Dziesiąty raz
Nie miał konkretnego pomysłu na spędzenie weekendu. W ogóle nie miał pomysłu na dalsze życie. Wsunął dłonie do kieszeni szaty, zacisnął palce w pięści. Szedł bardzo szybko; gdyby miał siłę na bieg, już dawno byłby w Wieży Gryffindoru. Dotarł tam po prawie dziecięciu minutach, ponieważ zerowa kondycja zmusiła go do dwóch odpoczynków, które przerwały mu wspinaczkę na siódme piętro.
W pokoju wspólnym roiło się od uczniów, ale większość już wychodziła. Nieśli pod pachami zrolowane koce ściągnięte z łóżek, smakołyki przywiezione z domu (lub wyniesione ze śniadania) i wszelkiego rodzaju gry towarzyskie (począwszy na szachach czarodziejów i gargulkach, a skończywszy na zwykłym mugolskim „Flircie"). Rose – nowe wcielenie Freda i George'a – zwinęła z kuchni ogromny worek z ciastkami, którymi obrzucała trzecioklasistów, siedząc na półpiętrze. Dean i Seamus biegali pod nią, usiłując złapać jak najwięcej ciastek do ściągniętych naprędce szat.
Rose była nietypową postacią. Przyczepiła się do Freda i George'a w drugiej klasie i naprzykrzała się im tak długo, aż zgodzili się przyjąć ją do kręgu „wtajemniczonych". Od tej pory poznawała sekrety Hogwartu i dobrze się bawiła, grając Filchowi na nosie. Była odpowiedzialna za wymalowanie ściany naprzeciw wejścia do Wielkiej Sali. Przez trzy tygodnie mur świecił wielkim czerwonym hasłem „PUNKS NOT DEAD", dopóki Filch nie zamówił wiadra antymagicznego środka czyszczącego.
Rose potrafiła być przydatna, ale Harry nauczył się na nią uważać. Brakowało jej drobiazgu nazywanego „przyzwoitością".
Teraz szybko przemknął obok niej, ale i tak dostał ciastkiem w głowę. Zignorował głośne „cześć, Harry!" i schował się na klatce schodowej prowadzącej do sypialni chłopców z szóstego roku. Szybko wspiął się na górę.
Sypialnia była pusta. Rona gdzieś wywiało, Dean i Seamus polowali na ciastka, a Neville wspominał przy śniadaniu, że umówił się na zajęcia dodatkowe z profesor Sprout.
Hary rzucił się do kufra i zaczął go gorączkowo przetrząsać. Głowa bolała go niemiłosiernie, dłonie lepiły się od potu, a oddech zaczął samowolnie przyspieszać. Wiedział, że za parę chwil może stracić nad sobą kontrolę, a nie chciał do tego dopuszczać w wieży pełnej uczniów.
- Spieszy ci się dokądś? – spytał go leniwy głos.
Harry odwrócił się. Cofnął ręce, które dopiero co zaciskały się na przedmiocie poszukiwań. Spojrzał ze strachem na stojącą w drzwiach postać.
Dziewczyna była średniego wzrostu, miała ładną jasną cerę i uśmiechała się w taki sposób, jakby poszukiwania czegokolwiek interesującego właśnie przyniosły efekt. Ciemnoniebieskie oczy były tego samego koloru co pasemka w nastroszonych chaszczach prostych, czarno-różowych włosów. Podejrzanie zaostrzone zęby co chwilę wychylały się spomiędzy zielonych warg, gdy język mielił wyjątkowo oporną gumę do żucia.
- Tak – burknął Harry.
- O, fantastycznie – odparła Rose, opierając się o futrynę. – Właśnie szukałam kogoś, komu mogłabym poprzeszkadzać. Dean i Seamus polubili moją nową zabawę, więc mnie zaczęła ona nudzić. – Uśmiechnęła się ze sztuczną słodyczą. – Więc? Dokąd się wybieramy?
- Nie twój interes.
Zaczynał się trząść. Może i nie był narkomanem na głodzie, ale od początku wakacji spotykały go takie... „ataki". Nie umiał tego inaczej nazwać. W określonych stanach emocjonalnych (bardzo pesymistycznych, palących stanach) z jego ciałem zaczynało dziać się coś dziwnego. W niczym nie przypominało to klasycznej utraty kontroli, podczas której poszkodowany miotał się, krzyczał z bólu i płakał. U Harry'ego wyglądało to nieco inaczej. Wbrew nazwie „ataki" były raczej spokojne – sam wstęp do nich był gwałtowniejszy. Na zapowiedź składały się typowe oznaki większych emocji: szybki oddech, chęć zaciskania pięści, ucisk w gardle, pot, odbieranie dźwięków jak przez wodę.
Potem wszystko się uspokajało. Powoli, stopniowo. Stan złego podniecenia, stan gotowości na zagrożenie zmieniał się w zniechęcenie. W bezsilność. W niemożność podjęcia jakichkolwiek działań. W wakacje Harry zazwyczaj spędzał te chwile, leżąc na łóżku i gapiąc się w sufit. Czasami siedział na parapecie okna, zamkniętego, bo gdyby je otworzył, mógłby przypadkiem wypaść. Nie skoczyć, lecz właśnie wypaść – tak wielka bezwładność ogarniała go podczas ataków.
Teraz był na granicy wstępu. Tracił kontrolę nad ciałem. Zazwyczaj lubił Rose, ale w tym momencie czuł do niej ogromny żal i złość.
Odwrócił się z powrotem do kufra. Przedmiot poszukiwań był na tyle mały, że zmieściłby mu się do rękawa szaty. Jednak zanim ponownie go odnalazł, jego kark omiótł ciepły oddech o zapachu gumy do żucia.
Odskoczył. Dziewczyna wyprostowała się, splotła ramiona na piersi i uśmiechnęła się ironicznie.
- Ojoj. – Rose zacmokała z dezaprobatą. – Dlaczego jesteś taki niemiły?
- Po prostu... zostaw mnie w spokoju – powiedział z trudem. Cofnął się do kufra. Nie mógł się uratować w obecności Rose. Musiał wywabić ją z pokoju, ale dziewczyna nie wydawała się do tego chętna.
- Ach, rozumiem – westchnęła Rose. – Nie chcesz być ze mną sam na sam, bo wiesz, że twoja wybranka mogłaby poczuć się zazdrosna...
Harry prychnął. Gniewnie ściągnął brwi.
- Wybranka? – powtórzył nieco zbyt głośno. – O kim ty mówisz?
Rose mrugnęła.
- O Ginny, a o kim innym – odparła sztucznie przesłodzonym głosem.
Harry pokręcił głową. Raz jeszcze pochylił się nad kufrem. Pamiętał, że „przedmiot poszukiwań" znajdował się blisko lewej ścianki...
- Nie jestem z Ginny i nie zamierzam z nią być – rzucił sucho.
- Nie? – Rose udała zaskoczenie. – Więc do kogo się tak spieszysz?
- Nie twój interes.
- Ależ oczywiście, że mój... Moim interesem jest wszystko, co dzieje się w tym zamku. No to jak? Do kogo wzdycha Wybraniec po nocach?
- Na pewno nie do ciebie – mruknął Harry. Wymacał foliowy worek. Nie mógł rozerwać go bez przyciągania uwagi Rose.
Dziewczyna przeczesała włosy dłonią.
- Ja wiem, że nie do mnie... Jestem zbyt wspaniała na twój poziom... - Mlasnęła gumą. – Więc kto to? Do kogo tak pędzisz? Może... do Hermiony?
- Hermiona jest moją przyjaciółką – zaprzeczył Harry.
- Ale może być kimś więcej...
- Nie, nie może – warknął. – Możesz wyjść? Chciałbym się przebrać.
Prośba nie zadziałałaby na Rose, gdyby dziewczyna nie chciała opuścić dormitorium. Ale najwidoczniej znudziło jej się dręczenie Harry'ego, więc mrugnęła i cofnęła się do drzwi.
- Pozdrów ode mnie tą szczęściarę – rzuciła na pożegnanie.
Harry został sam. Nie marnując czasu, rozerwał foliowe opakowanie i wyjął małą szeleszczącą paczkę. Schował ją do kieszeni, wsunął w rękaw skórzaną saszetkę i wybiegł z sypialni. W pokoju wspólnym wpadł na Rose, która coś za nim krzyknęła, ale nie odwrócił się.
Zatrzymał się dopiero na schodach wiodących na szóste piętro. Nie pomyślał wcześniej, gdzie się ukryje. Przeklinając się za to w duchu, pobiegł do najbliższej męskiej toalety, zatrzasnął się w kabinie, usiadł na toalecie i drżącymi dłońmi rozłożył „przedmioty poszukiwań" między nogami.
Był to mały woreczek z pięcioma podłużnymi ampułkami. Płyn w środku nie miał koloru, ale Harry zawsze widział w nim przebłysk uspokajającej zieleni. Z czarnego woreczka wyjął strzykawkę i komplet igieł. Umiejscowił jedną z nich w szyjce, opróżnił dwie ampułki.
Zawahał się w ostatnim momencie, podobnie jak robił to przed każdym z poprzednich dziewięciu razów. Nie był typem człowieka, który świadomie by się wykańczał. Nie chciał ćpać, ale nie mógł z tego zrezygnować... nie umiał przestać... Nie był uzależniony, ale podczas ataków narkotyk był jedynym sposobem na przetrwanie... Harry pamiętał noce, w których topiło go poczucie winy. Nie, tego nie dało się wytrzymać. Nie mógł pozwolić na powtórkę... Po prostu nie mógł...
Zacisnął zęby. Podwinął lewy rękaw. Przyłożył igłę do zielonkawej żyły w zgięciu łokcia. Miał szczęście, że Ginny odsłoniła mu tylko przedramiona; gdyby przyjrzała się skórze ledwie centymetr wyżej, zobaczyłaby ślady po poprzednich wkłuciach.
Igła wbiła się w żyłę. Harry powoli dawkował narkotyk. Chciał zamknąć oczy, ale bał się, że zaważy to na naciskaniu tłoka.
W końcu odłożył strzykawkę na deskę klozetową przed sobą. Szybko wyczyścił sprzęt, wiedząc, że za parę minut nie będzie w stanie się tym zająć. Igłę schował do skórzanej saszetki. Wyrzuci ją później. Może nie zależało mu jakoś szczególnie na życiu, ale nie chciał zarazić się jakimś syfem przez brak higieny. Spakował strzykawkę i trzy pozostałe ampułki.
Czekał. Narkotyk działał szybko, niemal od razu. Już podczas dawkowania Harry zauważał zmiany w organizmie. Serce przestało mu kołatać. Zmniejszyło obroty do normy, potem cofnęło się trochę za nią. Dłonie już nie dygotały. Oddech się wyregulował.
Harry'ego ogarnął spokój, jakiego nie czuł od bardzo dawna. Przestał się przejmować. Już nie liczyło się to, że był w Hogwarcie, otoczony ludźmi, których współczucie go obrzydzało. Nie liczyły się błędy z jego przeszłości. Nie liczyło się nawet to, że przez niego zginął Syriusz.
Wszystkie problemy doczesności przeszły na dalszy plan. Ważne było to, co tu i teraz. Ważny był spokój. Odprężenie.
Harry najchętniej usiadłby na podłodze i spędził cały dzień, napawając się błogostanem. Wiedział jednak, że gdyby ktoś go przyłapał, jedyny sposób na wyrwanie się z rzeczywistości zostałby zastąpiony terapią odstawienną. Dlatego Harry zebrał się w sobie, wstał z klozetu, spakował saszetkę do wewnętrznej kieszeni szaty i wyszedł na korytarz. Skierował się ku sali wejściowej.
Po pokonaniu siedmiu ciągów schodów opuścił szkołę. Nikogo nie spotkał, na swoje szczęście. Mimo jawnie grożącego mu zagrożenia jakoś nie przejmował się możliwością nakrycia. Gdyby ktoś złapał go w dziwnym stanie, Harry wytłumaczyłby się bólem głowy i szybko odszedł.
Nikt go nie niepokoił. Harry pobłądził chwilę po błoniach, poszukując w miarę odludnego miejsca. Niestety cała szkoła wyległa na łąki, by nacieszyć się słońcem, więc Gryfon znalazł niewielki zagajnik przy Zakazanym Lesie, oddalony o ćwierć kilometra od zamku. Zaszył się tam, położył na suchych bukowych liściach i zamknął oczy.
Czuł się tak dobrze... Żadnych zmartwień, żadnego bólu pod mostkiem... Żadnych litościwych spojrzeń i związanego z nimi obrzydzenia.
Oddał się chwili.
Już nie czuł wyrzutów sumienia, że znów się pokłuł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top