02 | THE TERRIBLE OUTCOMES OF HAVING MORON AS A FRIEND (AND LESS FUN THIS TIME)

Nie umiem spać we własnym łóżku.

Jezu, kurwa, Chryste. Chcę na statek. Nienawidzę przepustek. Po prostu nie widzę w nich sensu. Okej, czaję, że musimy uzupełnić wszelkie możliwe zapasy, a niektórzy chcą spotkać się z rodzinami i trochę odpocząć, ale... jeżeli o mnie chodzi, to najchętniej w ogóle nie schodziłabym na ląd.

W takich momentach zazdroszczę Idarianie. Laska znowu pojechała do Proxy, bo ta akurat jest w mieście, i pewnie świetnie się bawią. A z drugiej strony, widuję Idę codziennie od miesięcy; mała przerwa nam nie zaszkodzi, bo zaczynam powoli mieć dość jej humorków i tego, jak się zachowuje przy naszym kapitanie. Nie mam pojęcia, dlaczego pała do Jima takim brakiem zaufania i szacunku, ale upominanie jej weszło mi już w nawyk.

Kręcę się po mieszkaniu jak smród po gaciach, popijając kawkę w kubku, który zajebałam z Enterprise. Kirk dostanie go z powrotem w moim testamencie. Przeglądam sobie przy okazji wiadomości, rozsiadłszy się przy wysepce kuchennej. Lodówka świeci pustkami, więc będziemy musieli z Abrahamem zamówić coś do żarcia, jak mój kolega już raczy się obudzić.

Biedaczysko, odsypia wszystkie zarwane nocki. On i Bones są jak małe mróweczki. Bardziej pracowitych facetów nie znam. Nawet Spock robi sobie przerwy na zachwycanie się swoją kobietą. Oni? Nie wiem, kiedy ostatnio wyszli poza ambulatorium, kiedy nie było to konieczne.

O wilku mowa, a wilk tuż-tuż. Abraham Teller wyłazi ze swojej nory, jęcząc głośno, gdy poranna jasność dosłownie go oślepia. Zerkam na niego z rozbawieniem i rzucam coś o tym, że teraz już nie ma ucieczki i musi przejść się do fryzjera, bo nie mogę dłużej patrzeć na te jego skołtunione kudły. Ignoruje mnie. Związuje włosy w kucyk z wielce niezadowoloną miną i siada przy wysepce obok mnie, wyrywając mi z dłoni kubek.

Nawet się z nim nie kłócę. Wygląda tak żałośnie, że mu wybaczam.

― Jakie plany na dzisiaj? ― rzuca cicho. Oczy ma ledwo otwarte, podczas gdy ja jestem na nogach od wielu godzin i nie wiem, kiedy padnę. Jim odsypia wojaże na Ziemi, ja odsypiam przepustki na Enterprise. Znaczy, tak sobie obydwoje wmawiamy, a jak jest naprawdę, to już inna sprawa.

― Żadne, mam ochotę leżeć na kanapie i wpierdalać coś niezdrowego ― odpowiadam. Abraham kiwa głową powoli, zaraz potem uznając:

― Podoba mi się to. Nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Dodaj do tego kubek miętowych lodów z czekoladą i nie ruszę się stąd przed kolejne dwa dni.

Tak, jak i ja. Uśmiechamy się do siebie, ciesząc się błogą ciszą, chociaż muszę przyznać, że działa mi ona nieco na nerwy. Na pokładzie zawsze się coś dzieje, a ja dobrze sypiam, kiedy słyszę... dosłownie cokolwiek. Abe często się ze mnie śmieje, że nikt nie zasypia przy włączonym TV tak szybko, jak ja.

Coś w tym jest.

Już mam wyjmować PADD i zamawiać coś do żarcia, żebyśmy nie pomarli z głodu, kiedy mój komunikator daje o sobie znać. Zrywam się z miejsca, bo kiedy przyjechaliśmy, zostawiłam go w kieszeni kurtki, a ta wisi na wieszaku przy wejściu do mieszkania. Abe dopija w tym czasie moją kawę, jak na prawilnego złodzieja przystało.

― Zmiana planów, misiu ― mamroczę, nieco rozczarowana, machając komunikatorem przed twarzą przyjaciela, kiedy wymijam go w drodze do sypialni. ― Dostałam wezwanie od samego admirała ― dodaję. Trochę mnie to martwi, ale nie daję tego po sobie poznać. Pike zaprosił mnie na spotkanie o dziesiątej, więc stawię się u niego odjebana jak szczur na otwarcie kanału.

Można o mnie powiedzieć wiele rzeczy, ale nawet Uhura wie, że jeżeli już mam przyjść do władz, będę wyglądać zajebiście.

― Nie martw się, zostawię ci coś do przegryzienia ― informuje mnie czule Abraham. Posyłam mu całusa, a potem zamykam za sobą drzwi, żeby odebrać kolejne powiadomienie. Tym razem wiadomość jest od Jima. I zanim mam szansę ją odczytać, facet po prostu do mnie dzwoni, więc odbieram po pierwszym sygnale.

― Nie widziałeś mnie od kilku godzin i już za mną tęsknisz? ― witam się zaczepnie. Po drugiej stronie połączenia słyszę jakieś damskie, niezadowolone jęki, ale rozbawiony głos Jima prędko je zagłusza. Wywracam oczami. Żeby mnie to jeszcze dziwiło.

Też dostałaś wezwanie? ― pyta James, a ja mruczę tylko w odpowiedzi. ― Na dziesiątą? Myślisz, że mamy przejebane?

― Gdybyśmy mieli przejebane, to wzywałby nas Marcus ― uspokajam go, wyjmując z walizki szary mundur. Jim prowadzi krótką rozmowę z jedną z dwóch koleżanek, które mu towarzyszą; rzuca coś o obowiązkach, ale te laski nie są zbyt chętne, żeby tego słuchać. Nie do końca rozumiem, czego dotyczy cała ta wymiana zdań, ale wiem, że, koniec końców, dociera do mnie przytłumione trzaśnięcie drzwiami. ― Bardziej mnie martwi to, dlaczego mnie w tym czymś uwzględniono.

Jak to, "dlaczego"? ― dziwi się Jim. ― Jesteś częścią trójcy świętej, którą Pike zresztą sam stworzył. On cię lubi bardziej, niż mnie.

― Niezbyt prawdopodobne, ale kontynuuj, lubię komplementy.

Jim parska ze szczerym rozbawieniem, a może nawet... rozczuleniem, ale zaraz potem odchrząkuje cicho i dodaje:

Spotkamy się pod Dowództwem?

― Jasne.

Rozłączamy się, a ja zaczynam rozumieć, że Jim nie bez powodu wspomniał o tej "trójcy świętej". To on i Spock są na Enterprise najważniejszymi osobami; ja po prostu robię za popychadło, tudzież za "pełniącą obowiązki kapitana", kiedy zachodzi taka potrzeba. Tak, czy inaczej, to wszystko oznacza, że cała nasza trójka została wezwana przez Christophera, a to już... wzbudza we mnie pewne poważne wątpliwości.

Pomimo to, nie zrażam się. Gdyby sprawa była naprawdę tragiczna, to tak, jak sama powiedziałam, mielibyśmy do czynienia z dowódcą całej Floty, admirałem Alexandrem Marcusem. O ile z Chrisem idzie się jakoś dogadać, bo gość ma u nas wszystkich dług wdzięczności, o tyle Marcus nie jest moim największym fanem.

Nie raz wpadłam na tego gościa. Wielokrotnie dawał mi subtelnie do zrozumienia, że nie zamierza traktować mnie ulgowo tylko dlatego, że miałam swój udział w ratowaniu planety i jestem córką człowieka, który tak naprawdę całą flotę buduje. W każdym razie, ja też nie przepadam za tym facetem. Okazuję mu szacunek, jak zachodzi taka potrzeba, ale na sympatię nie ma tutaj co liczyć.

Przez chwilę, kiedy zapinam wysoki kołnierz, zastanawiam się, czy jest taka możliwość, żebyśmy mieli kłopoty. A potem wmawiam sobie uparcie, że to niemożliwe. Kto puściłby parę, no błagam? To byłoby problematyczne dla całej załogi. A my zaczynamy się naprawdę nieźle dogadywać; wydaje mi się, że wszystkim jest dobrze na pokładzie Enterprise.

Zerkam na srebrny pasek na mankiecie garnituru, symbolizujący mój stopień oficerski, i myślę sobie, że fajnie byłoby kiedyś być przynajmniej komandorem, jak Spock. Uśmiecham się do własnego odbicia w lustrze. Jeszcze kilka lat temu coś takiego było jedynie marzeniem, a teraz... proszę. Narzucam na głowę czapkę i nagle jestem oficerem.

Wychodzę z sypialni, a Abe zerka na mnie z dumnym uśmiechem, pokazując mi kciuk w górę, kiedy wykonuję dwa obroty w drodze do drzwi. Zabieram ze sobą tylko komunikator, bo zamierzam dość szybko wrócić do domu, kiedy tylko załatwię na mieście to, co muszę.

― Baw się dobrze! ― woła za mną Abe. ― Nie zabij nikogo!

Śmieję się wesoło, kiedy odpowiadam żartobliwie:

― Nie mogę niczego obiecać, skoro będzie tam Spock!

───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────

James T. Kirk jest niczym podekscytowany szczeniak, kiedy zmierzamy w stronę budynku Dowództwa. Skacze na około mnie i Spocka, szczerząc się jak ostatni debil, chociaż żadne z nas tak naprawdę nie wie, co my tu w ogóle robimy.

Jego radość jest ujmująca, poważnie, ale chwilowo mam w głowie same negatywne myśli, bo boję się, że jednak idziemy tam na ścięcie.

― Właśnie po to dzwonił, mówię wam ― powtarza po raz kolejny Jim. Spock, który maszeruje tak, jakby miał kij w dupie, rzuca mu trudne do skategoryzowania spojrzenie.

― Wątpię, aby wybrano właśnie nas ― odzywa się, podczas gdy ja próbuję jakoś okiełznać moje włosy. Mogłam je związać. Przecież wiedziałam, że wieje jak cholera. Za debilizm się płaci, jak widać, bo czapka średnio mi pomaga, kiedy kosmyki raz po raz przyczepiają mi się do posmarowanych pomadką ust.

― To czego innego może chcieć? ― zastanawia się na głos Jim, ale dobry humor go nie opuszcza. Ciężko mu się dziwić. Ja nie spałam, bo przyzwyczaiłam się do życia na statku. On nie spał, bo przygruchał sobie nowe koleżanki. A miał przecież odpoczywać, skoro już ma ku temu okazję.

― Dobić nas kolejną wycieczką donikąd, bez konkretnego celu, bo tylko to robiliśmy przez ostatnie miesiące ― wzdycham ciężko, ledwo powstrzymując się od wywrócenia oczami. Nic nie poradzę na to, że nadal męczą mnie te myśli sprzed naszego pierwszego wylotu. To wszystko się nie trzyma kupy.

Kirk jest innego zdania. Uderza mnie zaczepnie ręką w ramię, odskakując na bezpieczną odległość zaraz potem, kiedy próbuję mu oddać pięknym za nadobne.

― Jezu, trochę wiary i optymizmu! Dali nam najnowszy statek, tak? Mamy genialny zespół, najlepsi z najlepszych. Kogo innego mieliby wysłać?

No, nie wiem. Jakiś miliard innych, bardziej doświadczonych ludzi? Proszę chłopaków, żeby trochę zwolnili, bo zdążyłam już złapać zadyszkę przez to tempo, które narzucili. Czasami skurwiele zapominają, że mają dłuższe nogi, niż ja, a jeden krok w ich wykonaniu to trzy moje.

Jestem trochę zaskoczona, bo to Spock w pierwszej kolejności stosuje się do mojej prośby. Rzucam krótkim "dzięki", wzdychając głęboko z ulgą, podczas gdy Jim kontynuuje swoje gdybanie. Debil już sobie plan na kolejne kilka lat w głowie rozpisał. Aż mi go szkoda będzie, jak mu ktoś te marzenia jednym ruchem rozpierdoli.

― Spock, pięcioletnia misja! ― ekscytuje się Jim. Kręcę głową powoli, z politowaniem. James to zauważa; znowu trąca mnie w ramię, ale tym razem robi to z większym wyczuciem. ― Rory, weź. Przecież to spełnienie marzeń. Odległa przestrzeń, niezbadane terytoria! Niesamowita perspektywa, na... ― urywa nagle, kiedy mijają nas trzy kobiety w szarych strojach. Zerkam na ich naramienniki i prędko odkrywam, że przewyższają mnie o jeden stopień.

Oczywiste jest, że każda z nich bez problemu rozpoznaje Jamesa T. Kirka w tym narwańcu, co drepcze obok mnie. Zresztą, ciężko nie domyślić się, że to on, kiedy Jim uśmiecha się zawadiacko, odprowadzając te laski wzrokiem i oświadczając dumnie:

― Witam, miłe panie, Jim Kirk...

Tym razem to on obrywa ode mnie. Przywalam mu w kark otwartą dłonią, zaraz potem łapiąc go za chabety i ciągnąc w odpowiednim kierunku. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby mu coś strzeliło do tego pustego łba i poszedł flirtować przed spotkaniem z admirałem. A wiem, że jest zdolny do takich rzeczy.

― Jakbyś nie zauważył, to, póki co, moja teoria się sprawdza ― syczę wściekle przez zaciśnięte zęby, wreszcie puszczając jego ubranie, kiedy przekraczamy próg budynku Głównego Dowództwa. ― Jesteśmy pokazówką. I tyle ― dodaję, po raz ostatni doprowadzając włosy i czapkę do porządku. Jim rzuca mi pełne rozczarowania spojrzenie.

― Nienawidzę, jak to robisz ― mamrocze, niezadowolony. Całą trójką wciskamy się do szklanej windy. Spock wybiera odpowiedni przycisk.

― Niby co takiego robię? ― wzdycham ostentacyjnie, zirytowana jego dzisiejszym zachowaniem. Właściwie to nie wiem, dlaczego tak bardzo działa mi teraz na nerwy. Od tego połączenia z rana mam ochotę wyciągnąć mu mózg przez nos, o ile cokolwiek znalazłabym w tym jego pustym czerepie.

― Gasisz mój zapał ― tłumaczy Jim. Wywracam gałami. Znowu. To jest silniejsze ode mnie.

― Porucznik Nova ma w pewnym sensie rację, i...

― Dobra, wiecie, co? ― Jim przerywa Spockowi, zanim ten ma szansę skończyć zdanie. A szkoda, bo jestem ciekawa, co mógłby dodać. ― Już wolę, jak się gryziecie. ― Kirk jako pierwszy opuszcza windę, kiedy jej drzwi rozsuwają się przed nami, wypuszczając nas na odpowiednim piętrze. Pędzi przed siebie, w stronę gabinetu Pike'a, jakby goniła go banda Klingonów.

To będzie długi dzień.

───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────

― ..."bez zakłóceń".

Wreszcie coś mówi, do cholery.

Wpatruję się w Pike'a wielkimi oczami, od razu czując, co cytuje. Bo to jest cytat, zdecydowanie. Trzyma w dłoni PADD i coś z niego czyta. A ja chyba nawet wiem, co.

Od kiedy weszliśmy do jego gabinetu i się z nim przywitaliśmy, milczał. A minęło dobre dziesięć minut. Skurwiel trzyma nas w niepewności i najpewniej planuje nas w ten sposób złamać. Jesteśmy trzema debilami sterczącymi na środku pomieszczenia, jak słupy soli czekające na zbawienie, a Christopher ani myśli nawet na nas zerknąć.

Wygodny musi być ten jego fotel. Ciekawe, ile odpowiedzialności idzie z nim w parze.

― Słucham? ― rzuca wreszcie Kirk, bo ani ja, ani Spock nie zamierzamy się odezwać. Znaczy, ja nie miałam tego w planach. Przynajmniej teraz, jak mam pewne podejrzenia co do tego, czego może dotyczyć całe to spotkanie.

Nienawidzę mieć racji. Nienawidzę tego, kurwa, z całego serca. Zerkam kątem oka na Jima, prędko odkrywając, że on robi to samo. Najpewniej ma w głowie podobne myśli, co ja. Mój mózg, jeżeli mam być szczera, odtwarza teraz dwa słowa na zapętleniu.

Z jakiegoś powodu wybrzmiewają one wypowiedziane głosem Proximy Pleiades.

A brzmią one następująco: mamy przejebane.

― Tak pan opisał w dzienniku misję na Nibiru ― tłumaczy kpiącym tonem Pike. Wskazuje na coś na tablecie, ale żadne z nas nie wie, o co dokładnie mu chodzi, więc uśmiecha się złośliwie i kontynuuje:

― "Brak szczególnie interesujących wydarzeń", dodaje nam tu pięknie porucznik Nova.

Przestępuję nerwowo z nogi na nogę, sprawdzając, jak się miewa James. Udaje niewzruszonego, więc uznaję, że mogę przyjąć podobną taktykę, póki szambo nie wyjebało. Jak już do tej tragedii dojdzie, będę szukać pomocy w ostatniej szarej komórce, którą wozimy ze sobą na pokładzie.

Może Spock okaże trochę zrozumienia i nas wesprze.

― Nie chcieliśmy męczyć pana szczegółami ― rzucam, z pozoru obojętnie. To niesamowite, jak dobrze mi to wychodzi. Powinnam więcej czasu spędzać z tym przeklętym Goblinem. Może obudziłaby się we mnie jeszcze lepsza aktorka.

W razie czego, mogłabym wtedy myśleć o zmianie profesji.

― Wulkan nagle się przebudził, a gdyby wybuchł, byłoby po planecie.

Czy Pike zawsze był kurwą przebrzydłą, czy obudziła się w nim po tym, jak już dostał stopień admirała, bo zaczyna mnie męczyć ten interesujący fakt...?

Układam usta w dziubek, wbijając spojrzenie w podłogę i unosząc wymownie brwi. Chciałabym zapytać, co ja tu, do cholery, robię, ale doskonale znam odpowiedź. "Pełniąca obowiązki kapitana". Cały ten tekst to jakaś konkretna klątwa.

― Wierzymy, że jednak nie wybuchnie ― odpowiada admirałowi Jim. Nadal wgapia się w jakiś bliżej nieokreślony punkt centralnie przed sobą. Nie zamierza chyba zaszczycić Pike'a spojrzeniem; przynajmniej nie teraz, kiedy mężczyzna cmoka wymownie, zauważając uszczypliwie:

― Tak, coś mi, do cholery, mówi, że tak właśnie będzie.

― Aktywność to pojęcie względne, a nasze dane były błędne ― broni swoich racji Kirk, chociaż to, że siedzimy po pas w szambie, stało się już jasne niczym ta latarka, którą Abe napierdala mi czasami po gałach, jak sprawdza, czy coś ćpałam.

W oczach mam, kurwa, szczere przerażenie, kiedy wbijam spojrzenie w sufit i zaczynam modlić się o zgon. Tutaj, na miejscu. Żeby ukrócić moje cierpienia i nie słuchać monologu od matki, bo ten od Pike'a nie zaboli choćby w połowie tak bardzo, jak teksty od Yasmin. Chryste, aż mi dreszcz po plecach przechodzi.

― A może pan Spock zdetonował tam ładunek z zimną fuzją zaraz po tym, jak przedstawiciele prymitywnej cywilizacji zobaczyli statek kosmiczny wyłaniający się z cholernego oceanu! ― wydziera się na nas Pike, rzucając PADD na swoje biurko, aż ja i Kirk drgamy mimowolnie, nieco tym faktem zaskoczeni. Niezbyt przyjemnie jest być powodem wkurwu admirała Gwiezdnej Floty. ― Tak pan to ujął, nieprawdaż, panie Spock?

Telepie mną kurwica. Albo to, albo zawał. Ewentualnie mi odjebało i zaczynam mieć omamy słuchowe. Mrugam nerwowo powiekami, zerkając najpierw na Kirka po mojej lewej, a potem na wspomnianego Wolkanina po mojej prawej, który marszczy to swoje jebane czoło i gapi się na mnie tak, jakby nie rozumiał, dlaczego mam w oczach chęć mordu.

― ...ocipiałeś? ― wyrywa mi się wreszcie, bo mój mózg właśnie prawidłowo przetworzył wszystkie informacje i zastanawia się, czy udusić chłopa teraz, czy poczekać, aż nie będę miała świadków i nasłać na niego jakiegoś seryjnego mordercę.

Gapi się we mnie debil jak sroka w gnat. Skurwiel chyba nie czai, co zrobił. Albo właśnie wie aż za dobrze i teraz się zastanawia, czy przeżyje skok przez okno z dwudziestego szóstego piętra, jak będzie spierdalał przed moimi pazurami.

― Nova. Język ― upomina mnie Pike.

Rozchylam usta, gotowa bronić mojej godności i kurwić na brak solidarności ze strony Wolkanina-Goblina, ale stanowcze spojrzenie admirała skutecznie zamyka mi mordę. Kończy się więc na tym, że to Jim przejmuje pałeczkę, z wielkim wyrzutem zwracając się do Spocka takim dziwnym, nienaturalnie wysokim głosem:

― Ale ona ma rację, moment, napisał pan to w raporcie?! W ogóle napisał pan raport?! Dlaczego nic o tym nie wiedziałem?!

― Błędnie założyłem, że podadzą państwo prawdę w dzienniku kapitańskim.

Urżnę mu łeb przy samej dupie. Przykładam wolną dłoń do ust, żeby zminimalizować szkody, bo parskam śmiechem jak ostatnia idiotka. Nie wierzę. Nie wierzę, że wkopał nas w tak żałosny, perfidny sposób. Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy.

Jak mogłeś, Spock, mam ochotę zapytać. A miało być tak pięknie. Mieliśmy wejść na wyższy poziom znajomości i spotykać się w Wigilię. Kupować sobie obrzydliwe swetry, w których reniferom świecą się nosy. Albo jeszcze bardziej obleśne skarpetki z norweskimi wzorami. Zaprzepaściłeś tak cudowną przyszłość.

Zaciskam usta w cienką linię, starając się opanować buzujące we mnie emocje, ale zamiast jakiejkolwiek ulgi, dostaję jedynie okropny ból dolnej wargi, bo to ostatnie zranienie, które sama sobie zafundowałam, jeszcze do końca się nie zagoiło.

― Uratowałem panu życie ― przypomina Spockowi Jim, ale Wolkanin ma to gdzieś. Jak, kurwa, zwykle. Ja nie wiem, czego się spodziewaliśmy.

― Jestem za to niezmiernie wdzięczny, jednakże muszę ponieść odpowiedzialność za...

― Byłoby to naprawdę szczytnym celem, gdyby przy okazji nie wepchnął pan pod autobus mnie i Aurory ― przerywa mężczyźnie James. Śmieje się szyderczo, wyraźnie wściekły. Ja mu się nie dziwię, bo przeżywam to samo. To jest zdrada w biały dzień i tego jednego to mu, kurwa, do zgonu nie wybaczę.

Skurwiel wie, jakie możemy mieć przez to kłopoty. Nie, poprawka: jakie BĘDZIEMY mieć przez to kłopoty. To już nie podlega żadnej dyskusji. Pewna jestem, że nas wszystkich usadzą, a jeżeli nie, to uznam to za największy cud mojego życia. Ależ sobie polatałam. Nie ma, co.

Jestem wściekła. Smutna. Rozżalona. Szczerze? We łbie mam taki kocioł, że teraz marzę jedynie o butelce dobrego wina i długiej, przespanej w upojeniu alkoholowym nocy. Czy to dostanę? Jak znam życie, to pewnie nie.

― ...zielonokrwisty goblin... ― mamroczę, bardziej sama do siebie, niż do Spocka, albo kogokolwiek innego obecnego w pomieszczeniu.

Sprawa wygląda następująco. Wiem, że to ja i Jim jesteśmy tutaj głównymi winnymi. Co innego, że... to naprawdę była sytuacja nadzwyczajna. Kirk uratował życie tego kretyna, a on tak mu się odwdzięcza? Przecież to jasne, że w innym wypadku napisalibyśmy w dzienniku prawdę. Problem polega na tym, że nie mogliśmy.

― Wystarczy. ― Pike kończy nasze słowne przepychanki, bo Spock już otwiera usta, żeby mi odpowiedzieć na ten ostatni przytyk. Staję prosto jak struna, zaciskając mocno zęby i modląc się, żeby nie zniszczyć tej czapki, którą trzymam uparcie pod lewym ramieniem tak samo, jak Kirk i Spock.

Admirał podnosi się ze swojego miejsca. Słyszałam, że jego rehabilitacja idzie w dobrym kierunku, co zresztą widać na załączonym obrazku, bo nie jeździ już na wózku, ale... nadal porusza się przy pomocy eleganckiej, srebrnej laski. Mężczyzna wzdycha ciężko, okrążając swoje biurko, żeby zbliżyć się do Spocka.

― Jesteście jak banda nieznośnych dzieciaków i właśnie zastanawiam się, dlaczego jednak zdecydowałem się was adoptować. Rozważam wydziedziczenie ― kontynuuje zmęczonym tonem Pike. Dobra. Teraz to poczułam. Teraz przyjebano we mnie ciosem emocjonalnym i jednak boli bardziej, niż prawdopodobne słowa mojej matki. ― Spójrzcie na siebie, do cholery. To są ci "najlepsi z najlepszych"...? ― urywa wymownie, wodząc wzrokiem po naszej trójce.

...ta. Daliśmy ciała.

― Mieliście odkrywać i obserwować ― dodaje jeszcze Pike. ― Nie było mowy o ingerowaniu.

No, tak ponoć zakłada pierwsza dyrektywa.

― Gdyby misja poszła zgodnie z planem, nie zorientowaliby się. ― Ja autentycznie nie wierzę, że Spock ma czelność w ogóle się odzywać. Powinien skleić te swoje wolkańskie usteczka i udawać, że nie istnieje.

Facet rozwalił nam życia. Trzeba go było zostawić w tym wulkanie. Wolkanin w wulkanie, toż to komedia. Ciotka Mel umarłaby ze śmiechu. Jej mąż miałby o czym pisać w swojej kolejnej książce.

...a Nyota Uhura już nigdy nie byłaby sobą. Jezu Chryste, dlaczego tego typu sytuacje zawsze takie są? Kiedy dobijaliśmy emocjonalnie Spocka, żeby Kirk mógł przejąć kontrolę nad Enterprise ― co miało miejsce ponad rok temu, warto zauważyć ― czułam się bardzo podobnie. To tkwienie w impasie jest dobijające. Nienawidzę tego typu myśli.

Być może właśnie dlatego tak bardzo przywiązałam się do Jima. Bo on przecież... nie wierzy w sytuacje bez wyjścia. Tym razem też podjął wielkie ryzyko tylko po to, żeby uratować tego kretyna, a on tak mu się odpłaca...?

― Szczegół techniczny. ― Zirytowany ton Pike'a przywraca mnie do rzeczywistości. A, tak, faktycznie. Są priorytety. Teraz dostajemy opierdol od admirała.

Krzywię się nieznacznie, kiedy Wolkanin znowu się odzywa. I tak, jak zwykle, nie da się w jego głosie wychwycić żadnej konkretnej emocji. Co Nyota w tym chłopie widzi to ja czasami naprawdę nie mam pojęcia.

― Na Wolkanie to na nich właśnie opiera się nasza egzystencja.

― Panie Spock, sugeruje pan coś konkretnego?

Normalnie to za chłopem nie przepadam, ale teraz chwycił za szpadelek i chyba zamierza dokopać się do najniższego kręgu piekielnego. Unoszę jedną brew, przy okazji karcąc się za to w myślach, bo przecież to jest popisowy numer samego Spocka. Żałosne. Jeszcze tylko tego brakuje, żebym przejęła od niego jakieś nawyki.

Wystarczy już, że w krew weszło mi typowe dla Bonesa "cholera, Jim".

― Mam wiele sugestii ― uznaje beznamiętnie Spock. Gość się śmierci nie boi. I dał na to dowód już kilka razy, tak swoją drogą, więc nie powinno mnie to dziwić. ― Do której dokładnie pan nawiązuje, admirale?

― Wyjść. ― Jakbym to ja była na miejscu Spocka i usłyszała ten rozkaz z ust Pike'a, do tego takim nieznoszącym sprzeciwu głosem, to najpewniej spierdalałabym w podskokach. Mogę się kłócić z własnym kapitanem, bo Jim mi raczej krzywdy nie zrobi i co najwyżej strzeli focha, żeby potem i tak przyznać mi rację, ale... Chris ma władzę. W chwili obecnej i tak pała do nas niechęcią. ― Niech pan wyjdzie, komandorze.

Spock milczy przez chwilę, jakby mu się system we łbie zawiesił i trzeba było mu walnąć porządny reset. Koniec końców, zerka na Jima, jakby oczekiwał, że Kirk się odezwie i stanie w jego obronie. Niedoczekanie. James ani drgnie, więc Spock przenosi swoje spojrzenie na mnie; łypię na niego więc wymownie spode łba, jasno dając mu do zrozumienia, że w chwili obecnej jest dla mnie wart nie więcej, niż zeszłoroczny śnieg.

Odpuszcza. Bez słowa odwraca się na pięcie i opuszcza pomieszczenie. Nie odstawia pokazówki, nie trzaska drzwiami. Po prostu zostawia nas w tyle, pogrążonych w dobitnej ciszy.

Odchrząkuję, zwracając na siebie uwagę admirała. Nie wiem, wydaje mi się, że teraz wymiar tej rozmowy odrobinę się zmieni, skoro Spocka nie ma w gabinecie.

― Panie admirale, z całym szacunkiem, ale...

― Ty teraz milczysz, teraz jego kolej. ― Nie mam szansy nawet wyjaśnić, o co mi chodzi, bo Pike niegrzecznie wcina mi się w zdanie, głową wskazując na Jima. Patrzę więc na mojego kapitana; oddycha ciężko, a szczękę zacisnął tak mocno, że aż mnie samą zaczynają boleć zęby. ― Wie pan, panie Kirk... jaki jest z pana wrzód na tyłku?

Jim bierze głęboki wdech, wyraźnie dotknięty tym tekstem, ale skina niemrawo głową, odpowiadając cicho:

― Chyba potrafię to sobie wyobrazić, proszę pana.

― Dobra. To co pan sknocił, i jakie wyciągnął pan wnioski?

― Nie można ufać Wolkanom, a pierwszym oficerem powinna być porucznik Nova.

Gwałtownie wciągam powietrze przez nos, bo wbija mnie w podłogę. Skurwiel jest niereformowalny, ale za to właśnie go tak uwielbiam. Wie, że pierdoli od rzeczy, bo gadaliśmy o tym nie raz i obydwoje uznaliśmy, że nie nadawałabym się na tę pozycję. On potrzebuje głosu rozsądku. Takiego Bonesa, tylko w wersji wolkańskiej.

...bez względu na to, jak bardzo nie lubię Spocka, wiem, że tak musi być. Tak powinno być. Tylko to ma sens. Dlatego z tym nie walczę, ale drugim powodem jest to, o czym już wspomniałam. Jestem jak piąte koło u wozu. Jak ciotka Lys podpierająca ścianę na każdej imprezie urządzonej przez moją matkę.

― Nawet nie umie pan odpowiedzieć i brać tego na poważnie ― irytuje się Pike. Właściwie... to chyba źle to zrozumiałam. To nie jest irytacja, on jest... rozczarowany. Marszczę delikatnie czoło, wpatrzona w Kirka. ― Skłamał pan w oficjalnym raporcie. Ona też. ― Admirał wskazuje mnie palcem wolnej dłoni, podchodząc bliżej mnie i kapitana. Z trudem przełykam ślinę. ― Zachowujecie się tak, jakby zasady was nie dotyczyły, jeżeli się z nimi nie zgadzacie. W szczególności ty, Kirk, bo Novej da się jeszcze przemówić do rozumu.

Czy ja wiem...?

Mam ochotę to ostatnie stwierdzenie skomentować. Problem polega na tym, że Jim chyba czyta mi w myślach. Ogląda się na mnie przez ramię, posyłając mi proste do zrozumienia spojrzenie. Mam siedzieć cicho. I chociaż przychodzi mi to z wielkim trudem, to wykonuję ten niewypowiedziany rozkaz.

― Dlatego namówił mnie pan do zaciągnięcia się do Floty i dał mi pan swój statek. ― Kirk bierze całą rozmowę na siebie. Stawia krok w stronę admirała, a finał tego działania jest prosty; mam ich obydwu centralnie przed nosem. Kończy się to tak, że uparcie wgapiam się w profil Jima, skupiona na nim tak, jakby był jedyną osobą w pomieszczeniu.

Stresuje mnie to niemiłosiernie. To, że jestem w środku tego chaosu i tym razem nie mogę zrobić absolutnie nic, żeby pomóc kapitanowi. Na pokładzie służę radą. Wykonuję wszystkie moje obowiązki najlepiej, jak umiem. Tutaj jestem bezsilna, to jedno jest dla mnie jasne.

― Dałem panu ten statek, bo dostrzegłem w panu coś nadzwyczajnego ― odpowiada rozgoryczony Christopher. Chciałabym dodać, że w moim przypadku jest tak samo. Że zamierzałam wyznać Jimowi coś podobnego wtedy, kiedy siedzieliśmy na balkonie w jego starym mieszkaniu, obserwując spadające gwiazdy. On chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wyjątkową jest osobą. ― Teraz widzę, że brak panu pokory.

― Co miałem zrobić? ― Jimowi puszczają nerwy. A ja stawiam krok w tył. ― Dać mu zginąć?

Przygryzam dolną wargę tak mocno, że aż znowu zaczyna krwawić.

― Nie o to chodzi.

― Co pan by zrobił?!

― Zacznijmy od tego, że nie narażałbym tak mojego pierwszego oficera! ― To już nie jest rozmowa. Pike też przestaje bawić się z nami w kotka i myszkę. Jego krzyk niesie się nieprzyjemnie po małym pomieszczeniu, a Jim zerka na mnie przelotnie. To trwa zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczy, żebym zauważyła, jak bardzo przytłacza go cała ta sytuacja i jak cholernie nie podoba mu się moja obecność w gabinecie Pike'a. ― To miał być tylko zwiad na tej planecie, nie kompletna zmiana jej historii! Nie bawcie się w bogów, bo nimi nie jesteście! Chcecie powtórki z Kelvina?! Tak bardzo brakuje wam rozrywek!? Nie rozumiesz, synu?

Wydzieranie mordy dobiega końca. Pike przeciera usta dłonią, wyczuwając chyba, że trochę się zagalopował. To ostatnie zdanie nie było wypowiedziane w złości; to nawet nie jest zwykła frustracja. Nie chciał, żebyśmy wychwycili w jego głosie współczucie, ale teraz jest już za późno, więc ratuje się tak, jak potrafi.

Wraca do formalnej wypowiedzi.

― Pogwałcił pan kilkanaście praw Floty i nieomal zabił swoją załogę ― kończy Pike.

Koniec końców, wszyscy żyjemy i mamy się dobrze. Tym razem powiedziałabym, że nawet wyszliśmy z tego bez uszczerbków na zdrowiu psychicznym, czego nie można powiedzieć o naszej małej, niespodziewanej wycieczce w lutym zeszłego roku.

― Ale do niczego takiego nie doszło! ― Jim wykłóca się dalej, i, wyjątkowo, tym razem rzuca bardzo mocnym argumentem. Problem polega na tym, że w głowie mam tylko moją teorię spiskową. ― Ilu członków załogi straciłem, od kiedy jestem kapitanem? Ani jednego.

...bo żadna z naszych misji aż tak niebezpieczna nie była. Jim zdaje się uparcie odpychać od siebie ten fakt, a ja naprawdę nie chcę niedługo powiedzieć "a nie mówiłam?".

― Myśli pan, że jest pan nieomylny, i to jest pański problem ― zmienia temat Pike, jakby wiedział doskonale, że weszliśmy na niepewny grunt i stąpamy po kurewsko cienkim lodzie, jeżeli chodzi o sprawę istotności naszych działań. ― Bo zasady są dla innych, tak? ― dodaje, zerkając przelotnie także na mnie. Już mam się wtrącić, ale Jim mnie ubiega:

― Niektóre powinny być.

Mam ochotę przywalić mu w bebech, bo się prosi o biedę gorzej, niż Spock przed chwilą.

― Nie pyskuj jak jakiś smarkacz. Admirał Marcus zainteresował się tym zdarzeniem. ― Koniec żartów. Przełykam ślinę tak głośno, że obydwaj mężczyźni rzucają mi nieco zaskoczone spojrzenie. Teraz faktycznie czuję, jak nerwy mnie emocjonalnie mnie dobijają. Do Jima chyba też wreszcie w pełni dociera powaga sytuacji; kiedy nasze spojrzenia się spotykają, jesteśmy jak swoje lustrzane odbicia, jeżeli chodzi o poziom przerażenia. ― Powołał specjalny trybunał, na który nie zostałem zaproszony. Wiecie, czym zawiniliście. Tobie zabiorą Enterprise. ― Pike wskazuje na Jima. Chyba naprawdę mam zawał. ― I obydwoje wrócicie do Akademii. Każą wam zrobić doktoraty, i dopiero wtedy puszczą was znowu w kosmos.

― Ale... ― urywam, bo wyrywa mi się nerwowy chichot. Stukam palcami o czapkę oficerską ― To jest pięć lat...

Pike rozkłada bezsilnie ręce.

― Nova, czy tobie się wydaje, że ja o tym nie wiem?!

― Admirale, porucznik Nova w żaden sposób tutaj nie zawiniła. ― Spodziewałam się dosłownie wszystkiego po Jamesie, ale nie tego. Zdecydowanie nie tego. Jestem pewna, że stałam się blada jak kartka papieru. Jim już na mnie nie patrzy, bo skupia się na Pike'u, ale ja nie potrafię oderwać od niego zszokowanego wzroku. ― To był mój rozkaz.

Dlaczego bierze to na siebie? Dlaczego kłamie? To, co napisałam w dzienniku kapitańskim, było moją własną inicjatywą. Jeżeli mam być szczera, to nawet o tym nie rozmawialiśmy. Podjęłam pewną decyzję i... jakkolwiek straszne są jej konsekwencje, to należałoby wziąć je na klatę.

...a może po prostu naprawdę nie chcę, żeby tkwił w tym bagnie sam.

― Nie ― irytuje się Pike. ― Ona ma własny rozum. A słowami "wykonywałem tylko czyjeś rozkazy" usprawiedliwiano zbyt wiele tragedii z historii naszego świata. ― Nie zaprzeczę. Nie da się temu zaprzeczyć. Zawsze się zastanawiam, skąd ten skurwiel bierze tyle mądrych tekstów. Znaczy, czaję, że jest bardziej doświadczony przez życie, i takie tam, ale... ciężko jest ubrać w słowa tak skomplikowane myśli. ― Nie zamierzam pana słuchać, skoro pan nikogo nie słucha.

― Każda moja decyzja...

― Dość. ― Chris nie daje dojść do słowa mojemu kapitanowi. ― Nie uznaje pan zasad. Nie bierze za nic odpowiedzialności. I, co najważniejsze, nie szanuje pan swojej pozycji. Wie pan, czemu? Bo nie jest pan na to gotowy. Wyjść. Nova, ty zostajesz.

Kirk nie robi tego od razu. Przez dłuższą chwilę wpatruje się w jakiś bliżej nieokreślony punkt przed sobą. Potem nagle budzi się z tego dziwnego transu, w który wpadł. Tak, jak wcześniej Spock, Jim też wykonuje rozkaz bez słowa zająknięcia, ale serce mi pęka, kiedy mija mnie bez nawiązania jakiegokolwiek kontaktu.

Odprowadzam go zmartwionym spojrzeniem. Okej, popełnił błąd. Właściwie, to obydwoje to zrobiliśmy. Dlaczego jedna, mała wpadka ma przekreślać mu świetlaną przyszłość, którą wszyscy wpajali mu, od kiedy tylko pojawił się na terenie Akademii?

Staję prosto, jakbym tym razem to ja miała kij w dupie (ta rola zazwyczaj należy do Spocka), po czym biorę głęboki wdech, roztrzęsionym głosem zaczynając:

― Panie admirale, z całym szacunkiem, ale się pan myli, bo kapitan Kirk...

― Będę z tobą szczery. ― Ten facet ma dzisiaj "dzień przerywania Aurorze" i chyba bawi się wspaniale. Mam ochotę mu to wypomnieć i szczerze mu powiedzieć, że wkurwia mnie tym, jak mnie teraz traktuje. Dobra, może i dzieli nas przepaść intelektualna i stopniowa, ale to nie znaczy, że nie należy mi się chociaż odrobina szacunku. ― Marcus cię nie lubi. Ale ty o tym wiesz, prawda? Nova, ludzie u władzy potrafią wykorzystać każdy pretekst, żeby osiągnąć to, co chcą. Myślałem, że ty, Spock i Kirk... ― urywa, wzdychając ciężko. Marszczę czoło, przypominając sobie naszą rozmowę po przygodzie na Naradzie.

Wyryłam sobie jego słowa w pamięci jak napis na marmurowym nagrobku. "Jesteś pełna sprzeczności, ale spokojnie, masz czas. Wszystkiego się nauczysz". To co teraz? Mam jeszcze więcej czasu, żeby się tego wszystkiego nauczyć? To nie jest sprawiedliwe. I to nie tak, że winię Pike'a, bo aktualnie wiem, że sama miałam spory udział w kopaniu własnego grobu, ale... to jest powtórka z rozrywki.

Jima też chcieli zawiesić, kiedy wykazał się oryginalnym myśleniem i zdał Kobayashi Maru. Potem dali mu za to cholerny order i musieli przyznać, że się mylili.

― Nieważne, co myślałem ― kończy wreszcie Pike. Odwraca się do mnie plecami, kuśtykając z powrotem do swojego fotela, na który opada w wymownym milczeniu. ― Myliłem się. Też nie jesteś gotowa. Potrzeba ci kogoś, kto cię ustawi do pionu raz, a porządnie.

Nawet na mnie, kurwa, nie patrzy, jakby zapomniał, że w ogóle jestem w tym pomieszczeniu razem z nim. W ustach mam tak sucho, że aż robi mi się niedobrze. Czekam cierpliwie, aż Pike zrobi restart systemu i wróci do rzeczywistości, ale na marne. Idę o zakład, że Jim czeka na mnie za drzwiami.

Nie mam czasu sterczeć tu jak ostatni debil.

― ...admirale? ― mamroczę niepewnie, unosząc znacząco brew. Chris wreszcie przypomina sobie o mojej obecności. Mruga kilka razy nerwowo, a w oczach ma czyste rozgoryczenie. Czuję się gorzej, niż podczas tej pamiętnej rozmowy z moją matką, w której oświadczyłam jej, że chcę wstąpić do Floty.

― Kapitan Philippa Georgiou szuka pierwszego oficera, bo jej poprzednia wychowanka awansowała. Poleciłem jej ciebie.

Otwieram usta, gotowa rzucić jakimś mądrym komentarzem, ale aktualnie jestem pierdoloną meduzą. Mózgu brak. Logika zdechła. Oczy mam wielkości jebanego Saturna. Jestem w takim szoku, że przez pierwsze kilkadziesiąt sekund nie potrafię tych nowych informacji przetrawić.

― Ale... ― dukam, kiedy już mój organizm ogarnia, że powinien dalej męczyć się z tym żywotem. ― Ja jestem ledwo porucznikiem...

― Zależy jej na utalentowanym astrofizyku, a nie znam nikogo lepszego, niż ty. Jeżeli zdecyduje się wziąć cię pod swoje skrzydła, awansujesz. Ale nie będziesz już nigdy latała na Enterprise.

Zbyt wiele sprzecznych emocji nakłada się na siebie nawzajem. Okej, to jest wielki zaszczyt. Nie musiał tego robić, więc jestem kurewsko wdzięczna, że to właśnie o mnie pomyślał. Poza tym, usłyszeć od admirała, że "nie zna nikogo lepszego ode mnie" to spory komplement. Ale... nic nie zgasiło nigdy mojego entuzjazmu tak szybko, jak to ostatnie zdanie.

Przeraża mnie takie proste słowo, jak "nigdy".

Dlatego czuję się zobowiązana, aby zadać jedno, proste pytanie:

― ...a kapitan?

Głos mi się łamie. Zbyt emocjonalnie do tego wszystkiego podchodzę i nie wyjdzie mi to na zdrowie; w tego typu momentach chciałabym być tak obojętna na wszystko, jak Spock. Pike mruży powieki, przyglądając mi się badawczo, jakbym właśnie strzeliła jakąś konkretną głupotę. Obserwuje mnie tak przez dłuższą chwilę, chyba poważnie nad czymś rozważając, aż wreszcie rozkłada bezsilnie ręce.

― Niczego nie mogę wam obiecać ― odpowiada na wydechu. ― Rozdzielenie waszej trójki jest jedyną opcją, która... może, jeżeli nam się poszczęści, usatysfakcjonuje Marcusa. Wyjść.

Nie przyswajam tego ostatniego słowa. I nie wiem, czy zamierzam je zaakceptować. Uśmiecham się cierpko, znowu biorąc głęboki wdech. Nerwy po raz kolejny nie pozwalają mi spojrzeć na Pike'a, ale to nie zmienia faktu, że zbieram się w sobie, żeby po raz kolejny zacząć:

― Admirale...

― Nova, nie. Wiesz doskonale, w jakim świetle was to postawiło. Koniec rozmowy.

Już nie jestem zirytowana. Nie jestem nawet rozczarowana, do kurwy. Teraz jestem już tylko i wyłącznie wściekła. Tak bardzo, że aż mięśnie w całym ciele zaczynają mnie boleć.

Czy mam wiele do stracenia? Nie. Już mnie polecił, więc odwrotu raczej nie ma, bo to Georgiou podejmie ostateczną decyzję. Pozycji na Enterprise, jak sam uznał, nie odzyskam. Mogę równie dobrze zaryzykować i sprawdzić przynajmniej, czy jest z nami szczery i czy naprawdę zależy mu tak bardzo, jak stara się nam okazać.

― Tak naprawdę nigdy nie traktowali go poważnie jako kapitana, prawda? ― Staram się brzmieć tak, jakbym była tego absolutnie pewna, chociaż nadal akcentuję to tak, jakbym po prostu zadawała pytanie.

Pike wygląda na zdezorientowanego moim złośliwym grymasem, gdy potrząsa delikatnie głową. Wyrywa mu się głuche "słucham?".

― Jest sławny ― kontynuuję. Pike wie, o kogo mi chodzi. Zawsze wie, bo bez przerwy gadam o Jamesie Kirku, jakbym miała na jego punkcie obsesję. I chyba mam. ― Uratował planetę. Federacja spartoliła robotę, więc zrobili z niego kapitana, żeby nikt się nie czepiał. Media miały wyżerkę i swojego wielkiego bohatera. Wszystkie nasze podróże były pokojowe. Siedzieć cicho i obserwować. To nawet nie były misje badawcze, tym bardziej odkrywcze. Zrobili z nas bandę medialnych, użytecznych, naiwnych...

― Nova!

Ignoruję go. Nawet wtedy, kiedy gwałtownie podnosi się z miejsca, opierając się dłońmi o blat. Cały się trzęsie, jakby moje słowa trafiły w najczulszy punkt. Mierzy mnie takim spojrzeniem, że przez kilka sekund zastanawiam się nad wycofaniem się z pola bitwy, ale porzucam ten pomysł.

Skoro zaczęłam, to elegancko skończę.

― ...idiotów ― dodaję do poprzedniej wypowiedzi. A potem przechylam głowę w cynicznej manierze. Pike mocniej zaciska zęby. ― Ale pan o tym wiedział, prawda? Wiedział pan, a i tak pan na to pozwolił...? ― Już nie brzmię jak zołza. Chcę tylko poznać prawdę. Wgapiam się w niego uparcie, aż wreszcie widzę, jak pęka.

I już wiem. Wiem, że kiedy znowu się odzywa, mówi prawdę, bo ciężko byłoby zachować zimną krew po takiej prowokacji z mojej strony. Przeżywam minimalne deja vu, myśląc o tym pamiętnym zajściu na mostku Enterprise.

― Jeżeli tak właśnie było, to nie miałem o tym pojęcia ― zapewnia mnie desperackim tonem Pike. Skinam głową ze zrozumieniem. Trochę mi głupio, że w ogóle to zrobiłam, ale wydaje mi się, że on rozumie moje powody. I nie ma mi tego za złe. Gdyby było inaczej, nie patrzyłby na mnie z takim współczuciem. ― Ma pani teraz wyjść. Przekroczyła pani wszelkie granice dobrego smaku. Jesteście siebie warci, jak się okazuje. Ty i Kirk. Tak samo dziecinni i zapatrzeni w siebie. ― Współczucie się skończyło. Wrócił rozczarowany admirał. Pochylam głowę z nieukrywanym wstydem.

Ku mojemu zaskoczeniu, poświęca mi jeszcze chwilę tej pozytywnej uwagi. Może ma dzień dobroci dla zwierząt i robi mu się mnie szkoda. Pike wzdycha cicho, dodając zadziwiająco spokojnym tonem:

― Nova, jeżeli teoria z twojej pracy o istnieniu przeznaczenia jest trafna, a wszechświat kieruje się jakąkolwiek sensowną logiką, to wszyscy pewnego dnia znowu spotkacie się na tym mostku. Odmaszerować.

Tym razem już się nie kłócę. Dostałam to, czego chciałam; potwierdzenie, że moje "szalone teorie spiskowe" wcale nie odbiegają aż tak daleko od prawdy. Zakładam czapkę, odwracam się na pięcie i nie oglądam się za siebie, kiedy uciekam z gabinetu, marząc jedynie o tym, żeby zapomnieć o wszystkim, co miało tutaj miejsce.

Chce mi się wyć. Naprawdę, po prostu mam ochotę usiąść i zacząć płakać, ale zamiast tego powoli zamykam za sobą drzwi. Pierwszą osobą, która włazi mi na łeb, jest Jim. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, Spock też nadal stoi na korytarzu. Nie wiem, na co skurwiel czeka. Na pochwałę? Podziękowania? Złotą gwiazdeczkę z tekstem "dzięki za bycie konfidentem roku"...?

― Co ci powiedział? ― pyta Jim, podczas gdy ja wbijam wściekłe spojrzenie w twarz Spocka, mając nadzieję, że wypalę mu dziurę w czaszce.

― Wielkie dzięki, Spock ― warczę groźnie, wymijając Jima, żeby dostać się do Wolkanina i wbić mu paznokieć w pierś, aż odchyla się nieznacznie do tyłu, marszcząc czoło w niezrozumieniu. ― Ostatnia kurwa z ciebie.

― Z całym szacunkiem, ale...

― Zamknij mordę i się więcej nie odzywaj, bo spierdolisz coś jeszcze gorszego. ― Już rozumiem, dlaczego Pike mi tak wcześniej przerywał; teraz, kiedy robię to samo w przypadku Spocka, odczuwam kurewską satysfakcję, jak posłusznie wykonuje rozkaz. ― Tak mu się odpłacasz? ― parskam z niedowierzaniem, wskazując kciukiem na Jima. ― Nam? Wiedziałeś, jakie to było ryzyko, a jednak...

― Zrobiłem to, co uważałem za słuszne.

Wyrywa mi się głuchy, głupkowaty śmiech. Co z tego, że facet jest mutantem i muszę mocno zadzierać głowę, żeby spojrzeć mu w oczy; w chwili obecnej jestem zdolna do przemocy i, jak ostatnia wariatka, rozważam uduszenie go.

― Śmieszne ― prycham. Wszystko, co mówię, ocieka ironią. ― Wydawało mi się, że po ostatniej akcji zrozumiałeś, że to, co słuszne, nie zawsze jest tym, co...

― Rory. ― Jim łapie mnie stanowczo za ramię, odciągając mnie od Spocka, jakby naprawdę bał się, że dojdzie do rękoczynów. Raczej martwi się bardziej o moje bezpieczeństwo, niż Wolkanina, bo ten Goblin zdjąłby mnie jednym ciosem. ― Co powiedział ci Pike? ― ponawia pytanie Kirk. Wzdycham ciężko, wreszcie odrywając wzrok od Spocka, żeby spojrzeć na Jima, ale prędko tego żałuję.

Te jego niebieskie gały, z jakiegoś powodu przepełnione cholerną nadzieją, dosłownie mnie dobijają. Przygryzam dolną wargę, rozważając wszelkie za i przeciw. Czy powinnam mu powiedzieć o Georgiou? Jak on na to zareaguje? Nawet nie wiemy jeszcze, jak to się dla niego skończy. Marcus nie podjął ostatecznej decyzji w sprawie naszej trójki i najpewniej poznamy prawdę dopiero po południu.

Jaki blef przejdzie? W co ten skurwiel uwierzy, przynajmniej częściowo...?

― ...wydarł na mnie mordę gorzej, niż moja matka ― odpowiadam wreszcie, i chociaż z początku tylko myślę o zgrywaniu wkurwionej, to kiedy przypominam sobie o obecności Goblina, nie muszę już udawać. ― A teraz... przepraszam. Idę się najebać.

Jim po raz kolejny podejmuje próbę zatrzymania mnie, ale wyrywam się prędko z jego uścisku i oświadczam, że idę do Abe'a, bo jest jedyną osobą, której widok nie będzie mnie teraz doprowadzał do szewskiej pasji.

Prawda jest taka, że poczucie winy i wstyd wpierdalają mnie od środka.

I nie wiem, jak sobie z tym poradzić.

───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────

― A pierdolę tę robotę!

Nie pamiętam, kiedy ostatnio walnęłam drzwiami wejściowymi tak konkretnie, że cały budynek się zatrząsł. Nie wiem też, czym jest ten dziwny dźwięk, który z siebie wydaję, bo zwykłym krzykiem nie da się tego nazwać. Słyszę, jak Abe woła mnie po imieniu gdzieś z wnętrza apartamentu, ale ignoruję to.

Jestem w fazie.

― Nie uwierzysz, co się odjebało! ― kontynuuję, chichocząc nerwowo. Staram się jak najszybciej ściągnąć z nóg czarne buty. ― Stary, pakuj walizki, rzucamy to wszystko w pizdu i jedziemy na wakacje na resztę życia! Ciotka Lys zapisze nam w testamencie cały swój dobytek i będziemy do zgonu odcinać kupony pod palmami!

― Rory, bo...

― Dwadzieścia sześć lat na karku, a oni oczekują od niego... nie, od nas! ― przerywam przyjacielowi, zanim ma szansę coś jeszcze dodać. Zgaduję, że próbuje mnie uspokoić, bo o tym w głównej mierze świadczy ton jego głosu. ― Chcą, żebyśmy im znosili same pozytywy i dawali gwiazdki z nieba, jak jakieś jebane... ― Przechodzę do salonu i... wbija mnie w podłogę.

Zamieniam się w jebany posąg. Oczy znowu mam wielkości jakichś cholernych planet, a szczęka automatycznie opada mi w szczerym szoku i przerażeniu. I, co najważniejsze, we wstydzie. Wyrywa mi się głupie "oh". Tylko na to mnie stać, kiedy mój mózg wreszcie w pełni ogarnia, na co patrzę dwoma gałami.

Kapitan Philippa Georgiou rozgościła się na kanapie w naszym salonie, podczas gdy Abe tkwi w fotelu, zestresowany do granic możliwości. I wydaje mi się, że to ja jestem tego powodem; ja i to, jaką odstawiłam pokazówkę. Obecność Philippy to dla niego raczej niewielki problem. Wiem, że Abe jest zbyt sympatyczny i ułożony, żeby nie poradzić sobie z niezapowiedzianym gościem.

― Cześć ― wita mnie Abraham. Minę ma taką, jakby miał ochotę urwać mi łeb. To akurat jest całkiem prawdopodobne. ― Pani kapitan czeka na ciebie już jakieś pół godziny.

...to też miałoby sens. Po wyjściu z gabinetu Pike'a kręciłam się po okolicy bez celu, bo musiałam pobyć chwilę sama, na świeżym powietrzu, i przemyśleć kilka rzeczy. Od tamtej chwili minęło pewnie bite dwie godziny. Nogi mi w dupę włażą, ale sterczę dumnie na środku holu, skacząc oczami z Philippy na Abe'a, i tak w kółko, aż wyrzucam z siebie debilne:

― O Jezu.

― Dzień dobry, porucznik Nova ― zaczyna spokojnie Philippa. Podnosi się z kanapy, poprawiając szary mundur. Jest podobny do tego, który mam ja, ale paski na jej mankietach są takie same, jak te na ubraniach Jima. Są równi stopniem, a... z jakiegoś powodu czuję nieludzki respekt przed tą kobietą. Może dlatego, że słyszałam o niej aż zbyt wiele. ― Mniemam, że wie pani, kim jestem.

Mam ochotę parsknąć przepełnionym niedowierzaniem rechotem. Babo, ja miałam na toaletce zdjęcie z twojego awansu na kapitana. Oprawione w ramkę z gwiazdeczkami. Jesteś jedną z moich bohaterek, do cholery.

― Ja... przepraszam za to, bo... ― dukam, kciukiem wskazując na korytarz za sobą, jakbym chciała podkreślić, że ta osoba, którą zostawiłam przy drzwiach, właśnie umarła. Philippa ignoruje jednak moje tłumaczenia, kontynuując swoją wypowiedź:

― Zakładam też, że admirał Pike zdążył już pani powiedzieć, jak wygląda sytuacja. Dziękuję za dotrzymanie towarzystwa, panie Teller, ale czy mógłby nas pan zostawić same na kilka minut? ― Kobieta zwraca się grzecznym tonem do Abe'a, a na jej ustach maluje się miły, niewymuszony uśmiech.

Mój przyjaciel podnosi się z fotela w ekspresowym tempie. Kiwa głową energicznie, odpowiadając krótkie "oczywiście, pani kapitan". Macha jeszcze do mnie pocieszająco, a potem szybko znika w swojej sypialni, ostrożnie domykając za sobą drzwi.

Zostajemy same. Philippa splata dłonie przed sobą, lustrując mnie uważnym spojrzeniem od czubka głowy aż po palce u stóp. Robi mi się głupio, bo w pośpiechu założyłam dzisiaj rano granatowe skarpetki w żółte gwiazdki, które kiedyś dostałam na święta od ciotki Lys. Prawy kącik ust Georgiou unosi się w dziwnym, trudnym do odgadnięcia grymasie, kiedy zauważa tę część mojej garderoby.

― Za bałagan też przepraszam ― mamroczę, podbiegając do kobiety i wyciągając rękę w jej kierunku. Wymieniamy się z panią kapitan szybkim uściskiem dłoni, po czym gestem zapraszam ją do tego, żeby wróciła na swoje miejsce na kanapie. Robi to z naturalną gracją, i chociaż jest w jej zachowaniu cholernie dużo kobiecości i kokieteryzmu, to jednak... roztacza też wokół siebie aurę stanowczości. ― I za to, jak się wyrażałam. Ogólnie, przepraszam. Zwykle taka nie jestem ― wyjaśniam swoje zachowanie, jakbym znowu miała szesnaście lat i skończyła na dywaniku u dyrektora liceum.

Przysiadam na krawędzi fotela, który jeszcze przed chwilą zajmował Abe, nerwowo bawiąc się spoconymi palcami, podczas gdy Philippa wzdycha cicho. Obserwuję ją tak uważnie, że nie zdziwiłabym się, gdyby wzięła mnie za jakąś wariatkę. Prawda jest bowiem taka, że zwykle jestem jeszcze gorszą zołzą, która nie myśli o konsekwencjach swoich słów i czynów.

― Mam nadzieję, że jednak jesteś ― odpowiada, uśmiechając się do mnie tajemniczo. ― Potrzebuję kogoś, kto nie będzie się bał wyrażać własnego zdania. Taka jest rola pierwszego oficera, prawda?

Kiwam głową niepewnie, mrużąc powieki. Przez kilka sekund trybiki w moim umyśle nakurwiają tak intensywnie, że nie zdziwiłabym się, gdyby Philippa mogła je usłyszeć. Głównie dlatego, że przywołuję w głowie wszystkie momenty, w których to Spock odgrywał tę wspomnianą przez nią rolę; wywiązywał się ze swoich obowiązków zaskakująco dobrze.

Jest głosem rozsądku na mostku, kiedy Jim dostaje pierdolca i nagle chce odwalać manianę.

― Zaproponowałabym kawę, albo herbatę, ale...

― Nie przyszłam na plotki, tylko po konkrety ― wcina mi się w wypowiedź pani Georgiou. Wyjątkowo nie mam jej tego za złe. Być może dlatego, że to moje pierwsze osobiste spotkanie z nią, podczas gdy ja i Pike mieliśmy już okazję zamienić ze sobą kilka zdań. ― Proponuję pani pracę. Pozycję na Shenzhou, o którą wiele kadetów dosłownie się zabija. To stara wyjadaczka, ale nadal lata jak profesjonalistka, bo pracuje na niej dobra załoga. ― Nie lepsza, niż na Enterprise, mam ochotę rzucić, ale gryzę się w język. To jest tak głupie, że chyba zabiłabym się tutaj, na miejscu, gdybym naprawdę powiedziała to na głos. ― Chcę, żeby pani do nas dołączyła. Jako mój pierwszy oficer. Oczywiście, załatwię z admirałem wszelkie formalności.

Milczę przez kilka sekund. W głowie mam te typowe dla mostku dźwięki, którymi zachwycałam się na nocnej zmianie jeszcze przed chwilą. Będąc na pokładzie Enterprise zawsze miałam pewność, że Ida i Abe kręcili się zaraz obok mnie. Poza tym... polubiłam tych ludzi, z którymi pracowałam na co dzień.

Ja i Hikaru mamy momentami bardzo podobne poczucie humoru. Nie wiem, jak przeżyję rozstanie z Pavlem; jedyne pocieszenie odnajduję w tym, że Uhura będzie miała go na oku. Nawet zostawienie Scotty'ego na pastwę Idariany sprawia, że robi mi się smutno. O Lennym wolę nie wspominać, bo to moja druga połówka, jeżeli chodzi o narzekanie. Kto będzie robił za jego prawniczkę, kiedy mnie zabraknie...

...czy Jim w ogóle jakkolwiek odczuje to, że mnie tam nie będzie? Przeraża mnie to, jak bardzo przywiązałam się do tego faceta przez rok. Przywykłam do tego, że nazywam go "kapitanem", ale automatycznie przestawiam się na jego imię w chwili kryzysu.

Już nie jest moim kapitanem. A ja nie jestem panią porucznik pracującą na pokładzie USS Enterprise. Z trudem przełykam ślinę, podnosząc wzrok na Philippę, i... wierzę, że jest dobrym dowódcą. Po prostu nie moim.

― ...jestem zaszczycona, ale... ― urywam, bo nie umiem znaleźć odpowiednich słów i cholernie mnie to frustruje. Cmokam, niezadowolona. ― Boże, to jest takie ciężkie.

― Pani Nova. ― Georgiou odchrząkuje znacząco, znowu wygładzając odruchowo materiał swoich spodni. ― Nie ma sensu owijać w bawełnę. Pani sytuacja nie jest zbyt ciekawa, a ja jestem gotowa przymknąć na to oko, bo... jest w pani coś wyjątkowego. ― Pike też mi to wmawiał. Dlatego uśmiecham się krzywo, bo nie chcę myśleć o nim źle. To dobry człowiek. Nie jego wina, że spierdoliliśmy sprawę. ― Prawda, admirał sam mi panią polecił, ale to nie zmienia faktu, że już wcześniej obserwowałam pani wyniki podczas nauki w Akademii. Pani dysertacja była niesamowita. Właśnie takiej osoby szukam. Takiej, która kocha gwiazdy.

Okej, ale czy to już jest tylko miłość do gwiazd, czy też... moje przywiązanie do pewnych ludzi? Oni też mają wpływ na to, jak odbieram świat, i to ogromny.

Dopiero teraz schodzi ze mnie cały ten ogólny wkurw, który uderzył we mnie, kiedy dowiedziałam się o akcji, którą wywinął Spock. Zaczynam widzieć wszystko wyraźniej, i... Boże, dlaczego ja zawsze najpierw gadam, a dopiero potem myślę? To, co powiedziałam Pike'owi, kiedy zostaliśmy już sami, to czyste szaleństwo. Nie dość, że narobiłam kłopotów sobie i jemu, to jeszcze Jim może mieć przez to sporo problemów, jeżeli Flota weźmie jego sprawę w obroty tak na poważnie.

Mam nadzieję, że Chris nie jest konfidentem i wszystko to, co zadziało się w jego gabinecie, poza to pomieszczenie nie wyjdzie.

― Pani kapitan, nie chcę, żeby mnie pani źle zrozumiała, ale... ― zaczynam, ale znowu, ku własnemu, ogromnemu rozczarowaniu odkrywam, że mam absolutną pustkę we łbie. Nie umiem się skupić na tej rozmowie, bo bez przerwy myślę o załodze tego jednego, wyjątkowego okrętu.

― Wiem, czym uwarunkowana jest pani decyzja.

Natychmiast na nią spoglądam, szczerze zaskoczona tym stwierdzeniem. Maszczę delikatnie brwi, przechylając przy tym nieznacznie głowę. Czuję się odrobinę... nieswojo, kiedy napotykam jej wzrok.

― ...wie pani?

― Tak ― potwierdza Philippa. Jeżeli mam być szczera, to trochę zazdroszczę jej pewności siebie. W chwili obecnej jednak co innego zaprząta mi głowę; przez kilka sekund serce bije mi jeszcze szybciej, bo boję się, że zna prawdę. Ta chwila niepewności jest dla mnie torturą, bo wydawało mi się, że tylko załoga mostku jest świadoma tego, co mi chodzi po głowie. ― Jestem gotowa zapewnić przeniesienie dla pana Tellera ― kończy z sympatycznym uśmiechem Philippa, a ja wzdycham głośno z ulgą.

Kamień z serca.

...pojawił się drugi problem. Bez względu na to, jak bardzo chciałabym mieć Abrahama blisko siebie ― tak, jak zawsze ― nie jestem w stanie odebrać mu tego, co ma. To jest posada na najnowszym, najlepszym statku Floty. I, co najważniejsze, nie mam prawa odrywać go od Leonarda.

To byłoby po prostu niesprawiedliwe, chociaż wiem, że zrobiłby to dla mnie. Zostawiłby wszystko, co ma. Taki już jest; bez przerwy powtarzam mu, że nie ma wobec mnie żadnego długu wdzięczności. Jeżeli już, to ja takowy posiadam.

Kogo, jak kogo, ale Abe'a kocham za mocno, żeby go w ten sposób skrzywdzić.

― To nie będzie konieczne ― zapewniam w końcu. Philippa wydaje mi się być nieco zaskoczona tą odpowiedzią. Na ułamek sekundy mruży badawczo powieki, starając się dojść do sedna sprawy samym spojrzeniem.

Nie udaje jej się to.

― W takim razie... w czym tkwi problem? ― docieka.

...nazywa się James T. Kirk.

Tego jednego wyznać nie mogę. Robię wiele szalonych rzeczy, zanim w ogóle się nad nimi zastanowię, ale to byłaby przesada. Gdyby ta jedna informacja wyszła poza najbliższy krąg zaufania, Marcus uziemiłby mój tyłek na kolejne osiemdziesiąt lat. Plus trzydzieści, żeby mieć pewność, że tej planety więcej nie opuszczę.

Mrugam nerwowo powiekami. Nerwy ze mnie schodzą i nie ma to pozytywnego wpływu na moje samopoczucie i to, w jakim stopniu jestem w stanie panować nad moimi reakcjami.

― Nie umiem pani tego wyjaśnić ― odpowiadam wreszcie. Philippa odchyla się nieco do tyłu, biorąc głęboki oddech. Nie mam pojęcia, jak powinnam zinterpretować jej reakcję. ― Nie teraz.

― Dobrze. ― To brzmi zbyt stanowczo. Zbyt chłodno. Philippa wstaje powoli z kanapy, więc odruchowo robię to samo, o wiele szybciej i bardziej chaotycznie, niż ona. ― Przedstawię pani fakty. Wylatujemy pojutrze. Do tego czasu może pani jeszcze zmienić zdanie. Jeżeli nie stawi się pani w dniu wylotu, wróci pani do Akademii, zgodnie z umową, którą zawarłam z admirałem Marcusem. Mam nadzieję, że nie odrzuci pani tak wielkiej szansy na swoją świetlaną przyszłość. Wpisałam już panią w system jako komandora.

Georgiou wyjmuje z kieszeni nowiutki, czarny komunikator, po czym odkłada go na szklany blat dzielącego nas stolika. Wpatruję się w srebrny, trójkątny symbol Floty. Ten sam, który widzę na każdej przypince u wszystkich osób, które znam.

Ten sam, który... jest czymś o wiele, wiele więcej, niż tylko prostym kształtem.

― Taki astrofizyk, jak pani, zasługuje na uznanie ― dodaje na odchodnym Philippa. Posyła mi jeszcze jeden, szczery, ciepły uśmiech, więc odpowiadam jej w ten sam sposób, skinając wymownie głową. Kobieta wydaje mi się być zadowolona tym, co osiągnęła.

Odprowadzam ją wzrokiem, póki nie znika w korytarzu prowadzącym do wyjścia. A potem czekam, aż usłyszę, jak drzwi się za nią zamykają. Dopiero, kiedy dociera do mnie ten prosty dźwięk, jęczę głośno, opadając na fotel tak, jakbym miała zaraz zemdleć.

Kurwa. Co za akcje.

Co powiedziałby Jim? A, tak. "Nic nowego; po prostu kolejny dzionek we Flocie".

Abe wyściubia nieśmiało nos ze swojego pokoju. Nie widzę tego, ale słyszę ciche skrzypienie zawiasów. Mamroczę coś o tym, że może już do mnie dołączyć, bo kryzys został zażegnany. Abraham siada powoli na kanapie przede mną, posyłając mi smutny grymas, a ja nie zastanawiam się długo, gdy wykonuje prosty, doskonale mi znajomy ruch głową.

Podrywam się z miejsca, żeby wgramolić się na sofę obok przyjaciela, który niemal odruchowo obejmuje mnie ramieniem i mocno przytula. Podciągam nogi wyżej, otaczając je rękami. Siedzimy tak przez chwilę w pełnej zrozumienia ciszy, aż wreszcie obydwoje, w tej samej chwili, bierzemy naprawdę głęboki wdech.

― Powiedziała mi o wszystkim. I jestem perfidnym skurwielem, bo resztę podsłuchiwałem ― informuje mnie szeptem Abe. Parskam rozbawionym śmiechem. To tak bardzo nie w jego stylu; zwykle szanuje cudzą prywatność, w przeciwieństwie do mnie. ― Poważnie? Spock puścił parę z pyska?

Kręcę powoli głową, pociągając rzewnie nosem.

― Nie ― zaprzeczam, krzywiąc się. ― On wykopał nam grób, Abe.

Abraham pociera dłonią moje ramię w pocieszającym geście.

― Przykro mi ― mówi. ― Naprawdę. Co z kapitanem i komandorem?

― Nie wiem, co się stanie z tym jebanym Goblinem, ale... Kirk to już nie jest nasz kapitan. Marcus zabiera mu Enterprise.

Wgapiam się w komunikator pozostawiony na stoliku przez Philippę i nie umiem przestać myśleć o tym, że mam tylko dwie opcje. Zostawić wszystko, do czego tak bardzo się przywiązałam, i pójść w nieznane, albo... wrócić do punktu wyjścia.

Nie wytrzymam na Ziemi. To za blisko rodziców.

― Co teraz?

Pytanie Abrahama wisi nad moją głową, jak ten wulkaniczny pył niedawno nakurwiał nad łbem Spocka; jest niczym zapowiedź absolutnego końca wszystkiego, co doskonale znam.

― Nie mam, kurwa, pojęcia ― przyznaję wreszcie, załamana. ― Chyba muszę się z tym przespać.

Abe odczekuje chwilę, chociaż kilkukrotnie czuję, jak bierze głęboki wdech, chyba przygotowując się do wypowiedzi. Coś takiego ma miejsce jakieś trzy razy. Przy czwartym podejściu mój przyjaciel wreszcie wydusza z siebie:

― ...nie rezygnuj, okej? Poważnie. Przyjmij jej propozycję. Pójdę z tobą. Będziemy razem. Tak, jak zawsze chcieliśmy.

Odsuwam się od przyjaciela, marszcząc żałośnie czoło i opuszczając nogi z powrotem na podłogę. To jest właśnie to, co siedziało mi w głowie, kiedy Philippa rzuciła opcją przeniesienia Abe'a. Łypię na mężczyznę groźnie spode łba, budząc w sobie mojego wewnętrznego Pike'a w stanie wkurwu i ojcowskiego rozczarowania. Abraham wywraca gałami, jakby wiedział doskonale, że właśnie tak będzie wyglądała moja reakcja.

― Ci, bez których nie wyobrażamy sobie latania, będą na innym pokładzie ― przypominam markotnym tonem. Niezadowolona mina Abe'a wyraża więcej niż tysiąc słów. ― Bez sensu ― parskam z rozżaleniem, machając przy tym wymijająco ręką.

― ...ta ― cmoka Abe. ― Ale nie zostawię cię, i...

― Abe, to nie jest...

― Kocham cię, okej?

Od dawna nic nie zwaliło mnie emocjonalnie z nóg tak mocno i niezapowiedzianie, jak to jedno wyznanie. Głównie dlatego, że ostatnio słyszałam je tym tonem kilka lat temu w sytuacji kryzysowej. Nie mogę się poryczeć jak ostatnia szmata. Wcześniej tego nie zrobiłam, to teraz też do tego nie dojdzie.

Zaciskam usta w cienką linię, zębami naciskając na wargi tak mocno, że aż robi mi się trochę niedobrze. Nie pomaga mi wcale sposób, w jaki Abe się we mnie wgapia. Wiem, że mówi szczerze. I on też jest świadomy tego, ile sam dla mnie znaczy. Nie mam nikogo, kto znałby mnie lepiej, niż Abe, i lubię myśleć, że w drugą stronę jest tak samo.

Sytuacja jest jednak taka, a nie inna. Emocje biorą górę. Abe wzdycha głośno; jego oddech dosłownie drży, kiedy to robi. W przeciwieństwie do mnie, trzyma się całkiem nieźle. Po mojej minie można łatwo wywnioskować, że jestem na granicy. Wystarczy jeden strzał i padnę szybciej, niż ten jeden Romulanin, którego zdjęłam na Naradzie.

― Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i nie pozwolę ci zjebać sobie życia tylko dlatego, że coś nie poszło po twojej myśli ― kontynuuje szeptem Abe. Wypowiada się tak powoli, ostrożnie i... z taką czułością, że robi mi się ciepło na sercu. Broda mi się trzęsie, kiedy na usta wkrada mi się pełen wzruszenia uśmiech. ― Chodź. Dam ci przytulaska. I buziaczka w czółko. ― To nie jest nawet propozycja; on mnie stawia przed faktem dokonanym.

Wyrywa mi się cichy śmiech, a Teller przyciąga mnie gwałtownie do siebie, żebyśmy obydwoje wrócili do poprzedniej pozycji. Pozwalam mu na wszystko, bo naprawdę potrzebuję teraz jego wsparcia, więc biorę, co dają. Przymykam powieki, kiedy Abe zgodnie z obietnicą przyciska usta do mojej głowy i tkwi tak przez dłuższą chwilę.

― Co ja bym bez ciebie zrobiła, Abe? ― wyrzucam z siebie na wydechu. Abraham śmieje się cicho, przytulając mnie jeszcze mocniej.

― Byłabyś kurewsko żałosnym przypadkiem ― szepcze mi na ucho przyjacielsko-złośliwym tonem. Wciskam mu palec między żebra, aż jęczy żałośnie, zginając się wpół i prawie miażdżąc mi w tym czasie głowę. Zachowujemy się jak dzieciaki.

...Pike miał rację. Chyba nie jesteśmy na to wszystko gotowi. Tylko wszyscy zgrywamy takich twardych i poważnych, ale prawda jest taka, że jedyną osobą w towarzystwie, która naprawdę wie sporo o życiu, jest Bones. Wyrywam się z uścisku Abe'a, poprawiając włosy, które i tak są w tragicznym stanie; aktualnie raczej nic im nie pomoże.

― Swoją drogą... ― zaczyna niepewnie Abe, kiedy już łapię za PADD i przeglądam sobie oferty pobliskich restauracji. Zdążyłam zapomnieć, jakim luksusem jest ta mała przerwa między lotami. Różnorodność żarcia to wielki plus. Mruczę więc cicho, żeby Abraham wiedział, że go słucham, chociaż gały mam wbite w ekran urządzenia. ― Nie chcę się wtrącać, ale... nie oceniasz go odrobinę zbyt surowo?

Gwałtownie odrywam spojrzenie od PADDa, a minę mam taką, że gdybym się postarała, najpewniej mogłabym zabić wzrokiem.

― Kpisz sobie? ― parskam perfidnie. Abe nawet nie musi gościa z imienia wymieniać, żebym wiedziała, że chodzi o Goblina. Nie jest nam po drodze od samego początku. I, pomimo zapewnień jego odpowiednika z innego wszechświata, jakoś ciężko jest mi uwierzyć, że to kiedykolwiek się zmieni.

Abraham macha łapami tak, jakby chciał usprawiedliwić swoje zachowanie samymi gestami.

― Nie to, że nie stoję po twojej stronie, bo, fakt, w kwestii przyjaźni to zachował się jak ostatni dupek. Po prostu sam nie mógłbym chyba traktować go w ten sposób tylko dlatego, że mu inaczej działa kompas moralny. Poza tym, nie wiedział, tak? Zrobił to, co wydawało mu się... dobre.

― Sugerujesz, że powinnam go przeprosić. ― Domyślam się tego szybko, bo te wymownie uniesione brwi Tellera i sposób, w jaki rozkłada ręce, jasno wskazuje właśnie na to. Dlatego też ta moja ostatnia wypowiedź była przepełniona takim... obrzydzeniem.

Ten gość nadal nie usłyszał ode mnie przeprosin za to, co zadziało się na mostku rok temu. Zaraz po śmierci jego matki i zagładzie rodzinnej planety, tak notabene. Bywa, że mnie to gryzie w sumienie. W takich momentach dociera do mnie, że nie jestem tylko tchórzem. Jestem też... perfidną, zakłamaną zołzą.

― No, wiesz... ― Abe urywa, kiedy nie udaje mu się powstrzymać nerwowego rechotu. ― Mogłabyś przynajmniej przyznać, że zareagowałaś jak dawna, sukowata Rory.

Krzywię się. Źle wspominam starą Rory. Kojarzy mi się z tym jednym chujem i jego siostrą. Z ogółu dręczy mnie to, co się w tamtych mrocznych czasach zadziało, bo wiem, co doprowadziło do takich, a nie innych skutków.

Czasami mi się wydaje, że wszystkim byłoby lepiej, gdybym nie istniała.

― Dobra ― poddaję się wreszcie, bo chcę po prostu skończyć ten temat i skupić się na czymś... przyjemniejszym. Przynajmniej na chwilę, skoro już mam taką możliwość. ― Jeżeli się z nim zobaczę, to mu powiem, że nie jest "ostatnią kurwą".

― Boże, nazwałaś go tak? ― Abraham nie wytrzymuje. Parska pełnym niedowierzania śmiechem, chyba biorąc to w pierwszej chwili za żart, ale... im dłużej patrzy na moją śmiertelnie poważną mordę, tym bardziej sam też poważnieje. ― Zadzwoń do niego. To nie było okej ― dodaje, wciskając mi w łapę komunikator od Philippy. Odkładam przedmiot z powrotem na stół.

― Niedoczekanie ― mamroczę, zaraz potem machając PADDem centralnie przed oczami Abe'a. ― Możemy zamówić coś indyjskiego?

Staram się zgrywać obojętną, ale Abe zna mnie za dobrze. To dlatego odpuszcza, kiedy jeszcze przez chwilę patrzy mi w oczy; najwyraźniej dostrzega w moim spojrzeniu nieme błaganie o krótką przerwę od rzeczywistości, która mnie najzwyczajniej w świecie przytłacza.

― Dobra ― wzdycha wreszcie, najpewniej odkładając wykład na później. Wzdycham cicho z ulgą. ― Chcę kurczaka.

───── ⋆⋅☆⋅⋆ ─────

"Nie da się żyć tylko na kawie", mówiła ciotka Elysee.

"Da się, jeżeli odkopałaś jakiś przeklęty grobowiec i miejscowi rzucili ci przepowiednią, że czeka cię bolesna śmierć za kilka dni, więc i tak jest ci wszystko jedno", odpowiadała ze szczerym zobojętnieniem ciotka Melody, śmiejąc się z durnego żartu razem ze swoim mężem i matką Abe'a.

Aktualnie jest mi wszystko jedno. Jestem więc w połowie picia czwartego kubka kawy w przeciągu ostatnich ośmiu godzin. Ponieważ jest późna wiosna, mogę pozwolić sobie na przesiadywanie na balkonie w piżamach, z kocykiem na kolanach. Słabo widać dzisiaj gwiazdy, bo jest spore zachmurzenie, ale przynajmniej oddycham świeżym powietrzem.

Mimo wszystko, miło jest mieć moment dla siebie. Abe pomógł mi uporządkować ten bałagan w mojej głowie, ale teraz muszę podjąć decyzję. Napisałam do Mel, ciekawa jej opinii; ona, Rick i Catherine bez zawahania uznali, że w najgorszym przypadku wezmą mnie pod swoje skrzydła. Archeologia w wielu przypadkach mocno łączy się z astronomią, więc przyda im się zaufany specjalista.

Nie jest to taka zła wizja. Też dużo podróżują. Ale... jest różnica pomiędzy "siedzeniem pod gwiazdami" i "życiem wśród gwiazd". Nie jestem pewna, czy ta pierwsza opcja mnie zadowoli.

Wiem, że nie chcę wracać do Akademii. Z ogółu nie zamierzam zostać na Ziemi, bo zależy mi głównie na tym, żeby uciec od Yasmin. Co za tym idzie, należałoby poważnie rozważyć propozycję Philippy, ale boję się, że nie podołam. Już raz zawaliłam jako "pełniący obowiązki kapitana". Raz? A może dwa razy? Kto wie, do cholery, może było tego więcej, tylko po prostu teraz nie umiem tego zauważyć?

...gdzie się podziała laska, która rozwalała ludzi pewnością siebie? Nie mam, kurwa, pojęcia. Chyba została w uczelnianym laboratorium. Albo utknęła na nieistniejącym już Wolkanie. Wpadła do czarnej dziury razem z Naradą... opcji jest wiele.

Dopijam kawę, z rozczarowaniem dostrzegając dno kubka. Stukam paznokciem palca wskazującego o ścianę przedmiotu, równo co pięć sekund, które odliczam sobie w myślach. Słaba imitacja znajomego dźwięku, ale teraz muszę się tym zadowolić, wmawiając sobie, że szum miasta w tle przypomina działające silniki Enterprise.

Wzdycham ciężko, odstawiając kubek na posadzkę obok siebie. Boże, zachowuję się jak wariatka. To tylko statek. Ludzie, których w większości znam zaledwie rok. Jak mogę w ogóle rozważać odrzucenie propozycji Philippy jedynie ze względu na te dwie rzeczy...?

Ktoś puka do drzwi tak gwałtownie i nachalnie, że aż podskakuję w miejscu, marszcząc przy tym z niezadowoleniem czoło. Nie ma mnie w domu, matka. Wybyłam w świat. Ty nawet nie wiesz, że mam aktualnie przerwę w lataniu. Chyba, że ojciec mnie zdradził i ci ten sekret wyznał, ale wątpię.

...skoro to nie jest Yasmin, to kto dobija mi się do mieszkania o... drugiej dwadzieścia trzy rano?

Z głośnym jękiem podnoszę się z podłogi, bo ten ktoś jest kurewsko nachalny. Nie wiem, może Ida nagle zdecydowała się skrócić swoje spotkanie z Proxy i jest na tyle narąbana, żeby nie pamiętać, gdzie ma jebany komunikator? Boże, jeżeli tak, to urwę jej łeb. Nie mam nastroju na jej zajebisty humor i wspaniałe samopoczucie, bo ona raczej mi nie okaże tyle zrozumienia, co Abe.

Włączam wizjer, kiedy już podchodzę do drzwi, i przeżywam niemałe zaskoczenie. Wpatruję się w mały, holograficzny wyświetlacz przez dłuższą chwilę, bo nie wierzę, że Jim Kirk naprawdę sterczy pod moim mieszkaniem. Wywracam wreszcie oczami, otwierając drzwi przed moim kapitanem, zanim ten ma szansę znowu zacząć pukać.

― Co ty tu robisz o tej porze? ― pytam na powitanie, nadal trzymając jedną dłoń na klamce, a drugą opierając się o framugę, żeby ten skurwiel nie pomyślał sobie, że może tu wparować, kiedy mu się tylko żywnie podoba. Jeszcze się przyzwyczai, i co wtedy?

Nie to, że u nas nie bywał. To miało miejsce kilka razy po całej lutowej farsie.

Ku mojemu wielkiemu i szczeremu zaskoczeniu, Jim nie wydaje mi się urażony moim niezbyt przyjemnym tonem. Szczerzy się jak głupi do sera, co mocno mnie martwi. Przechylam delikatnie głowę, unosząc w tym samym czasie brwi w taki wymowny sposób, który jasno ma dać mu do zrozumienia, że czekam, aż mi łaskawie wyjaśni, dlaczego ma banana na mordzie.

― Nie wywalili mnie! ― oświadcza, rozkładając na moment ręce, jakby chciał mnie objąć. Otwieram i na powrót zamykam usta, bo... nie wiem, co powiedzieć. To fajnie? Dobrze dla ciebie? ― Boże, jaka ulga, nawet nie wiesz, jak się cieszę. Oddali Pike'owi nasz statek. To jest minus. Ale jest też plus, okej? Pike urobił Marcusa, żeby zrobił ze mnie jego pierwszego oficera.

...oh. O matko.

Sterczę w progu jak kołek, bo dociera do mnie zbyt wiele informacji naraz. Mielibyśmy być... równi stopniami? No, okej, to by wiele zmieniło, ale... Jezu, kurwa, Chryste. Mój łeb.

Ani drgnę, więc Jim wykorzystuje ten moment mojej nieuwagi. Wymija mnie w drzwiach, zanim mam szansę zaprotestować. Wbija na rewir, jakby był u siebie, podkradając kilka frytek z pudełka z resztkami, które zostały nam po obiedzie.

― Gdzie Abe i Ida? ― pyta, ale nawet nie czeka na odpowiedź. Dołączam do niego w salonie, ale idę powoli, nadal skołowana tym, czego się dowiedziałam. Zatrzymuję się dopiero przy kanapie, podczas gdy James kręci się gdzieś przy wyjściu na balkon. ― Jesteś sama? Nie spodziewałem się. Także, nie panikuj, będziemy dalej...

― Jim ― mamroczę, przymykając na moment powieki, bo wiem, co powie.

I nie mylę się.

― ...razem pracować ― kończy Kirk, całkowicie ignorując to, że w ogóle zabrałam głos. Przegryza ostatnią frytkę, którą zajebał ze stolika. Otrzepuje dłonie z soli i uśmiecha się do mnie pocieszająco, chociaż widzę, że przez ułamek sekundy wątpi we własne szczęście, kiedy napotyka mój nieobecny wzrok. ― Zabrali nam Spocka, ale...

― Jim ― powtarzam, tym razem głośniej i bardziej stanowczo. Działa, bo ten debil w końcu zamyka mordę i się na mnie skupia. ― Dostałam przeniesienie. Na USS Shenzhou. Philippa Georgiou chce mnie na swojego pierwszego oficera.

Bierze głęboki wdech. Błądzi oczami po całej mojej sylwetce, i z początku nie wiem, jaki ma w tym cel. Wydaje mi się, że szuka jakiegoś dowodu na to, że to wszystko jest tylko jakimś nieśmiesznym żartem, ale kiedy niczego nie dostrzega, na moment widzę tego Jima, który gapił się na mnie z nadzieją w chwilach lutowego kryzysu.

Kirk oblizuje nerwowo usta, zaraz potem przygryzając dolną wargę. Nie wie, co powiedzieć. I ja też nie. Ta niezręczna cisza zdecydowanie wpędzi mnie do grobu szybciej, niż cała sytuacja, w której się znaleźliśmy.

― Myślałem, że... ― Nie kończy. Bo najpewniej nie ma pojęcia, jak.

Liczyłam, że ujdzie nam to na sucho. Że tak naprawdę jestem tutaj nietykalna i nikt nie odważy się skrzywdzić mnie w taki sposób, ale zapomniałam, że skoro odcięłam się od rodziców, to... ten mały szczegół będzie miał swoje konsekwencje. Mogłabym zadzwonić do ojca i poprosić, żeby to załatwił. Wątpię, żeby to coś zmieniło, bo... co, jak co, ale naruszenie pierwszej dyrektywy i kłamanie na ten temat w dzienniku kapitańskim to jest coś, za co powinni nas permanentnie od latania odsunąć.

Mamy farta, że rok temu ocaliliśmy całą planetę.

― Rozdzielili nas ― stwierdzam w końcu oczywistą oczywistość, przerywając to okropne milczenie. Jim podnosi na mnie wzrok, ale szybko skupia się na czymś innym, a nawet odwraca się do mnie plecami. Jedną dłoń opiera o biodro, a drugą przeciera twarz, bo... albo mi się wydaje... albo naprawdę miał zaszklone oczy. ― To koniec.

― Nie mów tak ― prosi niemal natychmiast, znowu na mnie patrząc. Minęła ta jedna chwila słabości. Zgrywa pewnego siebie. Znowu jest Kirkiem, który musi w jakiś sposób dbać o morale załogi; w tym mnie. Wymusza uśmiech, chociaż nie ciężko jest zauważyć, z jak wielkim trudem mu to przychodzi. ― Będziesz dalej latać.

No dobra, ale za jaką cenę?

Przeklinam cicho, opadając ciężko na kanapę. Przeczesuję włosy palcami, przez chwilę trzymając głowę w dłoniach. Tkwię w takiej pozycji, z łokciami opartymi o kolana, pochylona do przodu. Jim powoli siada obok mnie. I aż dziwny dreszcz przechodzi mi po plecach, kiedy dociera do mnie, że Philippa była w tym samym miejscu kilka godzin temu.

― ...Jim, chyba jej odmówię. ― W ostatniej chwili dociera do mnie, że kiedy to mówię, Jim cofa rękę, którą chciał chyba położyć na moim ramieniu. Zerkam na niego kątem oka, zainteresowana tym niedokończonym gestem, i zauważam, jak bardzo nie spodobał mu się mój ostatni tekst.

― Oszalałaś? ― wydusza wreszcie z nieukrywanym oburzeniem. Nie czaję, dlaczego tak go to rusza. To nie jego życie; on dalej będzie latał na Enterprise, z człowiekiem, którego doskonale zna i traktuje, praktycznie rzecz biorąc, jak ojca. Z załogą, którą zdążył polubić; z ludźmi, z którymi miał szansę się zgrać. ― Rory, nie możesz... Jezu, przecież...

― Nie chcę latać bez was. Bez Abe'a, i Idy, i Lenny'ego... nie chcę latać bez ciebie ― kontynuuję, bo czuję pewną potrzebę wyjaśnienia się. Jim wlepia we mnie te swoje niebieskie, pełne troski oczy, a ja na kilka sekund tracę głos. Dlatego uciekam od niego spojrzeniem, i dopiero wtedy mogę mówić dalej. ― Ale nie wpuszczą mnie na Enterprise, póki ty tam będziesz. Marcus uważa, że mamy na siebie zły wpływ. Ty jesteś dystrakcją dla mnie, a ja dla ciebie, no i moje relacje ze Spockiem też pozostawiają wiele do życzenia, więc...

― Okej, okej, wszystko rozumiem, ale ty nie możesz zrezygnować ― przerywa mi nagle Jim, a mówi tak szybko, że ledwo udaje mi się go zrozumieć. Po mojej minie wywnioskowuje, że trochę przesadza, bo bierze głęboki wdech i wypowiada się o wiele wolniej, kiedy po raz kolejny się odzywa. ― Pierwszy oficer Philippy Georgiou. Nie zmarnuj takiej szansy. Podejmujesz durną decyzję w chwili kryzysu i będziesz tego kurewsko żałować.

Abe powiedział mi coś podobnego jakieś trzy godziny temu, zanim zniknął w swojej sypialni, i, jak znam życie, z przyzwyczajenia wcisnął w uszy zatyczki. Już otwieram usta, żeby uspokoić Kirka, że to tylko moje przemyślenia i nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji. Mam na to trochę czasu, tak swoją drogą.

Problem polega na tym, że Jim nie zamierza słuchać mojego gderania.

― Nie, do cholery, nie możesz ― ciągnie dalej. Dziwnie macha rękami; wydaje mi się, że nie do końca wie, co powinien z nimi zrobić. Cała jego gestykulacja jest cholernie chaotyczna. Przez głowę przebiega mi nawet myśl, że nie zachowuje się jak on. ― Nie rób tego. Boże, to nawet nie podlega dyskusji, okej? Musisz się zgodzić. Od kadetki do komandora w zaledwie...? Półtora roku...? Przecież to niesamowite.

Okej, ale inni powiedzą, że skoro ja dostałam taką szansę, to z jakiej parady i oni na nią nie zasługują? Boże, dlaczego to jest takie trudne? Momentami chciałabym mieć mentalność Rory sprzed lat. Nie zawahałaby się. Miałaby to wszystko głęboko w poważaniu i zależałoby jej tylko na karierze.

...że też, kurwa, dorobiłam się jakiegoś cholernego sumienia.

Nie mam szansy kłócić się z Jimem. Komunikator, który zostawiła Philippa, nagle daje o sobie znać; w tej samej chwili Kirk odbiera powiadomienie wysłane także do niego. Wymieniamy się znaczącymi spojrzeniami, kiedy odczytuję na głos to, czym męczą nas w środku nocy:

― ...sesja alarmowa. Sala Daystrom.

Nigdy nie brałam udziału w czymś takim, bo spotkania tego typu są przeznaczone dla kapitanów, admirałów i pierwszych oficerów. Z ogółu tych, którzy ostro przewyższają mnie stopniem. Na samą myśl o tym, że mogłabym siedzieć na sali obok Philippy, robi mi się niedobrze z nerwów.

― To my ― szepcze na wydechu Jim. Trąca mnie nieporadnie łokciem w ramię. Nadal się uśmiecha, albo... przynajmniej stara się to robić. Osobiście nie mam siły odpowiedzieć mu podobnym grymasem. ― Pani komandor ― dodaje, ale te słowa dziwnie brzmią w jego ustach. Jakiś cichy głosik w mojej głowie podpowiada mi, że to nie tak. To nie pasuje.

Z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu, tym razem ten głos brzmi jak ambasador Spock. To miałoby sens, jak tak dłużej o tym myślę. Może to jest jakiś cholerny przebłysk z równoległego wszechświata. Znak, że historia idzie w złym kierunku.

Ponieważ nie dostaje ode mnie żadnej konkretnej odpowiedzi, Jim podnosi się powoli z kanapy. No, tak. Dociera do mnie, że znowu musi przywdziać szary mundurek. I mnie też to dotyczy, jeżeli zamierzam się na tej sesji zjawić. Zadzieram głowę, żeby lepiej widzieć mojego byłego kapitana.

Ciężko się będzie do tego przyzwyczaić. Komandor. Nie kapitan.

Oczy mnie pieką. Nie wiem, czy to wina braku snu, czy po prostu zaczynam pękać. Jeszcze tylko tego brakuje, żebym rozryczała się przed Jimem. Chyba rzuciłabym się z tego jebanego balkonu.

― Hej... wrócimy do tej rozmowy ― mówi niepewnie Jim. Drapię się po czole, starając się jakoś odwrócić jego uwagę od moich oczu, bo zaczyna chyba dostrzegać to, jak bardzo się błyszczą. Nie rycz, głupia szmato. ― Rory, przemyśl to, błagam. Jakkolwiek beznadziejnie to wszystko teraz brzmi, to jednak... to jest taka szansa... zasługujesz na to, okej? Kto, jak kto, ale ty... ja już nie mogę ci zaoferować czegoś takiego.

Serce wali mi tak, że aż boli mnie klatka piersiowa. Jim nieporadnie klepie mnie po ramieniu, ale nawet, kiedy to robi, nie mam odwagi na niego spojrzeć. Waha się jeszcze przez moment, aż wreszcie czuję, jak przelotnie przejeżdża palcami po moim policzku.

Załamało mnie to ostatnie wyznanie. Pojęcia nie mam, co mogłabym mu odpowiedzieć. Nigdy nie oczekiwałam od niego niemożliwego. Chciałam tylko latać; nazywanie go kapitanem było miłym bonusem. Szkoda tylko, że to trwało tak cholernie krótko.

Nadal milczę, więc Jim uznaje to chyba za znak, że powinien mnie zostawić. Nie komentuje tego. Wzdycha tylko cicho ― możliwe, że z rozczarowaniem ― po czym rusza w stronę wyjścia z mieszkania. Nie chcę, żeby myślał, że... że mnie w jakiś sposób zawiódł, bo tak nie jest. Wylądowaliśmy w tym bagnie razem, na własne życzenie.

― ...wolałabym siedzieć teraz w barze i upijać się do nieprzytomności ― zauważam markotnie. Zerkam w jego stronę, gdy słyszę, że się zatrzymał. Albo mi się wydaje, albo ten smutny uśmiech, który widzę na jego ustach, ma w sobie coś z ulgi. Wyjątkowo udaje mi się odpowiedzieć mu podobnym grymasem, chociaż mięśnie odmawiają mi trochę posłuszeństwa.

― Próbowałem. ― Rozkłada ręce w geście bezsilności. ― Ale Pike mnie dorwał. Nie ma przed nim ucieczki. Widzimy się na miejscu, tak? ― upewnia się, unosząc przy tym wymownie brwi. Wywracam lekko oczami. ― Rory. Proszę. Nie zostawiaj mnie.

Jest w jego głosie coś tak... wrażliwego i szczerego, że po prostu nie potrafię mu odmówić. Tym bardziej, kiedy znowu się zapominam i patrzę mu w oczy. Jezu Chryste. To nie powinno być legalne. Jego spojrzenie mogłoby dosłownie kończyć wojny w tym pojebanym wszechświecie. Klingoni nie mieliby szans z takim urokiem.

― ...dobra, Jezu ― odpowiadam wreszcie. Podnoszę się z kanapy, łapię za komunikator od Philippy i prawie się przewracam, bo kolana mam jak z waty. Jak zwykle, Kirk jest tego powodem. Uśmiecha się do mnie na pożegnanie, a zanim wychodzi z mieszkania, zamykając za sobą drzwi, mówi jeszcze:

― Dziękuję.

Nie, Jim.

To ja dziękuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top