DODATEK!
Zdrowych, wesołych i spokojnych świąt Wielkiej Nocy. Niech te święta w tym dziwnym czasie będą udane. Trzymajcie się ciepło i łapcie promienie słońca.
Smacznego jajeczka!
Harry.
Od kiedy rozstałem się z Louisem pod sądem, nie mogłem przestać o nim myśleć. O tym wszystkim, co się stało w ostatnim czasie. To nie było łatwe. Zniszczyłem mu życie.
Wciąż nie mogłem sobie wybaczyć, że go zostawiłem, że dałem ciche przyzwolenie mojemu bratu na gwałcenie mojego ukochanego. Co ja miałem z głową?
Wziąłem głębszy wdech i wyciągnąłem papierosa z paczki. Odpaliłem i zaciągnąłem się używką, zatruwając płuca dymem nikotynowym. Pamiętam, jak zawsze narzekałem, gdy Louis palił. A teraz? Sam sięgnąłem po truciznę.
Ale tylko to pozwalało mi o nim zapomnieć, choć jednocześnie przypominało wszystko.
Gdy Ed kazał mi jechać szukać tego całego mnicha czy kogoś tam, miałem ogromne obawy. Co z Lou? Co jeśli mi by się coś stało? Kto się miał nim zaopiekować? Kto miał z nim być? Wiedziałem przecież, że mój ukochany mąż nigdy nie pozbierał się po odejściu Malika.
W momencie, gdy mnie postrzelono w sklepie, myślałem, że naprawdę umrę. Louisa wyprowadzili, kazali przyjechać do szpitala, a o mnie na sali operacyjnej walczono. I naprawdę byłem bliski śmierci, a jednak niestety przeżyłem i zatruwałem dalej życie najbliższym. Jemu.
Lekarzom udało się mnie uratować, a mojemu wspaniałemu bliźniakowi ich przekupić, żeby przekazali informację, że jestem martwy. I co do cholery? Musiałem udawać trupa, musiałem czekać, leżeć w pierdolonej trumnie po to, żeby słuchać szlochu i łkania Lou. Żeby słyszeć jego cierpienie i czekać, aż on pójdzie, żebym ja mógł wyjść.
Opiekowałem się nim po cichu. Czuwałem nad nim. Gdy tylko wyszedłem ze szpitala, zanim mnie "pochowano", kupiłem najzwyklejszy telefon i jakiś starter. Wysłałem esemesa do Malika, żeby zaopiekował się moim mężem. Bo może i go nienawidziłem, ale nikomu nie mógłbym zaufać w tej sprawie. Tylko on był w stanie zaopiekować się Lou. Tylko w jego dłoniach mogłem powierzyć moją miłość.
Obserwowałem wszystko z boku, obserwowałem ich nieśmiałe gesty, ich śmiechy, obserwowałem jak się w sobie zakochują. Zabijałem sam siebie, ale wiedziałem, że na to wszystko zasłużyłem.
To ja zabiłem uczucie Louisa do mnie, bo to ja od zawsze odpieprzałem coś z Zaynem. Ja skreśliłem nasze małżeństwo, pozorując śmierć. Ja zniszczyłem wszystko i nie potrafiłem sobie tego wybaczyć.
Od roku nie widziałem mojego słoneczka. Znaczy widziałem, ale on nie widział mnie. Zaszyłem się w ciszy, wydając tylko drugi album, żeby ludzie byli o mnie spokojniejsi. Ale ja zniszczyłem nie tylko Louisa, ja zniszczyłem wszystko, zniszczyłem siebie samego.
Podszedłem do lustra, zdejmując swoją koszulę. Pod piersią była podłużna blizna, po tym jak mnie otwierali, żeby uratować życie. Kula wbiła się w płuco. A ja dalej żyłem. Powinienem był wtedy umrzeć. Jak nie w sklepie, to na stole operacyjnym, ale od dawna powinno mnie tu nie być. A nie, że musiałem udawać, że mnie nie ma, że musiałem wszystko zniszczyć.
Ze łzami w oczach przesunąłem palcem po bliźnie.
Kiedyś tłumaczyłem sobie, że to dla Lou. Ale to nie było robione dla Lou. Robiłem to dla siebie samego, tłumaczyłem się, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Ale to wszystko było moją winą. Nie Louisa, nie Zayna, nie Eda.
Moją.
Ja zabiłem i zniszczyłem wszystko... Każdą iskierkę nadziei, którą miał Louis, wyrywałem jedna po drugiej. Mówią, że drzazgi najlepiej pozbyć się szybko, żeby jak najmniej bolało. Ale mojej się nie dało. Wyrywałem ją powoli i powoli, a tak naprawdę ona była coraz głębiej, aż doszła do serca.
Spojrzałem na telewizor, akurat mówili o Freddiem. Maluch rósł jak na drożdżach. Miał dobrą rodzinę i opiekę. Ja bym nie mógł zrobić tego lepiej. Uśmiechnąłem się smutno.
Od roku nie widziałem Louisa i od roku byłem na antydepresantach. Strata jego na własne życzenie mnie zabiła.
Ale te leki nie pomagały. Nic nie zastępowało pustki, którą czułem po nim, ani nic nie pomagało o nim zapomnieć. Nic nie odciągało mnie od myśli samobójczych.
Westchnąłem i zrzuciłem koszulę na podłogę. Poszedłem po moje tabletki do szafki. Wziąłem garść, chyba całe opakowanie i skierowałem się do łazienki, gdzie napuściłem ciepłej wody do wanny.
Wszedłem w spodniach.
Odchyliłem głowę i zamknąłem oczy, a po chwili już sięgnąłem po żyletkę i wygrawerowałem na swoim brzuchu imię ukochanego z tą jego nieszczęsną uśmiechniętą buźką z iksami zamiast oczu. Uśmiechnąłem się, mimo że na moich policzkach widniały łzy.
Potem przeciągnąłem metalem po nadgarstku.
Raz.
Drugi.
Trzeci.
Na drugim to samo, aż stwierdziłem, że tak nie może być. Przeciągnąłem ostrym językiem wzdłuż ramienia, wprost po żyle, a krew trysnęła. Uśmiechnąłem się błogo, choć czułem niewyobrażalny ból.
Rzuciłem ostrze na podłogę, odchyliłem głowę i zamknąłem oczy, uśmiechając się...
Wreszcie byłem wolny.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxx
teraz już całkowicie, na sto procent żegnamy się z tym opowiadankiem. Cieszę się, że tu byliście. kocham was xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top