Dwa światła

Było tak chłodno i przyjemnie. Zimny wiatr łaskotał mój nos zapachem szczęścia, całował uszy delikatną nadzieją, szczypał w wilgotne policzki. Było jasno, ale nie widziałem słońca. Tylko światło rozpościerające się we wszystkie strony. Widziałem je z góry, na której stałem, a której wierzchołek niby samotna wyspa wynurzał się z białej, ciepłej światłości.

Pragnąłem jej. Wołała mnie, a wiatr przynosił słodki do zmarzniętych uszu.

Chodź do mnie.

Tu będzie ci dobrze.

Tu będziesz szczęśliwy.

Musisz tylko... pozbyć się zbędnego ciężaru.

Doskonale wiedziałem, czym jest ów ciężar.

Poczułem w kieszeni pudełko z lekami. Ucieszyłem się, wyjąłem je i bez zastanowienia wsypałem zawartość pojemniczka do gardła. Przełknąłem.

I zaśmiałem się. Szczerze, głośno. Tak wesoło i czysto.

Tak, jak nie umiałem od bardzo dawna.

I poczułem się tak lekko, tak cudownie...

Podniosłem nogę, pochyliłem się do przodu i już leciałem, otoczony rozkosznym łaskotaniem światła...



Pobudka była wyjątkowo bolesna. Miałem wrażenie, że naprawdę odebrało mi oddech, co zresztą zaraz się stało, gdy wcisnąłem twarz w poduszki i zaszlochałem gorzko.

Śniłem... o szczęściu. O wolności.

O tym cudownym cieple, którego tak mi brakowało...

A potem rzeczywistość brutalnie rzuciła mnie na łóżko i uświadomiła, że nie mam na co liczyć. Że jestem tchórzem i nie potrafię sięgnąć ku jasności.

Oddech się rwał. Powietrze nie docierało do płuc.

Mimo to wciąż miałem siłę na płacz. I, kurwa, wiedziałem, że nie powinienem być tak głośny, miałem to gdzieś na końcu umysłu, ale nie kontrolowałem się w tym momencie.

Nie kontrolowałem ani jednej komórki ciała, a wszystkie wrzeszczały i wyły z bólu.

Dawno nie przechodziłem przez takie piekło. I już nawet nie myślałem o narkotykach, które załagodziłyby ten stan.

Liczył się tylko ogień, który właśnie mnie spalał. Fizyczny ból roznosił moje ciało i rwał je na drobne, krwawiące kawałeczki.

- Potter... co się dzieje? – spytał zaspany, ale bardzo wystraszony głos.

A ja zapłakałem głośniej. Jak wiele trzeba było, żeby ten człowiek zwrócił na mnie uwagę.

Wgryzanie się w poduszkę nie pomagało. Wszystko bolało, piekło, paliło, rwało...

Odbierało wspomnienia o czymś lepszym i delikatniejszym.

Było tylko jedno wspomnienie.

Była tylko jasność, tak niedosiężna jak lepsze jutro.

- Harry... - powtórzył chłopak drżąco. – Co się stało? Mam wezwać pomoc?

Poduszka nie była wystarczająca, ale dłonie okazały się właściwym rozwiązaniem. Podwinąłem ręce i z jękiem bólu, nie przerywając płaczu, zacisnąłem zęby na palcach.

- Hej, nie! – zakrzyknął Malfoy, gdy zorientował się, co robię. Złapał mnie za nadgarstki i siłą odciągnął kruche dłonie od łapczywych ust, co wcale nie było łatwe.

Znów wcisnąłem twarz w poduszkę, ale teraz już nie chodziło o zachowanie ciszy. Malfoy widział, co się dzieje, pewnie jutro wszyscy będą o tym mówić.

A mnie to już nie obchodziło. To było nieważne.

Liczył się tylko ból. I przemożna potrzeba, aby go przerwać.

Dlatego wraz ze szlochami wyciskałem z płuc powietrze, ale już nie przyswajałem kolejnych porcji. Ból nie zależał, za to pojawiły się zawroty głowy, które jakoś tak przyjemnie...

I znów upadek, znów zderzenia z twardą i ostrą rzeczywistością.

Gwałtownie wciągnąłem powietrze, kiedy Malfoy odrzucił poduszkę w ciemność.

Patrzył na mnie ze szczerym przerażeniem, ale ja już straciłem wolę walki. Rzuciłem się w pościel, zrezygnowany, pokonany, i płakałem dalej... bo cóż innego mogłem zrobić?

Spodziewałem się wielu rzeczy, ale na pewno nie ciepła na ramieniu. Kiedy uniosłem załzawione spojrzenie, zobaczyłem nad sobą Dracona, który siedział na łóżku z dłonią na mojej ręce.

Nic nie mówił. Po jego twarzy wyraźnie było widać, jak bardzo jest zagubiony i niepewny.

Nie zareagowałem, targany kolejnymi spazmami bólu. Płakałem głośno i mokro, szlochałem, łkałem i zawodziłem, z twarzą przesłoniętą włosami, które lepiły się do policzków, z głową wciśniętą w pierzynę skłębioną na materacu.

Potem naraz ogarnęło mnie niemożliwe ciepło i ulga. Potrzebowałem naprawdę długiej chwili, by zrozumieć, co się stało.

Draco leżał obok i delikatnie acz stanowczo obejmował mnie ramieniem. Moja twarz, wcześniej zespolona z kołdrą, teraz opierała się o zagłębienie jego szyi, która zaraz zwilgotniała.

Czułem przy uchu bicie jego serca, które bardzo powoli – jak niebieski ognik wskazujący drogę – prowadziło mnie ku spokojnemu oddechowi.

Była to zgubna podróż, ale w końcu opadłem z sił. Ostatnie łkania zmieszały się z tym cudownym biciem serca, a ja w jednym momencie odpłynąłem, wycieńczony.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top