Odmienni po wakacjach

(Znowu piszę bez uprzedniej korekty... Naprawdę nie lubię jej robić, przepraszam...) 



- Harry! – pisnęła Hermiona. Gdy tylko go zauważyła, zostawiła bagaże i zaczęła biec, roztrącając przechodniów. Uśmiechnięty Ron z niemałym trudem próbował za nią nadążyć.

Dziewczyna rzuciła się Harry'emu na szyję. Uściskała go mocno.

- Harry! Dlaczego się nie odzywałeś? Wszystko u ciebie w porządku? Martwiliśmy się! – Odsunęła się, wciąż trzymając dłonie na ramionach przyjaciela. Przyjrzała mu się. Z jej ust zniknął uśmiech. – Harry? Co się stało?

Ron stanął za Hermioną. Także nie wyglądał na szczęśliwego.

Harry lekko uniósł kąciki ust. Dziwnie się czuł, robiąc to ponownie. W dodatku pod przymusem.

- Nic się nie stało – powiedział, wymuszając na głosie spokojny ton. – I przepraszam za sowy. Dursleyowie znowu zamknęli mnie pod schodami.

Była to nieprawda, lecz Ron i Hermiona nie mogli o tym wiedzieć. Harry'ego zaświerzbiły policzki, gdy wypowiadał kłamstwo. Ich relacja zawsze opierała się na szczerości, lecz teraz Harry nie mógł sobie na nią pozwolić. Jedynie by ich zmartwił, nie osiągając przy tym absolutnie nic. Hermiona i Ron nie umieliby zrozumieć, co się z nim dzieje.

A działo się dużo. Wszystko było spowodowane śmiercią – śmiercią jako zjawiskiem i śmiercią jako wydarzeniem, które sam wywołał – w przypadku Cedrika, Syriusza i wielu innych.

Większość stanów, w których znajdował się Harry, przybywała do niego z zewnątrz – z przeszłości, z reakcji otaczających go ludzi. Czasem z przyszłości.

Były jednak i takie, które przybywały z wnętrza chłopaka. Siły te sterowały jego myślami, decyzjami... działaniami... czasem dłońmi...

- Och, Harry – westchnęła Hermiona. Raz jeszcze się do niego przytuliła, tym razem na krócej. Potem cofnęła się o krok. – Źle wyglądasz. Jesteś blady. Schudłeś? Harry...

- Nic mi nie jest – zapewnił ją chłopak. Przeniósł wzrok na Rona, skinął mu głową. – Dobrze was widzieć.

Puste słowa... Wiedział, że powinien się cieszyć, lecz nie czuł ulgi ze spotkania. Czuł się... pusty. Przez ostatnie miesiące poznał wiele nowych uczuć, a pustka była jednym z nich. Mimo praktyki nie umiał jej oswajać.

- Mama chciałaby się z tobą zobaczyć – powiedział Ron. – Też się martwiła.

- Powinniśmy już wsiadać – wtrąciła Hermiona. – Wyślemy jej sowę z Hogwartu.

Harry spojrzał na zegarek. Pociąg odjeżdżał za dwie minuty.

- Chodźmy – zgodził się.

Ron i Hermiona byli prefektami, więc zgodnie z tradycją jechali specjalnym wagonem. Wcześniej pomogli Harry'emu wtaszczyć kufer do pustego przedziału, uściskali go po raz ostatni i pobiegli do obowiązków.

Harry usiadł przy oknie. Bolała go głowa. Przez całe wakacje nie wychodził z domu; opuszczał pokój bardzo rzadko i niechętnie, głównie po to, by skorzystać z toalety lub przynieść sobie coś do jedzenia. Spędził lato w ogólnym spokoju. Zamęt na dworcu mocno na niego działał. Pohukiwania sów, śmiechy uczniów, płacz rodziców, łoskot kufrów wciąganych po niskich schodkach do pociągu. Głośne dźwięki obijały się o bębenki w jego uszach, raniąc je boleśnie. Południowe słońce oślepiało.

Ludzie oślepiali. Ich uśmiechy były po oczach białym światłem, którego Harry nie potrafił znieść. Spędził ostatnie miesiące w ciemnościach. Teraz nie umiał się przystosować.

Ludzie. Uśmiechy. Radość. Miłość. Czułość. Początki rodzicielskiej tęsknoty.

Harry tego nie rozumiał. Nie potrafił pojąć, że ktokolwiek jest zdolny do wesela, podczas gdy świat jest tak przykrym, brudnym i niegościnnym miejscem.

Pociąg ruszył, podobnie myśli Harry'ego. Chłopak zastanawiał się, jaki będzie ten rok. Co się wydarzy. Co się zepsuje.

Hermiona i Ron znów będą mieli pracę związaną z opieką nad młodszymi uczniami. Będą się uczyć, by jak najlepiej zdać przyszłoroczne Owutemy. Nadal będą grać w kotka i myszkę. Byli chyba jedynymi uczniami Hogwartu, którzy nie wiedzieli, że Ron podkochuje się w Hermionie, a Hermiona ma słabość do Rona. Miłość oślepia.

Harry zauważył napięcie w ich relacji już w piątej klasie, jakoś po świętach. Od tej pory z każdym dniem czuł się coraz bardziej zbędny. Jakby przeszkadzał. Jakby nie był potrzebny ludziom, których zawsze uważał za przyjaciół.

Sprawa quidditcha także pozostawała nierozwiązana. Harry ostatnio nie umiał się skupić. Podobnie jak przy innych jego problemach, podstawowa przyczyna pochodziła z zewnątrz. Ale temu kłopotowi dodatkowo pomagał. Niezdolność koncentracji była skutkiem ubocznym pomagania sobie w inny sposób. Co notabene będzie kolejnym problemem w nadchodzącym roku szkolnym – ukrycie tego, jak bardzo się pogrążył.

Poważnie rozważał opuszczenie drużyny. Ostatecznie się wahał, lecz wiedział, że tak byłoby najlepiej. On by się nie męczył, a drużyna Gryfonów miałaby szansę na lepszego zawodnika.

Jeśli chodzi o działalność Voldemorta, Harry starał się o niej nie myśleć. Był zmęczony ciągłym gonieniem śmierci. Gdyby przyszło mu stanąć naprzeciw czarnoksiężnika, nie uciekałby. Ale celowe dążenie do starcia to inna sprawa.

Harry musiał odpocząć. Przemyśleć wiele spraw. Utonąć we własnym wnętrzu. Chciał przystanąć, zatrzymać się w bieżącym momencie. Nie biec nigdzie dalej. Po prostu zwinąć się w sobie. Skulić się. Owinąć własnymi problemami i nie wychodzić poza nie.

Drzwi przedziału gwałtownie się otworzyły, uderzając o amortyzatory ukryte w szczelinie, do której wsuwało się drewnianą płaszczyznę.

W progu stał wysoki szóstoklasista w mugolskim ubraniu. Szary, bawełniany sweter z golfem był wyjątkowo mały i wąski, ale chłopak i tak się w nim topił. Spodnie, choć ściągnięte paskiem, z trudem utrzymywały się na jego biodrach. Kości policzkowe także wydawały się wyraźniejsze, skóra się na nich opinała – blada, poszarzała skóra, przyciemniona i podpuchnięta przy oczach.

Harry nigdy by nie przypuszczał, że zobaczy Malfoya w takim stanie. Zupełnie jakby Ślizgon nie jadł i nie spał od czerwca. Od uwięzienia jego ojca w Azkabanie.

Harry odwrócił wzrok, skupiając go na szybie. Nie miał ochoty ani energii na kłótnię.

Draco zacisnął pięści.

- Potter – wyrzucił z siebie jak przekleństwo.

- Malfoy – mruknął Harry obojętnie.

- Jak minęły ci wakacje, Potter? – spytał Ślizgon jadowicie. Był złośliwy jak zawsze, ale tym razem na jego ustach brakowało sarkastycznego uśmiechu, który Harry tak z nim kojarzył. Blade wargi wydawały się niezdolne do wyrażania jakichkolwiek pozytywnych emocji. – Długo opijałeś swoje zwycięstwo nad Czarnym Panem? Długo cieszyłeś się do „Proroka Codziennego", patrząc na zdjęcia Śmierciożerców osadzonych w Azkabanie?

Harry milczał. Jego dłonie, leżące na kolanach, same zacisnęły się w pięści.

- Co, Potter? Nie odpowiesz? – kontynuował Malfoy. Jego głos emanował chłodną śmiercią. – Chciałbym wiedzieć, ile trwała twoja radość. Kto jak kto, ale ja chyba mam do tego prawo. Chyba że zapomniałeś, że mój ojciec też skończył w Azkabanie?

- Twój ojciec próbował mnie zabić – przypomniał Harry cicho.

Malfoy prychnął pogardliwie.

- Więc czujesz się usprawiedliwiony? – drążył. – Wiesz, ilu ludzi jest teraz samotnych? Nie tylko ja straciłem kogoś bliskiego.

- Owszem, nie tylko ty – powiedział Harry sztywno, podnosząc wzrok. Koniczynowa zieleń zderzyła się ze srebrem dwóch ostrych mieczy. – Ale, w przeciwieństwie do twoich bliskich, moja rodzina nie może wrócić.

Szczupłe dłonie Dracona zwarły się w pięści.

- Uważasz, że to rekompensuje straty innych czarodziejów? – spytał zimno. – Myślisz, że jesteś tak niewinny, jak opisuje cię „Prorok Codzienny"? Nie licz na...

- Zamknij się, Malfoy – burknął Harry. Tak, Draco. Nie będę się bronić. Nie jesteś idealnym człowiekiem, ale nie zasłużyłeś na stratę rodzica w tak młodym wieku. To przeze mnie uwięziono twojego ojca. Gdybym nie dał się nabrać na sztuczkę Voldemorta, nie doprowadziłbym do tragedii w Departamencie Tajemnic. Do licznych tragedii.

Rozumiem cię, Draco. Znam twój ból. Przepraszam.

Ty jako jedyny właściwie podchodzisz do tej sprawy. Wszyscy mnie uniewinniają. Wszyscy nade mną płaczą – że taki biedny, że nie zasłużył na kolejny cios od życia.

Tylko ty widzisz we mnie mordercę, którym jestem.

­- Przestań bredzić – rzucił Harry z cieniem pogardy w głosie. – Co chcesz ode mnie usłyszeć? Że masz rację?

Draco splótł ramiona na szczupłej piersi.

- Już widzę, jak sławny Harry Potter przyznaje się do winy – zadrwił.

- Spieprzaj stąd – wycedził Harry, ciskając zielonymi błyskawicami. – Zejdź mi z oczu. I zapamiętaj jedno: nigdy, przenigdy nie kpij z bitwy w Departamencie Tajemnic. Nie śmiej żartować z tej katastrofy. I nie waż się kłamać o moim podejściu do niej. Tak, Malfoy, jestem winny. Przeze mnie twój ojciec siedzi w Azkabanie. Zadowolony? Tak, SŁYNNY – zadrwił – Harry Potter potrafi odróżnić chwałę od rodzinnych tragedii. A teraz spierdalaj.

Ślizgon stał w drzwiach jeszcze przez chwilę. Potem bez słowa odwrócił się na palcach i wyszedł.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top