Początek nowego wymiaru

Apuchtin mówił przez następne pół godziny, ale nikt go nie słuchał. Dracona autentycznie mdliło; ledwo powstrzymywał się od trzymania za żołądek. Tak działała na niego perspektywa następnych tygodni. Czuł strach, obawę, zwierzęce przerażenie. Troskę. Dziki, krępujący lęk.

Mimo to się cieszył. Chociaż nie powinien. Beształ się za to przez pierwsze chwile, ale stwierdził, że skoro i tak umrze w przeciągu najbliższego roku, nie ma co się oszczędzać.

Liczyło się tylko wykonanie zadania. Jego własnego zadania, którego cel sam ustanowił sobie z głębi serca. Zresztą nie musiał dokopywać się tak daleko – ów „cel" targał każdą komórką jego ciała od ponad pięciu lat.

Tępy ból przeniósł się z piersi do głowy Harry'ego, by tam przybrać ostateczny kształt. W przeciągu paru minut chłopaka stopniowo muliło. Potem wziął głęboki oddech, a gdy wypuścił powietrze, już go nie było.

Niepasujące puzzle ścian oderwały się od murów i zaczęły spiętrzać pośrodku salonu. Sterta rosła wraz z prędkością, z którą poruszały się fragmenty. Po kilku mrugnięciach okiem na puszystym dywanie wirowało miniaturowe tornado.

Z trąby wynurzyła się biała ręka. Dłoń przypominała pająka; miała długie palce i srebrny pierścień na kciuku. Prosty sygnet bez ozdobników.

Ręka odwróciła się, pokazując wnętrze przedramienia i wypalony na Mroczny Znak.

Palec wskazujący wyprężył się, celując w Harry'ego. Potem zgiął się w haczyk i kiwnął kilka razy, przywołując chłopaka do siebie.

Potem lej się rozsypał, ściany wróciły na swoje miejsce, a roztrzęsiony Harry spojrzał na resztę integrantów, którzy jak gdyby nigdy nic patrzyli na Apuchtina, nie słuchając go.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top