprawdę jest wspaniały. Wcześniej miałam absolutną rację. To kawał dobrej roboty. Ojciec powinien wysłać kilka listów gratulacyjnych, żeby...
― Ten dzień staje się coraz ciekawszy ― uznaje Kirk. Parskam cicho, ale nie jest mi już do śmiechu, kiedy Jim po raz kolejny się odzywa:
― Rory, co z tobą?
Oblizuję nerwowo usta, a fakt, że Jim zerka przelotnie na moje wargi, nie umyka mojej uwadze. Kirk łypie na mnie jednak wyczekująco spode łba, a nie mam ochoty się z nim kłócić, więc rzucam tą wymówką, która ma najwięcej sensu i wcale kłamstwem nie jest.
― Nogi mi wysiadają.
― Na mostku chwilę odpoczniesz. Muszę przestać wszędzie cię ze sobą ciągać.
― Jak usiądę, to już nie wstanę ― śmieję się z pożałowaniem, pociągając rzewnie nosem. Wiem, że tykanie zegarka rozlega się jedynie w moim umyśle, ale to wystarcza, żebym przypomniała sobie, że czas jest teraz na wagę złota. Dlatego odsuwam się od ściany, zatrzymując się przez to zdecydowanie za blisko Jima. ― Musimy iść.
Kapitan nie pozwala mi odejść. Zaciska dłoń na moim przegubie; na tyle delikatnie, żebym nie odczuła tego w bolesny sposób, ale wystarczająco mocno, żeby zatrzymać mnie przy sobie. Rozglądam się nerwowo po korytarzu, bo kolejny tekst, którym raczy mnie Jim, znowu przyprawia mnie o szybsze bicie serca.
― Patrzyłaś na nią gorzej, niż na Spocka.
― Bo mnie laska irytuje ― jęczę, niezadowolona. Tym razem już nie walczę z odruchem. Wywracam oczami. ― Wbiła tu na krzywy ryj. Dobra, przydała się, ale to nie zmienia faktu, że...
― To nie jest prawdziwy powód ― przerywa mi Jim. Nie umiem wyłapać niczego konkretnego w tonie jego głosu i to mnie cholernie stresuje. Chyba wiem, do czego zmierza. Po prostu... to mi się wydaje takie... niemożliwe. A nie powinno, bo obydwoje już od dłuższego czasu jasno dajemy do zrozumienia, że jesteśmy sobą nawzajem zainteresowani.
― Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Patrzę mu w oczy. I to jest mój błąd. Dlatego nie udaje mi się sprzedać tego kłamstwa. Głos mi się łamie, a Jim bez problemu to wychwytuje. Znowu robię coś, czego robić nie powinnam, bo przenoszę spojrzenie na jego usta, kiedy uśmiecha się smutno, jakby naprawdę rozczarowała go ta odpowiedź z mojej strony.
― Masz ― szepcze Jim. Czuję, jak przenosi dłoń z mojej ręki na talię. Nie wiem, co kombinuje, ale to wystarcza, żebym całkowicie straciła nad sobą panowanie. Robi to delikatnie, powoli, jakby dawał mi czas na okazanie niezadowolenia. Może oczekuje, że się odsunę. A nie zamierzam. Teraz już zdecydowanie kręci mi się w głowie i ni cholery nie wiem, co jest tego głównym powodem. ― I nie musisz wszędzie za mną łazić.
― Muszę ― kłócę się z nim, uśmiechając się nerwowo. ― Jak cię tracę z oczu, to dostaję pierdolca. Już wiem, co przeżywa Lenny, jak nie ma cię pod ręką. Ma we łbie najczarniejsze scenariusze i zaczynam go powoli rozumieć.
― Nie jestem aż taki zły. ― Jim kładzie szczególny nacisk na trzecie słowo. Potrząsam ledwo zauważalnie głową.
― Nie do końca to miałam na myśli ― odpowiadam cicho. Podnoszę dłoń, niepewnie wbijając paznokieć wskazującego palca prosto w jego mostek. ― Poza tym, sam zgadzasz się na to, żebym robiła za pierwszą przylepę Federacji.
― Bo jestem słabym człowiekiem i pozwalam sobie na proste przyjemności, ale to nie zmienia faktu, że...
― Możemy postawić sprawę jasno? ― proszę go nagle, wyjątkowo odważnie skupiając się na jego oczach. Jim marszczy delikatnie czoło, wodząc wzrokiem po całej mojej twarzy. Nie wiem, czego dokładnie szuka, ale sam fakt, że to robi, doprowadza mnie do szału. ― Teraz, skoro mamy okazję? Bo miałeś rację, zaczynam się bać, że... potem możemy...
― Ludzie wiedzą, że... ― Jim milczy przez chwilę. Tym razem to on skanuje otoczenie wzrokiem; kończy się na tym, że mamrocze coś o niechcianych widzach, a potem popycha mnie powoli, żebym się nie potknęła. Kończy się na tym, że chowamy się za rogiem, w niewielkiej wnęce; znowu uderzam plecami o ścianę. Nadal nie mam nic przeciwko. ― Nie chcę, żeby wszyscy myśleli, że cię faworyzuję. Plotki potrafią być cholernie uciążliwe.
― Mam to gdzieś ― przerywam mu, zaciskając palce na jego koszulce. Dłonie też mnie bolą, ale nie zamierzam sobie odpuścić. Sam zdecydował się na to, żeby mnie tutaj przyciągnąć. I chociaż chciał pewnie w ten sposób zapewnić nam odrobinę prywatności, to musiał się liczyć z tym, jak blisko będziemy. I jesteśmy. ― Przywykłam. Mówię poważnie. Jim, proszę cię, po prostu mi powiedz, żebym...
― Straciłem Pike'a. ― Zamykam się jak na zawołanie, kiedy nagle łapie mnie za nadgarstek lewą dłonią. Serce mi zaraz wysiądzie, i on doskonale o tym wie, biorąc pod uwagę to, że wszelka odległość między nami dosłownie nie istnieje. Jim waha się przez kilka sekund po tym ostatnim wyznaniu, ale, koniec końców, kontynuuje wypowiedź. ― Nie mogę... nie pozwolę, żeby to samo stało się z tobą. Rozumiesz? Wiesz, jak mi podniosłaś ciśnienie samym pojawieniem się w tym promie? W pozytywny i negatywny sposób zarazem. Chciałem dla ciebie dobrze. Czy tobie się wydaje, że ja nie wiem, jak wielkim jestem problemem? Zdaję sobie z tego sprawę, naprawdę. Z Philippą byłabyś bezpieczna. Ale ty jesteś jak jakaś cholerna przylepa, i znowu mam cię obok, i nie mogę się skupić, bo ty... jeżeli coś ci się stanie, to będzie moja wina, a nie wiem już, czy lepiej jest, jak mam cię na oku, czy powinienem trzymać cię z daleka od epicentrum tego całego cholerstwa.
...co ktokolwiek mógłby odpowiedzieć na to wszystko?
Nikt nigdy nie wyznał mi czegoś takiego. Do tego w taki sposób. Dłonie mam całe spocone, bo nie spodziewałam się, że usłyszę... to. Jakby tego było mało, mówi to James T. Kirk. Facet, który sprawia, że zapominam, jak się nazywam. I martwi się, że stanie mi się krzywda, podczas gdy to ja dostaję świra na samą myśl o tym, że mogłabym stracić go z oczu.
Nie jest problemem. Nie jest gościem, który wszystkich rozczarowuje. Sam mówi, że każdy popełnia błędy, ale zaczynam pojmować, że nie potrafi się do tego zastosować. Zupełnie tak, jakby uważał, że on jeden nie ma prawa się mylić w tego typu tematach. Ludzie tyle od niego wymagają, że... przestaję się dziwić, dlaczego patrzy na to w taki sposób.
Monolog odłożony na później nagle rozbrzmiewa mi we łbie i przez chwilę jestem gotowa podzielić się z Jamesem wszystkim tym, co leży mi na wątrobie. On powiedział mi prawdę, więc wypadałoby odpowiedzieć mu tym samym, ale nie daje mi na to szansy. Ledwo udaje mi się wyszeptać jego imię, kiedy dodaje:
― Dlatego błagam, nie utrudniaj mi tego wszystkiego jeszcze bardziej.
― Okej ― wyduszam. Rozprostowuję palce, przejeżdżając wnętrzem dłoni po złotym materiale, póki nie zatrzymuję się na srebrnej przypince. Ta, którą mam ja, różni się od jego własności symbolem w środku. W moim przypadku jest to okrąg z dwiema dzielącymi go podłużnymi liniami. W jego... pięcioramienna gwiazda z wydłużonym górnym punktem. Wpatruję się w nią przez moment, zbierając myśli. ― Jestem przylepą. Jebie mnie to. Zastanawiałeś się w ogóle, dlaczego mi tak zależało, żeby tu być? To była moja decyzja, rozumiesz? Nie potrafiłam cię zostawić, dociera to do ciebie? ― Im dalej w to brnę, tym więcej szoku widzę w jego oczach. Spodziewał się pewnie wielu rzeczy, ale najwyraźniej nie tego. Ja też jestem zaskoczona, że kiedy już zaczęłam, to ciężko mi skończyć. ― Nie mogłam cię zostawić. Cholernie mi na tobie zależy, Jim. Wiesz, mamy ten sam problem. Jak któreś z nas zginie, to drugie będzie miało najebane tak ostro, że nawet Bones tego nie naprawi.
Jim gwałtownie wciąga powietrze przez nos. Przymyka na moment powieki, ale zaraz potem otwiera na powrót oczy, jakby bał się, że coś mu umknie.
― ...nie mów tak.
To nawet nie jest szept. Wyrzuca to z siebie na wydechu. Ledwo w ogóle udaje mi się wyłapać poszczególne słowa. Robi coś, co sprawia, że czuję bicie serca w gardle; wodzi rozczulonym, troskliwym wzrokiem po mojej twarzy, w tym samym czasie odsuwając kilka kosmyków, które mu przeszkadzają. Chociaż ledwo muska opuszkami palców moją skórę, to wystarcza, żeby wyrwało mi się ciche westchnienie.
Cała się trzęsę. I nie umiem nad tym zapanować.
― Jak? ― pytam. Głos też znowu mi drży. Jim przyciska wnętrze lewej dłoni do mojego policzka, kilka razy delikatnie przejeżdżając po nim kciukiem. Słabo mi. I nie mam pojęcia, co robić, kiedy James opiera swoje czoło o moje. Jesteśmy tak blisko, że nasze nosy momentami się stykają.
― Że mogłabyś zginąć ― szepcze mi w odpowiedzi Jim. Przeczesuje moje włosy palcami, i robi to tak delikatnie, że nie wiem, jakim cudem w ogóle to wyczuwam. Z ogółu zachowuje się tak, jakby... bał się, że jeżeli postawi o jeden krok za daleko, to mnie do siebie zrazi. ― Proszę ― dodaje. Z trudem przełykam ślinę.
Oddałabym wszystko, żeby poczuć teraz jego usta na swoich, ale to się nie dzieje. Jim odsuwa się ode mnie powoli, a ja, niczym w transie, znowu przysuwam się bliżej niego. Jestem szczerze zawiedziona, że zrezygnował z tego, o czym zdecydowanie myślał. Po plecach przechodzi mi dziwny dreszcz, kiedy obserwuję, jak Kirk oblizuje nerwowo wargi, odwracając speszony wzrok.
― ...okej ― wyrzucam z siebie, jakbym liczyła na to, że jeżeli nie puszczę jego ubrań, to mi nie ucieknie. Prawie wychyla się zza ściany, więc wciągam go z powrotem do wnęki, ku jego szczeremu zaskoczeniu. ― Jak to wszystko się skończy, idziemy na pizzę. Z podwójnym serem.
― Zgoda ― odpowiada mi natychmiast Jim. Ten uśmiech, którym mnie raczy, jest jak jakiś magiczny cud. Sama odruchowo przywołuję na usta równie radosny grymas. ― Jeżeli to będzie randka.
Unoszę jedną brew, powtarzając głucho:
― Randka?
Jimowi wydaje się chyba, że stroję sobie z niego żarty. I... że wcale nie biorę tego na poważnie, bo nadal jestem tą Rory, o której wspomniała Carol Marcus. Problem polega na tym, że ani ja, ani on, nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi. Tej jednej rzeczy jestem pewna. Nie tylko dlatego, że sama to widzę; Christopher Pike też doszedł do podobnych wniosków.
Dla niego to nadal było za mało. Ja uważam, że robimy postępy. Uczymy się. Powoli, to prawda, ale nie jesteśmy głupi. I bez przerwy przyswajamy nową wiedzę.
― ...wydawało mi się, że... ― Jim się wycofuje. Znowu próbuje się ode mnie odsunąć, ale po raz kolejny mu na to nie pozwalam. Szczerzę się jak ostatnia idiotka, stając na palcach, żeby złożyć na jego policzku konkretnego buziaka. Dosłownie zastyga. A kiedy się od niego odsuwam, uśmiecha się do mnie delikatnie, jakby nie do końca wierzył, że to się naprawdę stało.
― Umowa stoi ― szepczę, wodząc palcem po jego brodzie. ― W takim razie, ty i ja. Randka. Jesteśmy umówieni.
───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────
Zaraz dostanę szczękościsku. Nie umiem przestać szczerzyć się jak ostatnia idiotka. Tym bardziej, że Jim nie puszcza mojej dłoni, kiedy wchodzimy na mostek; robi to dopiero kilkanaście sekund później, bo rozdzielamy się na moment. Ja lecę po PADD, żeby rozejrzeć się po okolicy. Wolałabym nie być świadkiem anihilacji dwójki ludzi na tej cholernej planetoidzie, a tym bardziej nie chcę, żeby ktoś wziął nas z zaskoczenia.
Zerkam na dane i już na samym wstępie widzę, że moja prawa ręka nie próżnowała. Spoglądam wymownie na Chekova, odkrywając, że musiał na ten ruch z mojej strony czekać, bo wgapia się we mnie z dumnym uśmiechem. Kąciki moich ust jeszcze bardziej się unoszą, kiedy kręcę powoli głową z pozytywnym zaskoczeniem i salutuję niedbale do chłopaka.
Skubaniec. Bez niego naprawdę wyzionęłabym momentami ducha.
― Panie Sulu, czy doktor Marcus i doktor McCoy wylądowali na planetoidzie? ― pyta Jim. Zatrzymuje się przy szybie. Splótł ręce na piersi i wpatruje się uparcie w to jedno miejsce, do którego wysłaliśmy dwójkę specjalistów.
Czy Bones był zadowolony z tej propozycji? Nie. Czy Abe zgłaszał sprzeciw i proponował, że to on poleci zamiast niego? Oczywiście, jak najbardziej. Czy Lenny pozwolił mu zająć jego miejsce? Ni chuja. Kazał mu "siedzieć na dupie i pilnować tego kurwidołka". Czyli typowo.
Nadal czuję się chujowo, ale wizja tej randki, na którą umówiliśmy się z Jimem, zdecydowanie pomaga. Fakt, padam na mordę, ale przynajmniej mam jakiś powód, żeby brnąć dalej przez to piekło. Kto wie, może mi się poszczęści i wreszcie dostanę to, o czym ― nie mam zamiaru się oszukiwać ― śnię prawie co noc od miesięcy.
― Tak jest ― odpowiada Hikaru. ― Ustawiają torpedę.
Szanuję tę pewność siebie w jego głosie. Z ogółu patrzę na niego jak na bohatera, od kiedy wróciliśmy z Kronosa, bo skurwiel postawił mnie w wielkim szoku. Roślinki sobie hoduje. Pokojowo. O mężu opowiada tak, jakby mu gwiazdki z nieba pozrywał. A taki twardziel z niego.
...w sumie, teraz dotarło do mnie, że to nie powinno mnie dziwić. Gość rok temu skoczył na platformę Nero bez wahania, skopał kilka dup i wrócił na pokład, żeby potem wyciągnąć nas z niezłych tarapatów.
Tak. Ta notatka, którą jebłam sobie neonami w głowie, zostanie tam na zawsze. Brzmi pięknie.
"Nie wkurwiać Sulu".
― Świetnie ― wzdycha Jim. Zerka na nas wszystkich przez ramię. A przynajmniej właśnie tak zakładam: że po prostu lustruje wzrokiem cały mostek. I robi mi się dziwnie gorąco, kiedy pojmuję, jak bardzo się myliłam. Skupia się na mnie, uśmiechając się nieznacznie, bo zatrzymuję się obok niego, ledwo trzymając się na nogach. Zmęczenie daje mi się we znaki, ale nie tak bardzo, jak słabość do niego. ― Porucznik Nova, jakieś działania Klingonów?
...to jest fajne, kiedy używa mojego stopnia oficerskiego, ale... jednak wolę, jak zwraca się do mnie po imieniu.
― Jeszcze niczego nie widzę ― odpowiadam na wydechu, zaraz potem machając mu tabletem przed nosem. ― Słowo kluczowe: jeszcze. Znajdą nas bez problemu, jeśli dłużej tu zabawimy.
Ostatnie zdanie wypowiadam szeptem, ze zmartwieniem przypatrując się otaczającemu nas kosmosowi. To nie są gwiazdy, które znam; a już zdecydowanie nie jest to przestrzeń, której ufam.
― Porucznik Uhura, jakieś wieści od Floty? ― Pada kolejne pytanie, ale nie potrafię oderwać wzroku od widoku za szybą. Marszczę delikatnie czoło, bo nachodzi mnie taka głupia, tragiczna myśl... co, gdyby to była ostatnia rzecz, którą zobaczę?
Nieznane konstelacje i obce mgławice. Kolory, które zdecydowanie oczu nie cieszą. Nieprzyjazna część wszechświata, w której nikt nie czuje się... chciany. Aż mi nieprzyjemny dreszcz przechodzi po plecach. Pocieram ramię wolną dłonią, jakbym chciała w ten sposób uspokoić samą siebie.
― Nie, kapitanie ― dociera do mnie zaniepokojony głos Nyoty. Mrugam nerwowo powiekami, odrzucając katastroficzne wizje. ― Brak reakcji.
...wracam do katastroficznych wizji. Bo to wcale nie jest dobry znak. Biorę głęboki wdech, wreszcie skupiając się na czymś, co nie jest odległymi punktami błyszczącymi gdzieś w przestrzeni. Pada na Jima. Mężczyzna waha się przez moment, ale wreszcie stawia krok w moją stronę, po czym szepcze:
― Co myślisz?
Uśmiecham się do niego słabo, przelotnie. Prędko poważnieję, bo chociaż bardzo mi schlebia to, jak zależy mu teraz na mojej opinii, to jednak sprawa jest ciężka.
― Że im dłużej zwlekamy, tym bardziej prawdopodobne, że ktoś nas udupi ― odpowiadam mu spokojnie i powoli, chociaż we łbie mam zupełnie co innego. Aż jestem w szoku, że udaje mi się ogarnąć sytuację z takim opanowaniem. ― I szczerze? W chwili obecnej modlę się, żeby to jednak byli tylko Klingoni.
― Ta, to mnie martwi najbardziej ― mamrocze Jim. Wpatrujemy się w siebie nawzajem jeszcze przez chwilę.
Mam nadzieję, że żałuje tego samego, co ja. Mogliśmy spędzić na korytarzu jeszcze kilka sekund. Jak widać, nie zbawiłoby nas to. Dostaję swoiste potwierdzenie mojej wymarzonej teorii, kiedy Jim przelotnie zerka na moje usta. Jezu. Zawsze mieliśmy momenty słabości, ale tak źle jeszcze nie było.
Mogłam go pocałować. A on mógł pocałować mnie. Żadne nie zebrało się na odwagę, jakbyśmy obydwoje mieli na uwadze jakieś jebane monologi, które strzelili nam Abe albo Lenny. Bo jestem pewna, że nie tylko na słyszałam wymowne teksty z ust tej dwójki.
Męczy mnie już to czekanie na odpowiedni moment. Cierpliwość to cnota, ale czy ta zasada nie powinna odejść w zapomnienie, kiedy w grę wchodzi całkiem prawdopodobna wizja rychłego zgonu...?
― Maszynownia do mostku, słychać mnie, czy mnie olewacie?
Idariana Sakarai musi mnie naprawdę bardzo mocno nienawidzić. Ja teraz pałam do niej czystym wkurwem. Przymykam powieki, żeby Jim nie widział, jak wywracam oczami, ale on wie, jaka jest moja reakcja. Śmieje się cicho, ale ta radość też nie trwa długo. Wymownie wskazuje głową na fotel kapitana, a ja w mig pojmuję aluzję.
Nie mija kilka sekund, a Kirk zasiada na swoim miejscu, włączając interkom. Ja sama układam łokieć na oparciu fotela, wzdychając przy tym ciężko. Jedna aspiryna nie wystarczy. Potrzebuję strzała z hypo, jakkolwiek bym go, kurwa, nienawidziła.
― Porucznik Sakarai, mam szczerą nadzieję, że przekaże mi pani jakieś dobre wieści ― zaczyna Jim.
Po drugiej stronie połączenia rozbrzmiewa zirytowane parsknięcie, a zaraz potem Ida wybucha nerwowym chichotem, który kończy się dopiero kilka sekund później, kiedy już Chekov i Sulu odwracają się w moją stronę, wlepiając we mnie swoje załamane gały, jakby liczyli na to, że im wyjaśnię, co tej babie odjebało.
Ja sama nie wiem, więc rozkładam bezsilnie ręce.
― Pomarzyć możesz ― odpowiada wreszcie Idariana, jak już udaje jej się opanować ten dziwny napad szaleństwa. ― Słuchaj, zlokalizowałam wyciek, ale to gówno narobiło mi takiego pierdolnika, że nic, tylko usiąść i płakać. Znaczy, nie robimy tego, żeby nie było. Działamy.
Mam ochotę znowu ją upomnieć, że słyszy ją cały mostek. Co za tym idzie, wszyscy bez problemu zauważają, jak ta laska traktuje Jima. Nigdy go nie lubiła, czego nie potrafię tak do końca zrozumieć, ale teraz jest w pewnym sensie jego podwładną; powinna okazywać chociaż odrobinę szacunku. Kurwa, jesteśmy dorosłymi ludźmi. Oddzielenie życia prywatnego od pracy powinno iść w pakiecie z osiąganiem dojrzałości.
Nie wiem, co jej odbija.
― Jakieś pomysły, jak do tego doszło? ― drąży Jim. Zerka na mnie wymownie, a ja unoszę lekko brew, wyczekując jakiejś sensownej odpowiedzi ze strony Idy.
Zamiast tego dostaję kolejny, działający mi na nerwy śmiech.
― Nie. Ale nie ma cholery, żebym wzięła za to odpowiedzialność. Moje ręce są czyste. W przenośnym sensie, bo mam je uwalone, ale...
― Zrozumiałem. ― Jim przerywa kobiecie niegrzecznie, tym razem nawet nie siląc się już na to, żeby brzmieć profesjonalnie i miło. Wcale mu się nie dziwię. Każdemu w pewnym momencie siadłyby nerwy. Moją granicę cierpliwości przekroczyła kilka godzin temu; teraz po prostu kopie sobie coraz to głębszy grób i nie wydaje mi się, żeby planowała tę czynność przerwać. ― Po prostu... czas nas goni.
Ida prycha z politowaniem.
― Powiedz mi chłopie coś, czego nie wiem.
Jim pociera palcami przymknięte powieki. Facet i tak ma kurewsko dużo na głowie, więc Sakarai naprawdę mogłaby okazać odrobinę zrozumienia i zachowywać się jak na normalnego człowieka przystało. Nawet Spock ma w sobie więcej wyrozumiałości, niż ona, a to naprawdę dojebany wyczyn.
Powinnam się odezwać. Jakoś podtrzymać go na duchu. Nie wiem, Boże, cokolwiek. Pochylam się w stronę Jima, gotowa robić za najlepszą przyjaciółkę pod słońcem, ale Hikaru nie daje mi na to szansy, oświadczając:
― Wszystko gotowe, kapitanie.
Prostuję się gwałtownie, zanim ktokolwiek ma szansę zauważyć, do czego z tym wszystkim zmierzałam. Nie wiem, robi mi się głupio, więc z udawaną obojętnością rozglądam się po mostku.
Wyjątkowo zatrzymuję się na sylwetce Spocka. I... robi mi się dziwnie niekomfortowo, kiedy odkrywam, że chyba ma we wszystko wyjebane. Zajmuje się własną robotą, nie zaszczycając nas ani jednym spojrzeniem, chociaż zwykle wnikliwie analizuje każde zdarzenie na mostku.
Marszczę delikatnie czoło, z jakiegoś powodu wyjątkowo przejmując się jego zachowaniem. Może nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi i mamy swoje słabsze momenty, ale... zdążyłam go trochę poznać przez ten rok. Co za tym idzie, wiem, kiedy zachowuje się nie tak, jak zazwyczaj.
Robię sobie mentalną notatkę, żeby pogadać o tym z Uhurą, jeżeli będę miała ku temu okazję. Jego raczej o to nie zapytam. Kawki z nim popołudniami nigdy nie pijałam i nie dzieliłam się z nim plotkami ze wszystkich pokładów. Pracujemy razem, ale Spock od samego początku nie był wielce zainteresowany spędzaniem z nami czasu i zbliżaniem się do kogokolwiek.
Jim i Nyota są wyjątkami. Z nimi doskonale się dogaduje, i robił to nawet w tej przerwie między lutym a naszym zakończeniem edukacji. Bez przerwy utrzymywali kontakt. Ja nie wyszłam z taką inicjatywą, ale Spock też. Co innego, że pewne rzeczy zauważa się po prostu... mimowolnie.
― Zaczynamy ten cyrk. ― Mrugam nerwowo powiekami, odrobinę zdezorientowana, kiedy Jim wzdycha ciężko zaraz obok mnie. Wracam do niego spojrzeniem, mając nadzieję, że nikt nie zauważył, jak bezczelnie gapiłam się na Wolkanina, bo system w mózgu mi się przegrzał i przez kilkanaście minut trwałam w stanie zawieszenia. Zaciskam dłonie w pięści, krzywiąc się z bólu nieznacznie, bo wydaje mi się, że przez ostatnie dni robiłam to za często. I zdecydowanie zbyt drastycznie. Dlatego skupiam się na Jamesie, żeby trochę się uspokoić. Mężczyzna przyciska jeden z guzików na podłokietniku, otwierając połączenie z Lennym. ― Bones. Dzięki, że się zgodziłeś. Doktor Marcus potrzebowała kogoś o wprawnych dłoniach.
Odpowiedź nadchodzi szybko. I, jak przystało na Leonarda, nie rozczarowuje mnie.
― W moich snach o boskiej kobiecie na bezludnej planecie zdecydowanie nie było torpedy, a jedyny facet, któremu ufam, nie siedział na pokładzie zepsutego statku zastanawiając się, czy lada chwila nie będzie musiał przejąć obowiązki naczelnego lekarza.
Zaciskam usta w cienką linię, próbując zdusić w sobie głupkowaty śmiech.
― To urocze, że martwi się o Abe'a ― zauważam na wydechu chwilę później, kiedy już udaje mi się opanować. Jim zerka na mnie przez ramię, a czoło ma zmarszczone, jakby ta ostatnia wypowiedź Lenny'ego dogłębnie go uraziła. Jestem w takich skrajnych emocjach, że w tym momencie jego reakcja wydaje mi się kurewsko zabawna.
Przestępuję więc z nogi na nogę, jakbym liczyła na to, że moje mięśnie się nade mną zlitują i przestaną napierdalać, ale nie mogę się bardziej mylić. Z ogółu byłoby fajnie i cała ta sytuacja nie byłaby wcale taka tragiczna, gdyby moje ciało zgodziło się ze mną współpracować jeszcze przez kilka godzin.
― Abe jest jedynym facetem, któremu ufasz? ― pyta z wyrzutem Jim. Złośliwy rechot McCoy'a to zdecydowanie dowód na to, że tak, jak zresztą zwykle, po prostu się ze swoim przyjacielem droczy. Obydwaj często to robią.
― Poznałeś siebie? ― odpowiada z nieukrywanym politowaniem Lenny. ― Myślałeś, że dostąpisz tego zaszczytu?
Trącam Jima palcami w ramię, unosząc wymownie brew, kiedy już sprawdza, o co dokładnie mi chodzi. Perfidnie zachęcam go do tego, żeby pomyślał o odwecie. Uśmiecham się prowokacyjnie, a Jim waha się jeszcze przez moment, ale... koniec końców, pozwala sobie na moment złośliwości.
― Przypominam, że to nie jest czas na docinki, żarty albo flirty ― informuje śmiertelnie poważnym tonem Jim. Nie mam pojęcia, jak mu się to udaje, bo szczerzy się złowieszczo. Problem polega na tym, że Bones doskonale wie, jak dowalić nas obydwoje.
― W takim razie, w czym te moje legendarne dłonie mogą pani pomóc, kochana? ― woła Lenny, absolutnie ignorując to, co usłyszał od Jima. Prycham, szczerze wkurzona, i uderzam dłonią o oparcie fotela kapitana, potrząsając głową z niedowierzaniem.
― Zdrajca ― uznaję, wzdychając przy tym z teatralnym wyczuciem.
To nie zmienia faktu, że w chwili obecnej sama też poczułam się urażona. W taki... żartobliwy sposób. Gość wie, że te nasze słowne przepychanki to jedna z rzeczy, które naprawdę lubię. W sumie, to nawet nie jestem do końca pewna, dlaczego prawie nigdy nie mówi do mnie po imieniu, ale jakoś wyjątkowo mi to nie przeszkadza, bo sama nie pozostaję mu dłużna.
― Bones, bo przekierujemy cię na ambulatorium i wszyscy posłuchają o twoich nieudanych podbojach.
Kiwam energicznie głową, kiedy Jim rzuca tą propozycją. Cholera, a mogłoby być tak przyjemnie. Dlaczego to nie może być jedna z tych pokojowych misji, na które nas wysyłali? Nie oczekiwali, że cokolwiek na którejkolwiek z nich zrobimy. Życie było proste.
― Dlatego nie jesteś tym jedynym facetem, któremu ufam ― mamrocze niewyraźnie Bones. Zgaduję, że znalazł się już za blisko Carol, żeby dalej gadać o głupotach z taką pewnością siebie, jak wcześniej.
Rozglądam się po reszcie znajomych; Hikaru i Pavel ewidentnie dobrze się bawią, słuchając całej tej dyskusji. I ja ich rozumiem. Gdyby moje nogi nie zaliczały teraz turbo zgona, to najpewniej podeszłabym do chłopaków i pośmiała się razem z nimi.
Moje cierpienie zmusza mnie jednak do tkwienia w tej pozycji, która przysparza mi najmniej bólu. Wiem z doświadczenia, że jeżeli będę tak stała wystarczająco długo, to na jakiś czas przestanę czuć to cholerne ciągnięcie w łydkach. Nie wiem, jak to działa. Może organizm uznaje, że ma dość mojego spierdolenia i po prostu się nad sobą samym lituje, wyłączając pewne receptory?
― Skończyli panowie dyskusję? ― pyta doktor Marcus. Niby robi to obojętnie, ale ten jej brytyjski akcent z jakiegoś powodu sprawia, że brzmi na cholernie zirytowaną, bez względu na to, jak wiele grzeczności stara się z siebie wykrzesać. ― To świetnie. Odpowiadając na pańskie pytanie, doktorze: żeby poznać moc tej broni, musimy otworzyć głowicę, ale ona, niestety, jest aktywna. Wewnętrzny korpus łączy się z wiązką światłowodów. Musi pan przeciąć kabel numer dwadzieścia trzy. Cokolwiek by się działo, proszę nie dotykać absolutnie niczego innego.
― Nawet przez myśl mi to nie przeszło, mój Boże.
Ten południowy akcent już nie brzmi tak, jakby sobie żartował z całej tej akcji. A jeżeli ktoś taki, jak Leonard McCoy, traci panowanie nad sytuacją, to należy zacząć się martwić. Odruchowo przysuwam prawą dłoń do ust, opierając się biodrem o fotel kapitana, ale nawet nie mam szansy zacząć skubać paznokciami dolnej wargi, bo Jim łapie mnie za nadgarstek i nie pozwala, żeby do tego doszło.
Wywracam oczami. Skubany, nawet na mnie nie spojrzał.
Słuchamy, jak Carol cierpliwie instruuje Bonesa, żeby nie pomylił kabelków. Żadne z nas tego nie chce. O ile docinki doktorka jak dotąd trzymały nas w zaskakująco pozytywnych humorach, o tyle teraz zaczyna się robić nerwowo.
― Proszę czekać na mój sygnał. ― Zaciskam usta w cienką linię, wpatrując się w małą planetoidę, na której cała ta akcja ma teraz miejsce. Stresuje mnie to, że nie mamy na wszystko podglądu. ― Muszę tylko przeprogramować detonator. Jest pan gotowy?
― I chętny, żeby wrócić na statek, tak ― odpowiada na wydechu Leonard. Szczerze? Ja też chcę jak najszybciej mieć go z powrotem na pokładzie, bo Abe urwie mi łeb, jeżeli coś się stanie jego ulubionemu koledze.
Inaczej go nie nazwę, bo, jak uważa mój przyjaciel, "nic nie jest pewne, a on nie chce zapeszać". Jakieś trzy lata temu to ja przyjebałabym mu w potylicę z otwartej dłoni, żeby się ogarnął i zaczął działać, zanim ktoś go uprzedzi, ale... sama nie jestem teraz lepsza. Wręcz przeciwnie. Role się odwróciły i wreszcie to ja robię za najbardziej żałosny przypadek.
Carol ledwo ma szansę życzyć swojemu kompanowi "powodzenia", bo zaledwie sekundę później słyszymy przerażony krzyk Bonesa i kilka przekleństw wypowiedzianych z typowym dla niego południowym wkurwem. Odrywam się od fotela, podbiegając do panelu, przy którym pracują Hikaru i Pavel, po chwili odkrywając, że Jim postanowił zrobić to samo.
― Co jest?! ― pytam nienaturalnie wysokim głosem. Hikaru przegląda dane na wyświetlaczu, i tylko dzięki temu wyłapuję, jak bardzo drżą mu dłonie.
― Torpeda sama się uzbroiła ― tłumaczy. Mówi tak szybko, że ledwo go rozumiem, ale kiedy już sens jego słów do mnie dociera, odpycham się od panelu, stawiając dwa, chwiejne kroki w tył. Wbijam uparte spojrzenie w tę małą planetoidę, czując, jak oblewają mnie zimne poty. Tym bardziej wpadam w panikę, kiedy słyszę, że Pavel dodaje coś od siebie, wrzucając na główny ekran uciekające cyfry:
― Wybuchnie za trzydzieści sekund.
― Co się, do cholery, stało?! ― Głos Bonesa w głośnikach sprawia, że automatycznie mam ochotę szukać go wzrokiem. Mój umysł zapomina na kilka sekund, że jego po prostu tu nie ma. ― Nie mogę uwolnić ręki!
― Prześlijcie ich na statek ― rozkazuje stanowczo Jim, prostując się nagle. Nie widzę tego, ale jestem pewna, że sam też obserwuje uciekające sekundy z sercem w gardle. ― Teraz.
― Transporter nie odróżnia ciała doktora od torpedy. ― Zerkam przez ramię na Spocka, który też podnosi się z miejsca. Zresztą, Nyota prędko idzie w jego ślady, podbiegając do mnie. Może zauważyła, że jest ze mną naprawdę cienko. Łapie mnie za dłoń i... zaczynam się zastanawiać, którą z nas ma ten gest wesprzeć. Chyba obydwie potrzebujemy siebie nawzajem. ― Nie możemy ich rozłączyć.
― ...no właśnie ― mamroczę pod nosem, bardziej sama do siebie, niż do kogokolwiek innego. Coś mi świta. Lys wspominała kiedyś o takiej grupie kompletnych świrów. I o tym, jakie mieli sposoby na wkradanie się na cudze statki. ― Dlaczego? ― dodaję, poważnie się nad tym faktem zastanawiając. Wszystko dzieje się kurewsko szybko, ale ja mam takie chore wrażenie, jakby czas nagle gwałtownie zwolnił. Uhura ledwo ma szansę wyszeptać moje imię, jakby dosłownie błagała o to, żebym się zamknęła, bo nie czas na to, więc zwracam się do jedynej osoby, która zazwyczaj mnie słucha, kiedy chodzi o takie nagłe olśnienia. Znowu spoglądam na Spocka, tłumacząc:
― To znaczy, że transporter widzi jakieś DNA w tej torpedzie, do kurwy!
Spock marszczy czoło, zaniepokojony wnioskiem, do którego doszłam. Obserwuję, jak analizuje to, co usłyszał, i im dłużej się w niego wpatruję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Wolkanin nie zamierza się ze mną kłócić w tej jednej kwestii.
Na jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent jestem pewna tego, że trafiłam w dziesiątkę.
― Doktor Marcus, rozbroi pani to cholerstwo? ― pyta Jim. Czas ucieka. Te ostatnie dziesięć sekund było niczym dobre dwadzieścia minut. Czas to jest jednak naprawdę pojebana sprawa i zawsze, kiedy o nim myślę, słabiej rozumiem ten cholerny fenomen.
― Próbuję, próbuję! ― odpowiada nam zdenerwowana do granic możliwości Carol. I chociaż laska naprawdę stara się, jak może, to Lenny bez problemu ją przekrzykuje:
― Jim, zabierzcie ją stąd!
― Nie! ― protestuje pani doktor. Zaraz tu zejdę. Jeszcze chwila i będą mnie zbierać z podłogi. Obydwie z Nyotą tak mocno trzymamy się za ręce, że nie zdziwię się, jeżeli zrobimy sobie nawzajem krzywdę w dobrej wierze. ― Jeżeli teraz mnie prześlecie, on umrze! Po prostu pozwólcie mi to zrobić!
Jim też się wycofuje. A ja, zamiast bezsensownie wgapiać się w planetoidę, ponownie skupiam się na nim. To dlatego bycie kapitanem tak bardzo mnie przeraża. To są decyzje, których nie byłabym w stanie podjąć; poświęcić przyjaciela i mieć pewność, że uratuję przez to jedno życie, czy zaryzykować i dać komuś, kto mnie okłamał, kurewsko wielki kredyt zaufania.
...co zrobiłby Pike? Co on by powiedział? Jaki byłby jego wybór?
Jim bierze głęboki wdech, a ja mimowolnie robię to razem z nim. On ma dwadzieścia sześć lat. To nie jest coś, z czym którekolwiek z nas powinno się teraz mierzyć, ale oto jesteśmy. I jakoś musimy sobie z tym poradzić.
― Dziesięć... dziewięć... ― Lenny albo ma fazę na dramatyzm, albo próbuje po prostu pomóc Carol, która może odliczania nie widzieć. Mam gęsią skórkę na całym ciele. I to wcale nie jest przyjemne uczucie.
― Jesteśmy gotowi przetransportować doktor Marcus ― ogłasza Hikaru. A Jim otwiera usta, ale... nic nie mówi. Nie pada żaden rozkaz. A ja nie chcę, żeby sam dźwigał taki ciężar. Dlatego zbieram w sobie resztki sił i szepczę:
― ...zrobi to.
Nasze spojrzenia się spotykają. Skinam delikatnie głową. A Jim milczy, ale znam ten wzrok, który we mnie wbija. Ufa mi. A ja ufam jemu. Christopher Pike zaufał nam wszystkim, kiedy w lutym zeszłego roku oddawał cały statek w nasze ręce. Robimy po prostu to, co on wtedy. Załoga musi w siebie wierzyć. A kapitan w szczególności powinien to robić.
― Sześć...
― Zrobi to ― powtarzam, tym razem z większą pewnością siebie. Nie wiem, czy bardziej chcę w tym momencie przekonać Jima, czy siebie, ale jednego jestem pewna: jeżeli sprawa się rypnie, nie pozwolę, żeby wziął to na własne barki. Nie będzie się winił o śmierć swojego najlepszego przyjaciela.
Będę tą złą. Pozwolę nawet na to, żeby mnie znienawidził, ale nie dopuszczę do tego, żeby znowu wpadł w ten sam stan, z którym borykał się kilka godzin po śmierci Pike'a. Są rzeczy, które mogę zrobić. To jest jedna z nich.
Lenny dobija trójki. I w tej samej chwili słyszymy głośne przekleństwo z ust Carol Marcus, a zaraz potem... odliczanie na głównym ekranie zatrzymuje się na jednej sekundzie. Wyrywa mi się cichy jęk, który prędko zamienia się w nerwowy chichot. Nyota mamrocze krótkie "Jezu Chryste", dramatycznie przyciskając dłoń do czoła. Klepie mnie pocieszająco po ramieniu, kiedy wolnym krokiem wraca na swoje miejsce.
Znaczy, zgaduję, że to właśnie robi. Mam inny priorytet. Kiedy tylko Uhura puszcza moją rękę, podchodzę do Jima i sama muskam palcami wierzch jego dłoni. Mruga szybko powiekami, jakby utknął na moment w innej rzeczywistości, a mój dotyk zmusił go do powrotu do teraźniejszości.
Posyłam mu słaby uśmiech, kiedy decyduje się znowu na mnie spojrzeć. Usta mi drżą, ale lepsze to, niż nic.
― Mówiłam ― szepczę na wydechu. ― Mówiłam, że to zrobi.
― A wierzyłaś? ― zastanawia się cicho Jim. Parskam histerycznie.
― Ta, chciałam przekonać i ciebie, i siebie.
― Doktorze McCoy, nic panu nie jest? ― pyta Jim, kiedy już znowu dobiera się do interkomu. Wszyscy na mostku wstrzymują oddech, czekając na jakąkolwiek sensowną odpowiedź, ale takowa nie nadchodzi. I im dłużej tkwimy w tej cholernej ciszy, tym bardziej Jim zaczyna się niepokoić. Ja zresztą też. ― Bones?!
― ...będziecie chcieli to zobaczyć.
To jedyne, to słyszymy od naszego ulubionego doktora naczelnego.
Połączenie urywa się, zanim którekolwiek z nas ma szansę dopytać o szczegóły, co jakoś wyjątkowo mnie nie rusza, bo tak, czy inaczej, Carol i Lenny zaraz wrócą na pokład i wszystkiego się dowiemy.
Mam taki głupi odruch, że chcę opaść na pierwsze-lepsze wolne miejsce, ale okazuje się nim fotel kapitana, więc rezygnuję. I po chwili dochodzę do wniosku, że dobrze się stało, bo... nie dość, że darzę tę miejscówkę wielką niechęcią, to jeszcze utknęłabym w niej na dłuższy czas. Chyba, że ktoś dosłownie siłą zmusiłby mnie do wstania.
― To o torpedzie. ― Spock zwraca na siebie moją uwagę. Wypowiada się zaskakująco łagodnie, jak na niego. Aż mnie stawia w sporym szoku. ― Niech pani to powtórzy ― dodaje, zerkając wymownie na Jima, który zatrzymuje się obok mnie z rękami splecionymi na piersi. Bierze głęboki wdech, uśmiechając się do mnie zachęcająco.
― To logiczne, tak? ― mamroczę, wzruszając lekko ramionami, jakby to było coś oczywistego. Nie wiem, dlaczego nagle obudziła się we mnie taka wielka miłość do nadmiernej gestykulacji, ale macham łapami na prawo i lewo, jakbym chciała lepiej zobrazować to, co się dzieje w mojej głowie. Swoją drogą, Jezu. Nyota ma rację. Za bardzo zaczynam brzmieć jak jej chłopak. ― Teleporter nie odróżniał Lenny'ego od torpedy, bo w torpedzie też jest coś żywego. Chore. Ale kurewsko sprytne. Znacie historię Kameleonów?
Jim i Spock spoglądają po sobie przelotnie, jakby martwiło ich moje dziwne zachowanie, aż wreszcie kapitan pyta niepewnie:
― Tej grupy przestępczej?
Pstrykam palcami z szerokim uśmiechem.
― Tak. Szmuglowali swoich ludzi na cudze statki w torpedach fotonowych. To było... dobre pięćdziesiąt lat temu, zanim połączyli siły z Duchami. Ale mniejsza o to, chodzi o sam sposób działania. Że też wcześniej o tym nie pomyślałam, Jezu.
― Pewnie dlatego, że cały koncept jest aż nazbyt szalony ― zauważa Spock. Unoszę jedną brew, a na moich ustach maluje się tajemniczy grymas.
― Ale wykonalny ― odpowiadam na wydechu. ― A jeżeli coś jest wykonalne, należy założyć, że nasz cholerny gatunek się tego podejmie.
Jesteśmy ludźmi. Słowa "potrzymaj mi piwo, zaraz to ogarnę" mamy we krwi. Podoba nam się jakiś pomysł? Myślimy sobie, "kurwa, to byłoby zajebiste" i nie odpuszczamy, póki nie dostajemy tego, czego chcieliśmy. I Spock o tym wie, jeżeli tak, jak nam wmawia, zna doskonale historię Ziemi.
Kiedyś jakiemuś świrowi zamarzył się podbój kosmosu. I proszę. Oto jesteśmy.
Wolkanin wpatruje się we mnie tak, jakby uważał, że nie do końca mam rację, ale Jim trąca mnie zaczepnie łokciem w ramię. Wymieniamy się nerwowymi, ale w miarę rozbawionymi uśmiechami. Bo wiemy, że to, co powiedziałam, to najprawdziwsza prawda. Sam Jim jest tego idealnym przykładem; on i jego zdawanie Kobayashi Maru. Albo ja i moje spektakularne wyczołganie się z laboratorium.
Ktoś nas kiedyś porównał do karaluchów. Bardziej trafnego określenia jeszcze nie słyszałam.
― Panie Chekov, czy naszych przesłano już do ambulatorium? ― Jim niechętnie odrywa ode mnie wzrok, żeby zerknąć na Pavla, który kiwa energicznie głową w odpowiedzi. Momentami zazdroszczę temu dzieciakowi, że ma w sobie tyle siły.
― Razem z rozbrojoną torpedą ― potwierdza Chekov, ale zaraz potem przenosi spojrzenie na mnie. ― Doktor Teller właśnie poinformował o ich przybyciu.
Uśmiecham się szeroko do chłopaka, dziękując mu skinieniem głowy. Jim oddaje tymczasowe dowodzenie Hikaru, zabierając mnie i Spocka ze sobą. Znowu kończę pomiędzy tą dwójką, ale ten fakt przestaje mi w jakikolwiek sposób przeszkadzać. Wręcz przeciwnie. W momentach tego typu czuję się nadzwyczaj bezpiecznie.
Jeżeli moja teoria jest słuszna ― a zakładam, że tak właśnie jest ― to rozwiązaliśmy jedną z dręczących nas zagadek. Pozostaje jeszcze jedna, która mnie denerwuje. Mamy kreta na pokładzie. I zaczynam podejrzewać, że znam go aż za dobrze.
...chcę się mylić. Tym razem, w tej jednej kwestii, marzę, żeby się mylić.
───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────
W ambulatorium panuje takie poruszenie, że Christine Chapel nawet nie zauważa, na kogo wpada. Rzuca przeprosinami i pędzi dalej, wpatrzona w swój PADD. Odprowadzam ją wzrokiem, odrobinę zaskoczona, ale prędko skupiam się na tym, czego jestem świadkiem.
Ledwo nadążam za Jimem i Spockiem. A Abraham Malcolm Teller jest niezastąpiony. Przejmuje mnie dosłownie w drzwiach, biorąc mnie pod ramię i skanując trikoderem pomimo wielkich sprzeciwów. A kiedy już dostaje wyniki, nie wygląda na zadowolonego.
― ...co? ― pytam, jakbym nie czaiła, dlaczego przyjaciel łypie na mnie groźnie spode łba. ― Nie umieram.
Abe kręci z politowaniem głową, rozczarowany moją absolutną ignorancją w temacie własnego zdrowia. Układam usta w dziubek, posyłając koledze niewinne spojrzenie. Nie wiem, na co liczę. Może na kolejną aspirynę, chociaż zaczynam wątpić, czy ona tu cokolwiek zdziała. Miałam moment spokoju i wspaniałego samopoczucia przez kilka minut, kiedy tkwiłam między ścianą a Jimem Kirkiem, ale to było niczym jakiś przełom.
Od tamtej chwili pędzę w dół na cholernie przerażającej kolejce górskiej.
― Co mamy? ― pyta James, kiedy wreszcie docieramy do sali, w której czeka na nas otwarta torpeda od Marcusa. Jego córka, swoją drogą, jest pierwszą witającą nas w swoich skromnych progach osobą. Bones jest drugi; zerka na nas znad tego pudełka niespodzianki i unosi wymownie brwi.
Uśmiecham się z ulgą na jego widok. Niby wiedziałam, że nic wielkiego mu się nie stało, ale teraz, kiedy już na niego patrzę, wreszcie w pełni to do mnie dociera. Abe chyba podziela moje uczucia, bo czuję, jak odrobinę mocniej zaciska palce na mojej ręce, prowadząc mnie na miejsce zaraz obok Lenny'ego.
― Bardzo sprytny system ― informuje Carol. W jej głosie pobrzmiewa odrobinę przerażająca nutka ekscytacji, ale po części ją rozumiem, bo sama byłam wielce zaintrygowana czerwoną materią rok temu, nie zważając nawet na to, ile szkód narobiła. ― Usunięto zbiornik paliwa, by ukryć w torpedzie kapsułę kriogeniczną.
Pochylam się nad torpedą w tej samej chwili, co Jim i Spock. Moje brwi automatycznie idą w górę. Nie panuję nad tym odruchem. Bo, faktycznie, tak, jak powiedziała doktor Marcus, widzę zamarzniętego faceta. Mrugam kilka razy powiekami, wyrywając się z uścisku Abe'a, który parska z rozbawieniem, jakby dokładnie czegoś takiego się po mnie spodziewał.
Naciskam ramieniem na rękę Bonesa, sugerując w ten sposób, żeby się przesunął, bo blokuje mi dostęp, ale lekarz uparcie ze mną walczy, więc kończy się na tym, że perfidnie go odpycham. To po raz kolejny spotyka się z cichym śmiechem Abrahama.
― Gość żyje? ― zastanawia się na głos Jim. Dobre pytanie. Ja też chcę wiedzieć. Lenny wzdycha ciężko, zaciskając palce na moim ramieniu; tym razem to on cofa mnie siłą na moje poprzednie miejsce, żeby mógł wrócić do pracy. Rzucam mu niezadowolone spojrzenie, ale nie komentuję.
― Tak ― potwierdza McCoy. ― Ale nie znamy procedury wybudzenia, więc... jeżeli podjęlibyśmy się takiej próby, moglibyśmy go zabić. Szczerze? ― Lenny bierze głęboki wdech, wodząc wzrokiem po całej torpedzie, podczas gdy Carol przystaje naprzeciwko mnie, zaraz obok Jima. Udaję, że mnie to nie rusza. W rzeczywistości mam ochotę przeskoczyć przez dzielącą nas przeszkodę i pokazać jej, co o tym myślę. ― Ta technologia mnie przerasta.
― Jak zaawansowana? ― wtrąca Spock. Abe zaciera ręce, odpowiadając z wielkim zaangażowaniem:
― Właśnie to jest najciekawsze. Wcale. To jest jak... patrzenie na eksponat w muzeum.
― Nie musimy zamrażać ludzi, od kiedy wynaleziono podróżowanie z prędkością nadświetlną ― dodaje od siebie Lenny. Ci dwaj zaczynają mnie szczerze zachwycać tym, jak się dopełniają. I szczerzyłabym się dalej, jak głupi do sera, gdyby nie to, że... właśnie zaczaiłam, co usłyszałam.
― Ale to był... dwudziesty pierwszy wiek...? ― mamroczę, bardziej sama do siebie, niż do reszty znajomych. Lenny kiwa energicznie głową, wciskając mi w dłonie swój PADD, żeby podzielić się ze mną wszystkimi informacjami, które posiada. Przeglądam dane, i im bardziej się w nie zagłębiam, tym wyżej unoszę brwi.
― O tym mówię ― produkuje się dalej Leonard, podczas gdy ja przechodzę małe załamanie nerwowe. Podaję PADD dalej, przekazując go w dłonie Spocka. ― I to wyjaśnia najciekawszą rzecz o naszym koledze, na którego patrzycie.
― Ma ponad trzysta lat ― chichoczę nerwowo, wodząc wzrokiem po twarzy śpiącego nieznajomego. Jak Elysee opowiadała mi bajki o pogrążonych w głębokich snach królewnach, to nie wspominała, że mogłyby się okazać ludźmi pokroju Harrisona. ― Może zadzwonię do ciotki Melody? To ona jest specem od skamielin ― żartuję sobie. Jim wygina usta w podkówkę, przechylając przy tym lekko głowę, jakby naprawdę rozważał taką opcję. ― Za mrożonki też chętnie się zabierze.
Jak opowiem o tym Rickowi, to jebnie bestseller. Znaczy, najpierw pewnie uzna, że sobie to wszystko wymyśliłam, ale nie będzie miał szans w starciu z całą załogą, która mi każde wydarzenie potwierdzi. Włącznie z tym. I Bonesem, który odegra rolę świadka z pierwszej ręki.
― Jak tak dalej pójdzie, naprawdę zaczniemy wozić ze sobą archeologa ― uznaje zaczepnie Jim. Puszcza mi oczko, i nawet pozwalam sobie na krótki śmiech, ale... zaraz potem marszczę czoło, bo dopierdala mnie przebłysk. Unoszę wskazujący palec prawej dłoni, jakbym chciała gestem uciszyć wszystkich zebranych, i to działa. Aż mnie szok strzela po mordzie.
― Siedemdziesiąt dwa powody ― przytaczam powoli słowa Harrisona. Spoglądam najpierw na Jima, a potem na Spocka; obydwoje w mig pojmują, o co mi chodzi. ― Tak powiedział. Skoro tak wygląda jedna z torped, to można śmiało założyć, że...
― W pozostałych znajdziemy to samo ― kończy za mnie Jim.
Kiwam głową, z trudem przełykając ślinę. A potem wyłapuję, jak Jim zerka nerwowo na coś obok mnie. Zanim mam szansę sprawdzić, o co dokładnie chodzi, czuję znajome ukłucie z boku szyi i krzywię się niemiłosiernie, próbując gwałtownych ruchem uchylić się przed kolejnym atakiem, który nie nadchodzi. Wpadam przez to na Bonesa, który mamrocze coś o tym, żebym "nie zachowywała się jak Jim".
Abe kręci głową z niezadowoleniem, odsuwając ode mnie hypo. Rozmasowuję obolałe miejsce, oświadczając głośno:
― Taką pomoc to możesz sobie wsadzić w dupę.
───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────
Dobra. Może i miałam ochotę zabić Abe'a za ten atak hypo, ale teraz, kiedy wchodzimy do aresztu, rozumiem doskonale, dlaczego to zrobił. Nogi nadal mnie napierdalają, ale przynajmniej myślę trzeźwo. Ten jaśniejszy umysł jest teraz na wagę złota.
Zerkam co jakiś czas na ręce Jima, bo mam taką głupią potrzebę, żeby złapać go za dłoń, ale dzielnie z tym walczę. Słowami nie dam rady opisać tego, jak bardzo brakuje mi bliskości tego faceta. I jak bardzo chciałabym mieć go tylko dla siebie, przynajmniej przez chwilę. Szczególnie teraz, kiedy nic nie jest pewne i wszystko mnie przeraża.
Włącznie z tym podejrzanym typem, którego trzymamy za szklaną ścianą aresztu. Plus jest taki, że moja pewność siebie przeżywa rozkwit, bo nie jestem tu sama. Odwaga mnie rozpiera, kiedy są ze mną dwaj oficerowie, przy których czuję się cholernie bezpiecznie.
Smutne jest to, że na rzygi mi się zbiera, kiedy widzę, jak rozbawionym, rozluźnionym spojrzeniem raczy nas Harrison, jak tylko zatrzymujemy się przed jego celą. Zachowuje się tak, jakby był na cholernych wakacjach i wcale nie jechał na skazanie. Paranoja.
...może to ja po prostu o czymś nie wiem.
― Dlaczego w tej torpedzie jest człowiek? ― pyta prosto z mostu Jim. A odpowiedź nadchodzi zaskakująco szybko i sprawia, że kilka kawałków układanki wskakuje na swoje miejsca w mojej pokręconej głowie.
― Bo sam go tam umieściłem ― oświadcza dumnie John. Stawiam dwa kroki przed siebie, stając odrobinę za blisko dzielącego nas szkła; wiem, że przesadziłam, bo słyszę w tle, jak Jim szepcze ostrzegawczo moje imię.
― Tak, jak w pozostałych? ― domyślam się, a Harrison skina głową. Skubaniec jest prawie tak wysoki, jak Spock, więc muszę nieźle zadzierać głowę, żeby dobrze mu się przyjrzeć. ― Kim są ci ludzie? ― drążę temat, mrużąc badawczo powieki, ale John nie ma szansy mi odpowiedzieć. Przenosi wzrok na Jima, który staje ze mną ramię w ramię, tak blisko, że jeżeli tylko pochyli się delikatnie w lewo, to nasze ręce się zetkną.
― Ważniejsze pytanie: kim ty jesteś? ― Kapitan przejmuje pałeczkę. I, tym razem, nasz więzień uznaje chyba, że podoba mu się budowanie napięcia. Milczy przez dłuższą chwilę, w tym czasie wodząc dziwnym, analitycznym spojrzeniem po całej naszej trójce, aż wreszcie zatrzymuje się na Spocku. Tym razem to na nim skupia się najdłużej, a kiedy na jego ustach pojawia się kpiący grymas, po plecach przechodzi mi kurewsko nieprzyjemny dreszcz.
Facet za dużo wie o rzeczach, o których my nie mamy pojęcia. I mam wrażenie, że doszedł właśnie do kolejnego wniosku; takiego, co to wcale mi się nie spodoba. Stresuje mnie ten fakt. Wystarczy, że wie już, jak bardzo Jamesowi zależy na całej załodze.
...to jedno mnie ujmuje. Bo zdaję sobie sprawę z tego, że Harrison uznał mnie za jego największą słabość. To wcale nie musi być trafne, i przeraża mnie to, do czego może doprowadzić takie stwierdzenie, ale... nie zmienia to faktu, że serce bije mi odrobinę szybciej na samą myśl o opinii Jima na ten temat.
― ...odpryskiem dawnych czasów ― tłumaczy powoli Harrison. Staram się wyłapać każdy jego ruch, licząc na to, że mi też uda się wynieść coś logicznego z takich obserwacji. ― Zmanipulowanym genetycznie, by walczyć o pokój podczas wojny. A po niej... zrobiono z nas przestępców. Skazano na wygnanie. Spaliśmy przez wieki, mając nadzieję, że kiedy już się obudzimy, świat będzie wyglądał inaczej. Jednakże... w wyniku zniszczenia Wolkana, wasza Flota zaczęła agresywnie przeczesywać kosmos w poszukiwaniu niebezpieczeństw podobnych do Nero. Mój statek dryfował. Odnaleziono nas przypadkiem. I tylko mnie wybudzono.
― Chodząca skamielina ― podsumowuję cicho. Harrison unosi jedną brew, jakby zaskoczony, że w ogóle się odzywam; tym bardziej, że robię to w tak drwiącej manierze. ― Mel miałaby tu odkrycie życia ― dodaję, zerkając przelotnie na Jima. Kącik jego ust się unosi. Trwa to zaledwie kilka sekund, ale wystarcza, żebym poczuła zadowolenie z samej siebie.
― "John Harrison" istnieje dopiero od roku ― zauważa kapitan, udając, że ta chwila słabości przed momentem nigdy nie miała miejsca. ― Sprawdziliśmy to dopiero teraz, kiedy otrzymaliśmy dostęp do pewnej bazy danych. ― Taka jest prawda; jakieś dziesięć minut temu Carol pokazała nam coś, co wygrzebała ze stosu informacji, które wykradła ojcu. Może i lasce wcześniej nie ufałam, ale uparcie pracuje na to, żeby sobie naszą sympatię zaskarbić. ― Dlaczego...
― "John Harrison" to idiotyczne nazwisko, które wymyślił admirał Marcus, gdy mnie wybudził, żebym pomógł mu w jego misji. Zasłona dymna do ukrycia mojej prawdziwej tożsamości. ― Harrison znowu urywa na moment, niby całkiem spokojny, ale kiedy zerkam na jego dłonie, domyślam się, że prawda jest inna. Zacisnął je w pięści, najpewniej odruchowo. Rozprostowuje palce, orientując się chyba, że sama wyłapałam ten mały szczegół. ― Tak naprawdę... nazywam się Khan.
Zaje-kurwa-biście.
Coś mi majaczy we wspomnieniach z wykładów o historii Ziemi. Dzwoni, ale nie mam pojęcia, w którym kościele, dlatego odpuszczam. Pewna jestem jednego: nie mam z tym imieniem pozytywnych skojarzeń. Może to moja paranoja się odzywa i idę za głupim przeczuciem, ale... sam wzrok tego skurwiela źle wróży. Mam wrażenie, że to, jak się nazywa, też nie jest niczym pozytywnym.
― Po co admirał Gwiezdnej Floty wybudzałby ze snu trzystuletni zabytek? ― męczę temat, bo ta cisza lada moment mnie wykończy. Zuchwały grymas na ustach Khana przyprawia mnie o ciarki na plecach. Co za przerażający typ, naprawdę. Gdybym wpadła na niego w ciemnej alejce, nie tylko gaz pieprzowy poszedłby w ruch.
Ogłuszyłabym dziada fazerem. Bez dwóch zdań.
― Ponieważ jestem lepszy.
Jakoś wcale mi się ta odpowiedź nie podoba. Odwracam więc wzrok, biorąc głęboki wdech, i jakoś tak wychodzi, że skupiam się na Jimie. Czasami wydaje mi się, że facet samym istnieniem mógłby rozwiązać wszystkie moje problemy i wybić mi ze łba głupie zmartwienia.
― W czym? ― pyta Jim, niby od niechcenia, jakby go to wcale nie ruszało. Problem polega na tym, że żadne z nas nie jest aż tak dobre w ukrywaniu swoich prawdziwych uczuć. I tak, wliczam w to grono Spocka, bo on też miewa momenty słabości.
― We wszystkim, kapitanie. ― Unoszę nieznacznie jedną brew, słysząc to. Ciężko jest mu nie uwierzyć, bo widzieliśmy, co zrobił z Klingonami na Kronosie. Był nie do zajebania. Nie do powstrzymania. I właśnie to mnie teraz przeraża; wiem, do czego jest zdolny. ― Aby przeciwstawić się barbarzyńcom w cywilizowanych czasach, Alexander Marcus potrzebował umysłu wojownika. Mojego umysłu. Zaprojektowałem broń, okręty wojenne.
― Sugerujesz, że admirał zignorował wszelkie zasady regulaminu, aby tylko skorzystać z twojej inteligencji? ― wtrąca Spock. Albo mi się wydaje, albo on też jest już zirytowany całym tym dramatycznym przedstawieniem, które serwuje nam niejaki Khan.
― Chodziło mu raczej o moją dzikość, komandorze. ― Albo mam zwidy, albo gościa ta dyskusja bawi. Zupełnie tak, jakby wyśmiewał nasze braki w informacjach, chociaż tak naprawdę nic nie mogliśmy na ich istnienie poradzić. Poza tym, żadne z nas nie jest w szczytowej formie. Mieliśmy... ciężkie kilka dni. Trochę to zajmie, zanim się po tym pozbieramy. ― Intelekt bywa bezużyteczny w walce, panie Spock. Nie potrafi pan zmusić się do złamania jakiejkolwiek reguły. Jak mógłby pan znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, żeby połamać czyjeś kości...?
Gwałtownie wciągam powietrze przez nos, bo zdaję sobie sprawę z tego, jak wygląda wkurwiony Wolkanin stojący teraz obok mnie. Ilekroć myślę o tym, do czego doprowadziliśmy z Jimem wtedy, w lutym, to jest mi coraz bardziej głupio, że w ogóle do tego doszło.
Nie było innego wyjścia, tak, o tym też wiem, ale to nie zmienia faktu, że stałam się kurewsko podatna na wyrzuty sumienia.
...z drugiej strony, Khan nie myli się aż tak bardzo. Spock ceni sobie porządek i zasady, ale kimże jestem, żeby oceniać jego kręgosłup moralny? Mi samej daleko jest do świętej. Każde z nas stara się po prostu robić to, co uważa za słuszne. A jeżeli trzeba stawić czoło konsekwencjom, to jesteśmy gotowi przyjąć je na klatę.
Ponarzekamy. Pokurwimy. Wypijemy coś mocniejszego. Przeanalizujemy to, co się stało i jak do tego doszło. Wyciągniemy wnioski. Nauczymy się czegoś nowego. A to ostatnie, jak zawsze powtarza Lys, jest najważniejsze.
― Projektowałem dla Marcusa broń ― kontynuuje Khan. Mrugam kilka razy powiekami, wracając do niego spojrzeniem. ― Tylko po to, aby mógł zrealizować swoją wizję o zmilitaryzowanej Gwiezdnej Flocie. I wysłał was, żebyście tej broni użyli.
― Akt tego typu wywołałby natychmiastową wojnę ― mamroczę powoli. Mężczyzna za szybą kiwa powoli głową, potwierdzając wszystkie moje słowa, chociaż stwierdzam przecież jedynie oczywistą oczywistość. ― A tego właśnie chciał. Chce wojny, żeby móc pokazać wszechświatowi swoje nowe zabawki.
― I uszkodził wasz statek ― dodaje Khan. Nie spuszcza ze mnie uważnego wzroku, a kiedy znowu dostrzegam na jego ustach dziwny, tajemniczy grymas, którego nie potrafię zrozumieć, nagle uderza we mnie nieprzyjemna realizacja, że zwraca się tylko i wyłącznie do mnie. ― Ale jego ręce zawsze są czyste. W przenośnym, jak i dosłownym sensie. Utknęliście w przestrzeni wroga, a tego właśnie było mu potrzeba, aby stało się to, co jest nieuniknione. Klingoni was znajdą, a wy nie będziecie mieli szans na ucieczkę.
...chyba, że Ida naprawi rdzeń. A nie zrobi tego.
Boże. Ida tego nie zrobi.
― Kto dokładnie sabotował Enterprise? ― pytam, chociaż głos łamie mi się w połowie wypowiedzi, bo nie jestem gotowa poznać prawdy. Nie chcę dostać potwierdzenia tego, o czym nagminnie myślę, od kiedy wylądowaliśmy w Strefie Neutralnej.
Khan przechyla delikatnie głowę. Patrzy na mnie z góry, z takim politowaniem, jakbym była durnym, ograniczonym dzieckiem, które nie zauważyło koleżanki podkradającej mu słodyczy. Z trudem przełykam ślinę, mimowolnie zbliżając się do Jima.
― Najlepszy szpieg zwykle ukrywa się w centrum wydarzeń, prawda, pani Nova...?
Rozchylam usta w niemym załamaniu. Oczy mnie pieką, więc udaję, że to przez oświetlenie. Odwracam wzrok, pocierając przymknięte powieki palcami. Dziękuję sobie z przeszłości, że po powrocie z Kronosa nie malowałam już oczu, bo teraz wyglądałabym jak szop.
― Ludzie, którzy zginęli w Daystrom, to były ofiary postronne. ― Spock zmienia temat. I jestem mu za to ogromnie wdzięczna, bo potrzebuję chwili, żeby się pozbierać i... pogodzić się z myślą o tym, że po raz kolejny zostałam zdradzona przez kogoś, komu naprawdę ufałam. ― Chciałeś zabić admirała.
― Marcus zabrał moją załogę. ― Khan odwraca się do nas plecami. Odchodzi kilka kroków, i im dłużej się wypowiada, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że... rozmowa o jego ludziach go rusza. Tak emocjonalnie. Dogłębnie. Skądś znam takie podejście. ― Wykorzystał moich przyjaciół, żeby mną sterować. Próbowałem przemycić ich w bezpieczny sposób, ukrywając w broni, którą sam zaprojektowałem, ale zostałem zdemaskowany. Musiałem uciekać. Z tą wiedzą, którą posiadałem, miałem powody, aby podejrzewać, że Marcus zabił wszystkich, na których mi zależało. Odpowiedziałem więc tym samym.
Wszyscy milczymy przez dłuższą chwilę, absorbując nowe wiadomości. Zgadzam się, że to nie jest najszczęśliwsza historia, ale istniało miliard innych sposobów na dojebanie Alexandra Marcusa. Khan mógł to zrobić humanitarnie, oszczędzając życie wielu niewinnych osób, które znalazły się po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Problem polega na tym, że on tego nie chciał. Gość ma najebane. Rzekłabym, że nawet bardziej, niż Nero. Dlaczego zawsze chodzi o zemstę, tak swoją drogą? Dlaczego mamy do niej taką słabość? Co nam to daje? Sprawiedliwość? Kurwa, z własnego doświadczenia wiem, że nie zawsze się ją dostaje.
Khan odwraca się w naszą stronę. Na jego policzku dostrzegamy mokry ślad. Nie dowierzam, że gość uronił łzę, ale mam na to wizualny dowód, do cholery. Jakby tego było mało, nie skończył. Skupia się najpierw na Spocku, potem na mnie, aż w końcu zatrzymuje wzrok na Jamesie, rzucając mu dwoma zdaniami, które zwalają z nóg nawet mnie:
― Moja załoga to moja rodzina, Kirk. Czy jest coś, czego ty nie zrobiłbyś dla swojej rodziny...?
Niemal od razu spoglądam na Jima, odkrywając, że ten tekst uderzył w niego cholernie mocno. Skurwiel wiedział, w który czuły punkt walić, żeby zabolało. Kirk marszczy czoło w skupieniu, powoli rozchylając usta, jakby szykował się do dania Khanowi jakiejś sensownej odpowiedzi, ale żadne słowa nie padają.
To ja się odzywam. Szepczę niepewnie jego imię. I tak, jak wcześniej na Kronosie, dostaję natychmiastową reakcję. Kapitan odrywa wzrok od Khana, zerkając na mnie z czystym przerażeniem w oczach. Nie do końca pojmuję, z czego ono wynika, ale raczej jasne jest, że Jim nie boi się mnie samej, tylko...
...boi się o mnie. O wszystkich. Nawet o Spocka, na którego też rzuca okiem z takim samym, zmartwionym wyrazem twarzy. W głowie mam mętlik, ale jedna myśl przebija się przez ścianę chaosu, wychodząc na prowadzenie. To jest coś, nad czym zastanawiałam się już wcześniej.
...co, jeżeli czasami zależy mu aż za bardzo? Do czego on jest zdolny?
Komunikator Jima daje o sobie znać, więc mężczyzna wyjmuje urządzenie, prędko odbierając połączenie, chociaż wydaje mi się, że jeszcze nie do końca kontaktuje.
― Kapitanie, leci na nas statek z prędkością nadświetlną.
Hikaru Sulu zasługuje na drinka za to, że przerwał to niezręczne milczenie, które zapadło między nami wszystkimi a Khanem, ale mógłby sobie darować tę nieszczęsną informację. Bo kiedy tylko słyszę słowo "nadświetlna", to aż skręca mnie w żołądku. Powoli przekręcam głowę, żeby lepiej widzieć Khana, bo wręcz czuję, jak wypala mi wzrokiem dziurę we łbie.
Nie mylę się. Robi mi się niedobrze, kiedy napotykam jego wymowny wzrok.
― Wszyscy wiemy, kto to ― uznaje cicho. Biorę głęboki wdech. Ja, Spock i Jim wymieniamy się szybkimi spojrzeniami, bo chyba każde z nas potrzebuje jakiegoś minimalnego zapewnienia, że myślimy o tym samym. I tak właśnie jest. Idę o zakład, że właśnie tak jest.
Mamy przejebane. To jest prosty wniosek, który wyciągam z całej tej dyskusji z Khanem.
― Poruczniku, zabierzcie Khana do ambulatorium, niech pilnuje go sześciu ludzi. ― To prosty rozkaz. Kojarzę tego pana, do którego Jim się zwraca; nazywa się Garrett i odpowiada za koordynację oddziałami ochrony. Mężczyzna kiwa głową, odpowiadając krótkie "tak jest, kapitanie", podczas gdy Jim już pędzi ku wyjściu z aresztu.
...idę za nim. Ale nie trwa to długo.
― Dajcie mi chwilę ― proszę, zatrzymując się nagle na środku owalnego pomieszczenia. Jim i Spock przystają gwałtownie, wyraźnie zaskoczeni moją prośbą. Nawet się nie kryją z tym, że mój plan średnio przypada im do gustu.
― Musimy wracać na mostek, pani porucznik ― oświadcza monotonnym głosem Spock, ale jasne jest, że nie jest aż taki obojętny na mój los, jak sam udaje. W przypadku Jima jest inaczej. Kapitan wgapia się we mnie z powątpiewaniem, i nie muszę długo się zastanawiać nad jego zachowaniem, żeby wiedzieć, że... po prostu się martwi.
Nie dziwię mu się. Nie po tym, co przedtem powiedział Khan, bo to było niczym cicha, ukryta groźba. Co James T. Kirk byłby gotowy zrobić dla swojej załogi...?
― Dwie minuty, tylko tyle, i przyjdę na mostek ― zapewniam.
Presja czasu daje o sobie znać, więc Jim podejmuje szybką decyzję, która nie do końca mnie satysfakcjonuje:
― Spock, zostań z nią.
― Nie ― zaprzeczam niemal natychmiast, rzucając wspomnianemu Wolkaninowi przepraszające spojrzenie. ― Bez urazy, Spock, ale... muszę to załatwić sama. Dwie minuty. Zaufajcie mi, okej? Chcę się dowiedzieć jednej rzeczy, to wszystko.
Mam wrażenie, że John Harrison ― przepraszam, zapomniałam; Khan ― ma mi coś do powiedzenia, ale nie zrobi tego przy świadkach. I Jim chyba zdaje sobie z tego sprawę tak samo dobrze, jak Spock, bo mężczyźni znowu spoglądają po sobie przelotnie, jakby nagle nadawali na tych samych falach.
― Dwie minuty ― zgadza się wreszcie Jim. Łypie na mnie z niezadowoleniem spode łba, ale wiem, że nie jest zły na mnie. Denerwuje go ogół sytuacji. Kiwam energicznie głową, przystając na wszystkie jego warunki. ― I ani sekundy dłużej. Zabiorą go do ambulatorium, jak tylko skończysz z nim gadać.
Niby decyzja została podjęta, ale kolejne kilka minut zostaje zmarnowane, bo ani Spock, ani Kirk, nie ruszają się z miejsca. Wywracam oczami, odrobinę zirytowana tym, że traktują mnie obydwoje tak, jakbym była ze szkła. A nie jestem. Dobra, może i nie zdejmę Khana na strzała, ale spójrzmy prawdzie w oczy ― kto byłby w stanie to zrobić?
― Spadajcie, chłopcy ― wzdycham, zirytowana. Nie przynosi to żadnego efektu, nawet, kiedy biorę się pod boki i mierzę ich wymownym, stanowczym spojrzeniem. Dlatego zmieniam taktykę. Kiedy po raz kolejny się odzywam, już nie brzmię delikatnie; przypominam odrobinę moją matkę w chwilach wkurwu. ― Wypad z baru. Nie powtórzę się po raz trzeci.
Chwilę im to zajmuje, ale wreszcie obydwaj się poddają. Kręcę głową z politowaniem, odprowadzając ich czujnym wzrokiem, na wypadek, gdyby któryś zmienił zdanie, ale kiedy już mam pewność, że jestem na bezpiecznym gruncie, nie umiem zapanować nad odruchem. Uśmiecham się czule, odrobinę wzruszona tym, że tak o mnie dbają. Są naprawdę uroczy w takich momentach.
Koniec tego dobrego. Czas wywołać starą Rory z kąta i udawać, że brak dwóch chłopów obok wcale mnie nie stresuje. Splatam ręce na piersi, żeby ten skurwiel nie wyłapał, jak bardzo mi drżą, po czym odwracam się z powrotem w stronę Khana i mrużę groźnie powieki, stawiając w jego stronę szybkie, gwałtowne kroki.
― Dlaczego moja przyjaciółka miałaby sabotować statek, na którym pracuje? ― pytam na wstępie, nawet nie siląc się na szept. Idę o zakład, że wszyscy oficerowie w sali podnoszą teraz na mnie wzrok, ale mało mnie to interesuje. Im ciszej będę mówić, tym większy dam mu dowód na to, że się go boję. A tak być nie może. Chcę wyrzucić z siebie wszystko, co możliwe, póki trzyma się mnie pewność siebie. ― To samobójstwo, jeżeli wiedziała, do czego doprowadzi. I skąd, do cholery, wiesz, co mnie łączy z Idarianą Sakarai?
Jego uśmiech nie zwiastuje niczego dobrego. I chociaż czuję się nieswojo, jakby mrówki łaziły mi po całym ciele, to nie wycofuję się. I do niego też to wreszcie dociera. Marszczy na moment czoło, bo chyba nie do końca tego się po mnie spodziewał.
― Ma pani trzy problemy, pani Nova. ― Tym razem to ja jestem tą wziętą z zaskoczenia. Nie tego dotyczyły moje pytania, ale zauważyłam już, że gość ma tendencję do odbiegania od tematu. Nie przerywam mu, bo ilekroć to robi, to jednak dowiaduję się czegoś nowego. Tak jest też i teraz. ― Dwa, których bez przerwy się pani trzyma, i trzeci, w maszynowni, który usłyszał o kilka słów za dużo i otrzymał o jedną zbyt kuszącą propozycję za wiele. Byłem przy tym. Słyszałem warunki, jakie stawiała porucznik Sakarai. I z całym szacunkiem pragnę pani powiedzieć, że nie nadawałaby się pani na pozycję, o którą ta osoba z początku walczyła.
Okej, powinnam skupiać się na myśleniu od Idarianie, ale coś innego teraz mnie dręczy. Dwa problemy, których bez przerwy się trzymam? Dlaczego niby Jim i Spock mieliby...
...jebać to, nie mogę być samolubną kurwą. Są ważniejsze sprawy. Na przykład to, że Ida najwyraźniej chciałaby zobaczyć mnie jako kapitana, a to mi zdecydowanie nie pasuje. Krzywię się nieznacznie na samą myśl o takiej możliwości. Boże. Chce mi się wyć. To się znowu dzieje. Po raz kolejny dostaję od rzeczywistości po dupie. Wszechświat znowu udowadnia mi, że nikt tak naprawdę nie lubi mnie za to, kim jestem, tylko...
Szuka w tym profitów dla siebie. Zaciskam mocno zęby, przez kilka sekund odtwarzając w głowie wszystko to, co usłyszałam od Khana, aż wreszcie podnoszę na niego wzrok. Biorę głęboki wdech, starając się opanować serducho, które wali mi jak oszalałe.
Ile jeszcze osób stracę w ten sposób...?
― Kapitan jest tylko jeden ― stwierdzam głośno. ― Ma na imię James T. Kirk ― dodaję, bo nawet samo wypowiedzenie jego imienia odrobinę mnie pociesza. W gardle i tak mi zasycha, bo Khan opiera się o szkło oddzielające go od reszty świata. Na jego ustach znowu maluje się rozbawiony, wręcz kurewsko kpiący grymas.
― Jak widać, nie wszyscy na tym statku zdają sobie z tego sprawę ― odpowiada mi cicho. ― Powinna pani wrócić na mostek, pani Nova. Czas ucieka. Tik-tak.
Dwa razy nie musi mi powtarzać. Jeszcze przez chwilę wpatrujemy się w siebie nawzajem, jakbyśmy obydwoje liczyli na to, że to ta druga strona odpuści jako pierwsza. Koniec końców, to ja okazuję się być na przegranej pozycji. Odwracam wzrok, speszona i mocno zdezorientowana.
A potem, kiedy wychodzę z aresztu, nie oglądam się już za siebie, podczas gdy w myślach nadal rozbrzmiewają mi słowa Khana.
Dwa problemy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top