Prawie...
Draco siedział w oknie wykuszowym i patrzył na błonia. Za rozległymi łąkami mętnie falowało zielone jezioro, pod powierzchnią którego coś się poruszało.
Mżyło; niebo było szare i bezpłciowe. Tej soboty wszyscy uczniowie zostali w zamku.
Draco podrapał się po nadgarstku. Gdyby mógł, wyszedłby na zimne błonia i spacerował po nich tak długo, aż nogi odmówiłyby mu posłuszeństwa, dłonie by zgrabiały, a resztka chęci do życia wsiąkła w rozmokłą ziemię. Tak źle czuł się teraz potomek dostojnego rodu Malfoyów.
Problem w tym, że nie mógł wyjść na zewnątrz. Musiał czekać na Harry'ego. Czuł, że z chłopakiem było coś nie w porządku, gdy wychodził. A raczej wypadał z komnaty. Nie powodowała nim zwykła złość. Gdyby tak było, Gryfon oddałby mu złe słowa ze sporą nawiązką.
Nie oddał. Milczał. Nie odpowiadał.
Draco nie rozumiał, dlaczego zawsze musiał wszystko pieprzyć. Starał się za trzech, czasami nawet za czterech, by być miłym dla Pottera, a gdy tylko przychodziło im się zobaczyć, atakował chłopaka jako pierwszy. Od pięciu lat zarywał noce, myśląc o Harry'm. O tym, jak do niego podejść. Jak sprawić, by dzieląca ich wrogość stała się przeszłością. Co zrobić, by... (Salazarze, wybacz mi tę śmiałość)... wielki Harry Potter choć raz spojrzał na niego jak na kolegę.
A może nawet kogoś więcej... Draco nigdy nie miał przyjaciela. Wcześniej nawet nie łudził się, że mógłby zrozumieć się z Harry'm, ale teraz...
Teraz było zupełnie inaczej. Teraz obaj byli niezdrowo pierdolnięci – Draco najchętniej schlałby się teraz w trzy dupy; w wakacje tylko głupota powstrzymała go od podjęcia próby samobójstwa. Jeśli chodzi o Pottera – licho wie, co z nim zrobiło życie. Może się chlastał. Może nałogowo się z kimś pieprzył, by zapomnieć o problemach. Może był narkomanem, może alkoholikiem.
Może w tym momencie leży gdzieś w zasyfionej toalecie i podcina sobie żyły.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top