21.
Mam jeszcze tylko dwa rozdziały na zapas, damn. Ale nic. Następny pojawi się po moich maturach, czyli w drugiej połowie maja. Muszę się wziąć jeszcze solidniej do nauki. :") Trzymajcie za mnie i wszystkich ludzików z klas trzecich kciuki, okej? ♥
Do hotelu wracaliśmy w ciszy, z popsutymi całkowicie humorami. W każdym razie ja. William jak zawsze miał nieprzeniknioną minę. Posiłek w knajpce zjedliśmy szybko i bez zbytniego apetytu. Ciągle rozglądałam się po wnętrzu w poszukiwaniu kogoś podejrzanego. W tamtym momencie wszyscy wydawali mi się jacyś dziwni.
— Zimno ci? — usłyszałam. Podniosłam wzrok z bruku chodnika, którym szliśmy, na Williama i pokręciłam głową. — Trzęsiesz się. Mam cię trzymać pod ramię czy coś, żebyś się nie wyłożyła?
Ponownie pokręciłam głową i spojrzałam na swoje dłonie. Rzeczywiście, nieźle się trzęsły. Razem z całymi rękoma.
— Pod rękę idę z kimś tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jest ślizgawka zamiast normalnej drogi — rzuciłam. — Jest kostka, więc... Szlag!
Cholerne, wystające kostki. Prawie się wyłożyłam przez jedną. Stałabym się jednym, wielkim plackiem nieszczęścia na szkockim bruku.
— Żałuję, że nie nagrałem tego na przyszłość — powiedział beztrosko William, podtrzymując mnie. — Miałbym co pokazywać, żeby cię zirytować.
Prychnęłam i puściłam go, po czym ruszyłam naprzód. Tak. Kolejny do nabijania się ze mnie.
— Czekaj, bo się zgubisz sama. — William z łatwością mnie dogonił i zrównał kroku. — Teraz w lewo.
— Okej. — Włożyłam ręce do kieszeni bluzy i poszłam w kierunku, który wskazał.
Po kilku minutach dotarliśmy do naszego hotelu i udaliśmy się na górę. Bez słowa udałam się do swojego pokoju, zostawiając Williama samego. Tam ściągnęłam buty i zwinęłam się w kulkę na łóżku, przykrywając milutkim, kolorowym kocem. Wykręciłam numer do taty. Odebrał po jednym sygnale.
— Miałem dzwonić, kochanie. Jak tam?
— Cześć, tato — powiedziałam cicho. — Jest super. Siedziałam sobie w knajpce z Williamem i stalkerem. Generalnie tylko raz się odezwał, nie?
Usłyszałam, jak cicho przeklina i mówi coś do kogoś obok. Westchnęłam i przekręciłam się na plecy. I prawie przeżyłam zawał, widząc stojącego nad moim łóżkiem Williama. Z gardła wyrwał mi się pisk.
Jakim cudem on tu wszedł tak cicho?! Jak włamywacz.
— Bree?!
— Tak, tato? — Skupiłam się na telefonie, ganiąc Frasera wzrokiem. Ten usiadł na samej krawędzi łóżka, patrząc na mnie. — Nie, jest okej. Przepraszam. Wszędzie blisko. Uważam... tak. Nie, tato. Jezu. — Oparłam dłoń na czole. — Okej... — Słysząc prośbę taty, wyciągnęłam rękę z telefonem do Williama. Mój ojciec zażyczył sobie rozmowy z nim. William od razu odebrał ode mnie komórkę.
— Tak? — Wstał i podszedł do okna. Nie słyszałam nic, tak cicho mamrotał. Usiadłam na łóżku i owinęłam się kocem. W milczeniu obserwowałam Williama, który stał do mnie tyłem.
Do diabła, co tu się działo? Nie dość, że miałam wystarczająco dużo problemów ze stalkerem, to jeszcze moje emocje działały mi na nerwy. Ciśnienie skakało mi przez wiadomości z zastrzeżonego, nie potrzebowałam dodatkowych bodźców w postaci widoków mięśni Williama zarysowanych pod koszulką czy jego brwi, które (za często) marszczyły się nad oczami mającymi głęboki, szary kolor. W świetle księżyca przypominającymi srebro. Skąd o tym wiedziałam?
Bo, niech to szlag, patrzył na mnie, wciąż słuchając tego, co mówił mu mój tata przez telefon. Kolejny raz przyłapał mnie na obserwowaniu go.
— Oczywiście — powiedział cicho. — Tak, do widzenia.
— Ej, ale ja chciałam go jeszcze o coś spytać — rzuciłam, odbierając z jego ręki telefon.
— Za późno. — William podszedł do drzwi balkonowych i sprawdził, czy są zamknięte. — Dobra. Sprawa wygląda tak. Jutro łazimy po okolicy, gdzie tylko chcesz. Jakby co, możemy wypożyczyć auto i pojechać na wrzosowiska Culloden. Albo przywitać się z Nessie.
Parsknęłam śmiechem. To było szczytem moich marzeń. Pojechać nad jezioro Loch Ness i zobaczyć legendarnego potwora.
— Zawsze.
— Tylko nieco ponad godzinę jazdy. Podobno. Znając nasze szczęście, utkniemy w korkach. — William usiadł na skraju mojego łóżka i włączył swój telefon. — Są w okolicy wioski, jakieś plaże... o, zapiszemy cię tu do college'u i zostawimy.
— Dzięki.
William, nie odrywając wzroku od telefonu, wykonał swoją ręką gest kłaniania się. Sprawdził jeszcze coś i westchnął cicho.
— No nic. Jutro pokombinujemy. — Schował telefon do kieszeni spodni i odwrócił się do mnie. — Drzwi pomiędzy naszymi pokojami niech będą uchylone. Jakby coś się działo, budź mnie od razu, bez strachu, że będę zły, ok? — Nachylił się nieco, patrząc mi w oczy, a ja kiwnęłam szybko głową. — Dobrze. Lecę do siebie. — Wstał i udał się do wyjścia. Więcej na mnie nie spojrzał.
Z niechęcią podniosłam się z łóżka. Musiałam się umyć i ubrać w piżamę. Zabrałam potrzebne rzeczy i udałam się do łazienki. Uwinęłam się ze wszystkim w dwadzieścia minut, więc po tym czasie wracałam zadowolona do pokoju. Miałam wolne, mogłam robić, co chcę. Żartowałam. Na pewno byłam obserwowana.
W pokoju ułożyłam wszystko, jak trzeba. I wtedy usłyszałam głos.
— ... nie mogę, mam utrudnione... nie. — Moje nogi same poprowadziły mnie do drzwi, za którymi znajdował się pokój Williama. — Staram się, ale na razie nie wychodzi. Nie mam tu możliwości manewru. Nie, wszystko jest przygotowywane. I tak mam czas.
Słysząc jakieś szmery prędko odeszłam od drzwi i usiadłam na łóżku. Owinęłam się kocem i sięgnęłam po laptopa, którego już przedtem sobie przygotowałam. W wyszukiwarkę wpisałam "Inverness atrakcje". Może i czytałam o tym kilka razy już wcześniej, ale wolałam sobie wszystko odświeżyć i zastanowić nad jutrem. Hmm.
William mówił coś o wypożyczeniu samochodu. Cholera, przez jego słowa poczułam chęć, aby pojechać nad Loch Ness i rzeczywiście się tam rozejrzeć. Są ruiny zamku. I możemy złapać szczęście za nogi, znajdując potwora, albo po prostu posiedzieć na świeżym powietrzu, podziwiając widoki.
— Bu.
Podniosłam wzrok znad laptopa. William, który znowu przyszedł do mojego pokoju, był dość... zirytowany.
— Coś się stało? — spytałam ostrożnie. — Ktoś cię zezłościł?
Fraser uniósł brwi.
— Słyszałaś coś?
— Troszeczkę. Nie słuchałam.
Za bardzo. Huh.
— Wybacz. Wykładowca. Pomaga mi z indywidualnym projektem, który jest dość... — zastanowił się przez chwilę — czasochłonny. Muszę być na każdy telefon, muszę mieć stały dostęp do przygotowanych części, a teraz jestem tu i mam to wszystko ograniczone.
Wyrzuty sumienia solidnie uderzyły w mój brzuch. Nie, nie zwymiotowałam ani nic.
— Cholera — powiedziałam, blednąc. — Przepraszam, ja... mogłeś pracować nad tym na spokojnie w domu, a siedzisz tu ze mną i nic nie robisz...
— Spokojnie, Bree — przerwał mi. — Robię coś. Mam notatki i na razie zastanawiam się nad tym. Czasami teoria jest lepsza od praktyki.
— Ale... — William uciszył mnie, podnosząc palec do góry.
— W dodatku to ja zaproponowałem, że pojadę z tobą. To mój czas wolny, nie jego. A termin zakończenia pracy nie został jeszcze ustalony. Mam dużo czasu, więc niech się odwali. — Pstryknął mnie w nos, a ja poczerwieniałam. — Jakbyś wymyśliła, co chcesz jutro robić, to albo wchodź od razu, albo rano. Ja będę na razie siedział z tym cholerstwem.
— Więc chyba jasne jest, że nie będę ci przeszkadzać bez potrzeby. — Uśmiechnęłam się niepewnie.
— Jak chcesz, to możesz. Dobranoc. — Jak zawsze obojętny. Odpowiedziałam coś cicho, kiedy udał się z powrotem do swojego pokoju.
***
Byłam już przyzwyczajona do tego, że w nowych miejscach szybko zasypiam, ale równie szybko się budzę. A jeśli mam zakodowane w głowie "obudzić się o tej godzinie, usłyszeć ten cholerny budzik", to zawsze budzę się kilka minut przed nim. Budziły mnie wszelkie szmery, dziwne odgłosy. Mogłam powiedzieć, że pechowo wybraliśmy miejsce naszego noclegu, bo hotel był nieco staroświecki i częściowo zbudowany z drewna, przez co czasem skrzypiał, i to wręcz niemiłosiernie. Tak mówiąc ogólnie.
Byłam przyzwyczajona do tego, że budziłam się w obcych miejscach. Kiedy w końcu orientowałam się, co było przyczyną mojej pobudki, wracałam spokojnie do snu. Nie złościłam się na kota, który pod moim oknem wlazł w śmieci i narobił hałasu. Nie bałam się, kiedy czasami jakieś męskie, pijane w sztok towarzystwo robiło sobie popijawę niedaleko miejsca mojego pobytu.
Ale nie znosiłam jednej rzeczy — kiedy budziłam się bez powodu. A tak właśnie się stało. Nie śniłam o niczym. A jednak obudziłam się, patrząc w sufit i zaciskając krawędzie koca w dłoniach, które drżały, jakbym miała febrę. Moje serce waliło jak oszalałe, puls dudnił w uszach. Czułam irracjonalny lęk. Nie wiedziałam nawet, co spowodowało taką reakcję.
Powoli podniosłam się z łóżka i rzuciłam okiem na telefon. Trzecia trzynaście.
I żadnych wiadomości.
Owinęłam się kocem i podeszłam do drzwi balkonowych. Nacisnęłam klamkę i zamarłam. Drzwi na pewno były zamknięte. Porządnie. Sprawdzał je William. A potem, na wszelki wypadek, sprawdziłam je ja. Jakim cudem były ledwo domknięte?
Zrobiłam coś, czego nie powinnam robić. Wewnętrzny głos, który był bardzo podobny do głosów taty, Anette, Williama, do cholery, nawet Blair, wołał do mnie "Nie rób tego!". A jednak to zrobiłam. Popchnęłam drzwi i wyszłam na balkon. Boso, owinięta kocem i nadal drżąca. Niemal od razu usłyszałam szelest. Wyjrzałam przez barierkę i zobaczyłam, jak ktoś ubrany na czarno idzie przez lasek, znajdujący się niedaleko hotelu. Szedł spokojnie, tyłem do mnie. A przed chwilą... stał między drzewami, obserwując moje okno.
— Stoi tu od kilku minut — usłyszałam. Moje serce gwałtownie podskoczyło w mojej piersi i prawie zaczęłam wrzeszczeć, kiedy z opóźnieniem rozpoznałam Williama, który stał parę metrów ode mnie, przy swoich drzwiach. Złapałam się za usta.
— A-a-a zrobiłeś coś? — wyjąkałam przerażona. Ze stresu mówiłam szeptem. William podszedł i oparł się o barierkę tuż obok mnie.
— Mieliśmy być cicho, nie mogłem nikogo wezwać — powiedział ponuro, patrząc na drzewa, między którymi przed chwilą widzieliśmy ciemną postać. — Wyszedłem praktycznie w tym samym momencie, co ty. Przez okno widziałem, jak coś trzyma. Chyba lornetkę. A kiedy wyszłaś, pomachał ręką i odszedł...
Z dołu dobiegł nas chichot. Spojrzeliśmy na siebie zdezorientowani i jednocześnie wyjrzeliśmy w dół. Nasze pokoje były na pierwszym piętrze, dlatego mieliśmy doskonały widok na mały taras i osobę, która się na nim pojawiła. Była to niska dziewczyna w długim, jasnym szlafroku. Miała rękę przyłożoną do ucha i śmiała się cicho. Rozmawiała przez telefon.
— Jesteś kochany, że stałeś tam — mówiła. — Ale nie mogę dziś wyjść, mam szlaban.
Spojrzałam na Williama. W jego oczach widziałam ulgę. I sama ją poczułam.
Postać, która stała w lesie, nie była stalkerem, a kochasiem tej dziewczyny. Usiadłam na balkonie i oparłam się o kraty, biorąc ciche i głębokie wdechy przez nos, aby uspokoić szalejące serce. William kucnął obok i obserwował dziewczynę.
— Ale... czekaj, co? Jak to jesteś w Edynburgu? Nie ma cię tu...?
Zamarłam.
— W takim razie kto stał w lasku?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top