07.
Minął tydzień. W ciągu tych dni ćwiczyłam mimo bólu mięśni i ostrzeżeń Robyn, że mogę sobie coś uszkodzić. Kucharka, choć niepozorna i nierzucająca się ludziom w oczy, sama widziała wiele rzeczy. Widziała mój ból przy nagłych ruchach, moje zmęczenie wszystkim. Ćwiczyłam prawie codziennie, utrzymywałam dietę, jaką mi ułożyła dietetyczka, a także znosiłam docinki stalkera, który stał się wyjątkowo złośliwy. Nie mam pojęcia, czym go tak zdenerwowałam. Kontaktem z Williamem? Silną determinacją? Olewaniem jego pełnych okrucieństw słów?
Po każdym treningu miałam ochotę rzucić telefonem w ścianę na widok wiadomości pełnych podłych komentarzy o podskakujących częściach ciała, między innymi o biodrach, udach i policzkach. Ale nie robiłam tego. Szkoda mi telefonu na takiego bydlaka. Zaciskałam zęby i szłam obojętnie pod prysznic. I coraz częściej myślałam o tym, żeby komuś o tym powiedzieć. Jednak nie wiedziałam, komu. Tata zawsze mi mówił, abym ignorowała złośliwości, ale chyba nie chodziło mu o takie. No i... bałam się. W porządku? Bałam się tego, że jeśli zgłoszę dręczenie, może się stać coś złego. Wystarczy popatrzeć, w jakim stanie jest William. Owszem, jego potłuczenia, rany, otarcia już się goją — wysłał mi zdjęcia — ale samo to, co znaczą i dlaczego je ma, jest wystarczająco straszne.
Po tygodniu ciężkiej pracy nad sobą stanęłam na wagę. Zamknęłam oczy. Odetchnęłam drżąco, a potem zerknęłam.
Siedemdziesiąt jeden kilo. Niecałe dwa tygodnie temu było o dwa kilo więcej. Ale, jak to powiedział kiedyś tata, z ciała schodzi woda i nie widać efektów. Dla mnie były one niewidoczne, ale wierzyłam w to, że wkrótce schudnę i będę mogła utrzeć nosa Blair i Derekowi.
Złapałam notesik i zapisałam te liczby pod jedenastką. Jedenasty sierpnia. Oto, jaki dziś dzień. Szkocjo, jestem coraz bliżej!
Jak co rano wstałam przed siódmą, żeby pobiegać. Stało się to moją rutyną. A chociaż ćwiczyłam krótko, polubiłam to. Palenie w nogach i płucach, zmęczenie. Kiedy wybiegłam energicznie za bramę, zobaczyłam kogoś, kogo się tu nie spodziewałam spotkać.
— Nareszcie — odezwał się William. Przeciągnął się.
— Nie wiedziałam, że już możesz biegać — powiedziałam, podchodząc do niego. Na twarzy miał kilka strupów, podobnie jak na ręce i nodze. Wzruszył beztrosko ramionami.
— Nie mogę.
Otworzyłam szerzej oczy.
— Ale luzik, ćwiczyłem w domu, może wytrzymam — zakpił.
— Skąd wiesz, czy biegałam, czy nie?
— Blair mi powiedziała. Robiła ci zdjęcia. Chciała je gdzieś dodać, ale jej nie pozwoliłem — oznajmił spokojnie, kręcąc lekko ręką, żeby ją rozruszać.
— Szlag by ją trafił — warknęłam. Nie byłam zdziwiona tym, że miała taką zagrywkę w planach. To idealnie opisywało ją. Podstępna i wredna. Oto ona. Jednak i tak było mi przykro, że znalazła kolejny powód, by mi dokuczać. Ale, jeśli będę się starać, wkrótce przestanie. — Ale jakim cudem ją przekonałeś?
— Wystarczy mieć na człowieka haka. — Mrugnął do mnie. Nie pomyślałabym, że William będzie aż tak... wyrachowany. Nie narzekam, dopóki takie coś dotyczy Blair. — Biegniemy?
Kiwnęłam głową i ruszyłam do przodu. Zrównaliśmy się tempem i pobiegliśmy tą samą trasą, co zawsze. Mieliśmy własne słuchawki w uszach. Kiedy włączyła się Sia, uśmiechnęłam się lekko. Czułam się lekko, chociaż z moją wagą było to co najmniej dziwne.
W którymś momencie poczułam na sobie wzrok Williama. Patrzył na mnie rozbawiony.
— Co? — zapytałam, wyjmując z ucha słuchawkę.
— Nic, po prostu jednocześnie dyszysz i nucisz.
— Odezwał się. — Rumieńce, jakich dostałam przez wysiłek fizyczny, chyba właśnie stały się bardziej intensywne.
Włożyłam słuchawkę z powrotem i pokazałam mu język. Wzniósł oczy do góry. Pokręciłam głową, rozbawiona. Kiedy to zrobiłam, kątem oka zerknęłam za siebie. O cholera, przemknęło mi przez głowę. Kilka gorszych określeń, których normalnie nie używam, nawet w myślach, też. Złapałam Williama za rękę. Ten spojrzał na mnie, ale kiedy zobaczył to, co ja, szybko złapał mnie w pasie i popchnął w bok. Wylądowałam z bolesnym jękiem na trawie, z Williamem przygniatającym moje ciało. Obok nas z piskiem przejechał czarny samochód. To była mało uczęszczana droga. Mało aut, mało ludzi. Prawie wcale, szczerze powiedziawszy. Ale wszyscy wiedzą tu wszystko. I nic dziwnego, że zostaliśmy szybko odnalezieni i namierzeni przez obcego. Ten idiota ewidentnie chciał nas rozjechać!
I chyba wiedziałam, dlaczego.
— Do diabła, ten sam — wyrzucił z siebie podenerwowany William.
— To... to... — jąkałam przerażona.
William, który opierał się czołem o moje czoło, podniósł się na kolana i pomógł mi usiąść. Dygotałam jak jakaś galaretka.
— Spokojnie, Bree. — Objął mnie ramieniem.
— Ja... — Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Czego on chciał? Po co mnie dręczy i... chce zabić?
— Wybacz, Brianno.
— Możesz tak na mnie mówić — wyszeptałam słabo. — Bree.
Czułam dreszcze przechodzące przez całe moje ciało. A więc tak teraz chce to robić. Straszenie przez wiadomości już mu nie wystarcza.
— Bree! — William lekko mną potrząsnął, a ja wróciłam do świata żywych.
— Przepraszam — powiedziałam bez sensu. — Biegniemy dalej?
William parsknął z niedowierzaniem.
— To była próba morderstwa — odparł ostro. — Widoczne gołym okiem. Trzeba to zgłosić.
— Nie! — zawołałam z paniką. Moja sytuacja uległaby znacznemu pogorszeniu, gdybym to zgłosiła. — On... znaczy... jest ok. Ok? Możemy biec i o tym zapomnieć?
William patrzył na mnie zdezorientowany. Po chwili pokręcił głową z dezaprobatą.
— Jasne — mruknął. — Ale biegnij z drugiej strony, na wszelki wypadek, żeby cię nie zawadził. Gdyby jechał jeszcze raz, czego nie chciałbym.
***
— Brianno, jedziesz?
— Już biegnę! — krzyknęłam z wejścia do pokoju i szybko złapałam małą torbę.
Miałam jechać z tatą do firmy. Powiedział, że muszę mieć więcej małych praktyk, żeby później mieć łatwiej na studiach. Prędko zeszłam na dół i wyszłam z tatą z domu, kierując się do samochodu. Kierowca zapalił silnik i ruszyliśmy. Ojciec przeglądał jakieś papiery, a ja przyglądałam się temu, co jakiś czas pytając o jakiś szczegół. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, pomogłam mu schować dokumenty, po czym wysiedliśmy z samochodu i poszliśmy do wejścia. A potem skierowaliśmy się do windy, witając się po drodze z recepcjonistkami.
W firmie, na dziesiątym piętrze, wpadliśmy na Harrisona Frasera. Ojciec Williama uścisnął rękę ojcu i pocałował wierzch mojej dłoni. Dżentelmen. Rozmawiał z tatą przyciszonym głosem, co jakiś czas na mnie patrząc. Jego dziwne spojrzenie powodowało, że po plecach przebiegał mi dreszcz.
— Jak się miewasz, Brianno? — zapytał mnie nieoczekiwanie. Ojciec uśmiechnął się do mnie, wyciągając z kieszeni dzwoniący telefon, po czym odszedł go odebrać.
— Dobrze — odpowiedziałam Fraserowi.
— Podobno spędzasz czas na bieganiu — zagadnął.
— Owszem — potwierdziłam ostrożnie.
— Z moim synem?
— Tak.
— Uważajcie na siebie — powiedział dziwnie miłym tonem. — Osobom biegającym przytrafiają się... różne rzeczy. Uważaj na siebie, jeszcze ktoś cię skrzywdzi.
Zesztywniałam. Harrison Fraser od pierwszej wspólnej kolacji patrzył na mnie z dziwnym błyskiem w oku. Teraz mówi coś takiego.
— I wiesz, jak to bywa — rzucił beztrosko. Poprawił na nosie okulary. — Przebywanie z kimś, kto ma pecha, skutkuje tym, że sam go masz. William go miał, kiedy do ciebie biegł. Miłego dnia.
Poczułam, jak z mojej twarzy odpływa cała krew. Fraser pomachał mi i wsiadł do windy. Na drżących nogach udałam się w kierunku gabinetu taty. Jego asystent wstał na mój widok.
— Wszystko w porządku? — zapytał z troską.
— Tak — wymamrotałam.— Mogłabym trochę wody?
—Jasne. — Podszedł szybko do dystrybutora z wodą i nalał trochę do kubeczka, kiedy ja usiadłam powoli na krześle. Podał mi kubek, a ja podziękowałam słabym głosem.
Asystent patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, po czym wrócił do swoich obowiązków. Wyrzuciłam pusty kubeczek po wodzie do kosza stojącego obok mnie i odetchnęłam ciężko. Oparłam czoło o pięści, a łokcie o uda i zamknęłam oczy.
Ojciec Williama mógł być tym, który mnie prześladuje... ale dlaczego? Po co miałby to robić? Jaki miałby pożytek z tego, że prześladuje córkę przyjaciela? Bez przesady, że nie chce mnie w firmie i planuje namówić do tego, żebym porzuciła marzenia.
— Brianno? — usłyszałam nade mną głos. Podniosłam głowę i spojrzałam na tatę. — Co się stało?
— Nic. Trochę mnie głowa boli — wyjaśniłam.
Telefon w torbie zawibrował, a ja podskoczyłam nerwowo. Wiedziałam, co to oznacza.
— Wszystko dobrze? — zapytał tata.
— Tak — skłamałam.
— Gdzie Harrison?
— Pojechał już. Windą.
Tata prychnął cicho i skinął na mnie ręką, żebym poszła z nim. Po drodze zerknęłam na telefon i zobaczyłam nową wiadomość. Otworzyłam ją.
"Kłamie kłamie, powiem mamie. A tak przy okazji, ładnie dziś wyglądasz. Czarna kreseczka przy twoich zielonych oczach wygląda całkiem dobrze".
Tylko ktoś, kto stał blisko mnie, mógł zobaczyć cieniutką kreskę, jaką zrobiłam kredką.
— Skarbie? — Tata pomachał dłonią przed moją twarzą, wpuszczając mnie do gabinetu.
— No? — zapytałam słabo.
— Może się połóż — zasugerował. Pokazał ręką na niedużą sofę w pomieszczeniu, ale pokręciłam głową.
— Nie, wszystko jest w porządku.
Usiadłam na krześle obok jego biurka i spojrzałam na ojca.
— Zaczynamy?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top