Projekt Śmierć
Mdliło go, gdy patrzył na jedzenie. Wokół niego Wielka Sala ekscytowała się pierwszą sobotą w tym roku. Pierwszy września wypadł w czwartek, więc uczniowie musieli przeboleć tylko jeden dzień nauki przed weekendem. Uczniowie dyskutowali żywo o tym, jak najlepiej spędzić wolne dni. Większość planowała wylegiwać się na błoniach i nic nie robić. Przez sklepienie prześwitywało poranne słońce, na niebie nie było śladu chmur.
A Harry znów źle się czuł. Ściskał w dłoni zwitek pergaminu – ostatni list od Nemo. Za każdym razem, gdy myślał o wiadomości, robiło mu się jakoś ciepło na sercu. Lecz zaraz potem przychodziła szara bezbarwność, która przypominała mu, że jedna znajomość go nie zbawi. A tym bardziej znajomość z kimś, kogo tożsamości nie znał.
To mógł być ktokolwiek. Harry nie zdziwiłby się, gdyby za listami stała profesor McGonagall, Hermiona czy nawet Zgredek – Nemo chciał go pocieszyć, a wielu ludzi uważało, że na pocieszenie zasługuje. Przez jakiś czas Harry rozważał, czy akcja nie jest jednym wielkim ślizgońskim dowcipem, ale szybko zrezygnował z tego podejrzenia. Nikomu by się nie chciało wypisywać czułych listów do osoby, która na nie nie odpowiada. Zwłaszcza że Nemo sprawiał wrażenie, jakby naprawdę mu zależało...
Sam to przyznał. „Bo zależy mi na tym, byś nie był samotny."
Harry westchnął pod nosem. Bardzo chciał w to wierzyć. Z jednej strony potrzebował kogoś bliskiego, z drugiej zaś wiedział, że na to nie zasługuje.
Postanowił oderwać się od ponurych myśli, lecz nie na wiele zdała się ta decyzja. Harry rozejrzał się po Wielkiej Sali i ponownie zmarkotniał. Wszechobecna radość go przygniatała. W pomieszczeniu nie było osoby, która nie personifikowałaby beztroski.
Już w trakcie formułowania tej myśli Harry złapał się na kłamstwie. Jego wzrok padł na Malfoya siedzącego przy stole Ślizgonów. Jego talerz był pusty, cienie pod oczami jakby głębsze. Sam chłopak coraz bardziej przypominał zjawę.
Patrzył na stół nauczycielski, zaciskając dłonie na zielonej serwecie. Harry też tam spojrzał.
Akurat ten moment wybrał profesor Dumbledore, by wstać. Lecz, ku zdziwieniu Harry'ego, nie ruszył ku wyjściu, lecz zasunął za sobą krzesło i położył dłonie na jego oparciu.
Coraz więcej osób dostrzegało dyrektora i uciszało się nawzajem. Harry został osyczany przez trzy osoby, mimo iż nie odezwał się słowem od wczorajszego wieczora.
W Sali szybko zapadła cisza. Dumbledore uśmiechnął się dobrodusznie i przemówił:
- Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałem wam wczoraj. – Zrobił teatralną pauzę. – Grono nauczycielskie postanowiło jednak, że nadszedł czas na kolejną niespodziankę. – Skinął na siedzącego obok mężczyznę we fioletowej szacie rozpiętej pod szyją. – Profesor Apuchtin zgłosił się na stanowisko, jakie obecnie piastuje, pod jednym warunkiem. – Spojrzał na uczniów z psotną iskierką w oczach. – Powiedział, że nie chce pracować w szkole podzielonej na obozy. Sam ukończył Hogwart, więc wie, na czym polega rywalizacja między Domami. I jak niezdrowa potrafi ona być.
- Chyba nie chce pan zlikwidować Domów? – pisnęła jasnowłosa Krukonka z trzeciego roku.
- Proszę się nie niepokoić, nie śmiałbym interweniować w tak starą i szlachetną tradycję – odparł Dumbledore, a zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się uśmiechem. – Podczas wakacji grono nauczycielskie ułożyło program integracji uczniów naszej szkoły. Może niektórzy z was zauważyli, że na szóstym piętrze wygrodzono sporą część korytarza. Obecnie znajduje się tam czteroosobowy apartament. Sprawa jest bardzo prosta: od przyszłego tygodnia reprezentanci Domów zamieszkają tam, by wspólnie żyć, poznawać się i integrować.
Dalszą część przemówienia zagłuszyły podniecone szepty. Wszyscy nagle poczuli potrzebę podzielenia się opinią z sąsiadami. Harry usłyszał chichot Lavender Brown, która wręcz dusiła się z uciechy.
Tylko Ślizgoni wydawali się jacyś markotni. Ich pogarda wobec czarodziejów nieczystej krwi obejmowała – jak widać – samo przebywanie ze wzmiankowanymi w jednym pomieszczeniu.
A najbardziej ponury ze wszystkich wydawał się Malfoy. Ciężko było stwierdzić, który z nich był mniej szczęśliwy. Draco patrzył na stół nauczycielski z mieszaniną wyrzutu i żalu.
Dumbledore uniósł ręce, uciszając salę.
- Ponadto reprezentanci będą brali udział w specjalnych zajęciach integracyjnych; przygotowaliśmy także zadania zaplanowane na dłuższe okresy, do których wykonywania niezbędna okaże się umiejętność współpracy. – Dyrektor uśmiechnął się do uczniów, a Harry odniósł nieprzyjemne wrażenie, że błękitne oczy przez chwilę skupiały się właśnie na nim. – Dokładnie za tydzień, w sobotę rano, ogłoszę listę reprezentantów w proporcji dwóch chłopców i dwóch dziewczynek powyżej piętnastego roku życia. Rada pedagogiczna wytypowała swoich kandydatów, lecz przez najbliższy tydzień ów skład może się zmienić. Wszyscy chętni do wzięcia udziału w projekcie są proszeni o skontaktowanie się z profesorem Apuchtinem, który jest pomysłodawcą o głównym opiekunem przedsięwzięcia. – Dumbledore klasnął trzykrotnie. – A teraz zachęcam do korzystania z pięknej pogody, jaką obdarowała nas dziś natura. No już, zmiatajcie!
Sala powoli pustoszała. Wylewający się z niej uczniowie zabierali ze sobą hałas odsuwanych krzeseł i podekscytowane głowy debatujące o projekcie.
Harry miał złe przeczucia.
Silna ręka złapała go za gardło i wciągnęła do pobliskiej sali. Wiedział, o co chodzi, jeszcze zanim zobaczył przed sobą brązowe oczy.
- Mam nadzieję, że zrozumiałeś? – mruknął Apuchtin, nie puszczając go.
Nie odpowiedział. Szarpnął się mocno. Gdy to nie poskutkowało, wyjął różdżkę i rzucił proste zaklęcie termiczne. Śmierciożerca mu na to pozwolił. Poluzował uchwyt.
Draco wybiegł z klasy, roztrącając podnieconych uczniów i potykając się o skraj własnej szaty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top