Półtorakrotny pech

Uratował go dopiero dzwonek. Harry nie marzył o niczym prócz wygodnego łóżka w Wieży Gryffindoru, wiedział jednak, że jeśli opuści kolejną lekcję w tak krótkim czasie, nauczyciele szybko zorientują się, że coś jest z nim nie tak. Tym bardziej, że następnymi zajęciami była transmutacja z profesor McGonagall – opiekunką Domu.

Znowu zaszył się na tyłach klasy. W połowie lekcji stracił przytomność, by chwilę później obudzić się na podłodze.

Nauczycielka błyskawicznie znalazła się przy nim, zbadała mu puls, rzuciła krótkie zaklęcie, którego skutkiem był niebieski dym otaczający szyję Harry'ego. McGonagall raz jeszcze machnęła różdżką – dym zniknął, a Harry poczuł, jak wraca mu ostrość czucia.

- Co się dzieje, Potter? – spytała z troską.

Harry wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia, pani profesor – skłamał gładko. Skorzystał z pomocy Puchona, który siedział obok niego, i wrócił na krzesło. – Przepraszam, pani profesor.

- Chcesz iść do skrzydła szpitalnego?

- Nie, dziękuję. Proszę się nie przejmować.

Przez resztę lekcji Harry czuł na sobie zaniepokojone spojrzenie nauczycielki. Po zajęciach poszedł do Wielkiej Sali i bez słowa skargi zjadł całą kanapkę na lunch. Strasznie go po niej mdliło, ale miał nadzieję, że posiłek postawi go na nogi.

Przeliczył się. Podczas zielarstwa wybiegł z cieplarni i zwymiotował na trawę. Profesor Sprout kazała zaprowadzić go do skrzydła szpitalnego. Harry ruszył w stronę zamku, z trudem ciągnąc za sobą nogi. Gdy potknął się o własny but, osoba, która miała go eskortować, złapała go za ramię, podtrzymując w pionie.

Harry poczuł kościste palce i spojrzał na wybawiciela.

Zbladł.             

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top