Wskazówka

Przez całą noc po zajściu z typem, który zrobiłby Markowi paskudną krzywdę, gdyby Łukasz nie pojawił się na czas, Kruszela męczył kaszel, straszny kaszel. Mieli taką niepisaną umowę, że jedna z sypialni na piętrze należy do blondyna, druga, większa, stanowiła własność Kariny, tam zatrzymywała się zawsze, gdy wracała z wyjazdów – Wawrzyniak przypisał sobie kanapę na dole w salonie, kanapa była duża, rozkładała się, nie miał problemu z tym, żeby tak spać, ba, w salonie spało się zajebiście dobrze. Marek mieszkał u niego, bo tak było zwyczajnie wygodniej, wiązała ich praca, w dzień nagrywali, nocami siedzieli nad montażem do późna. Dojeżdżanie na miejsce nagrywek zajmowało sporo czasu. Zajmowanie osobnych mieszkań nie miałoby na dłuższą metę specjalnego sensu, skoro jeden z nich dysponował wielopokojowym domem.

Mimo tej różnicy pięter Łukasz słyszał, jak Marek kaszle i przewracając się z boku na bok nie potrafił zasnąć, poszedłby do niego, gdyby tylko nie był tak pewien, że jedynie go tym zdenerwuje – Marek nie należał do osób, które lubiły, kiedy przesadnie się nad nimi litowano, przyjął jako pomoc gorącą herbatę i równie gorącą kąpiel, ale przecież wcześniej wyszedł, żeby łazić w deszczu, zamiast zwyczajnie z nim porozmawiać, zrzucić z siebie cokolwiek go gryzło. Marek nie lubił się uwywnętrzniać. Wkurzało go zmuszanie go do tego. Minuty wolno zmieniały się na telefonie bruneta, gdy raz po raz sprawdzał godzinę, świecąc sobie w ciemności po oczach. Było dziesięć po pierwszej, kiedy westchnął ciężko. Zapadł w płytką drzemkę dopiero po czwartej nad ranem.

Marek zszedł na dół o dziewiątej, rozczochrany, z podkrążonymi oczami. Powiedział coś, zachrypniętym głosem i w jednej chwili stało się jasne, rozebrało go, nie pomogła nawet herbatka z whisky – no cóż, jakby nie było, pochorował się na własne życzenie. Przedpołudnie przesiedział pod kołdrą, przed telewizorem, deszcz nie odpuszczał, od rana nie przestało padać na pieprzony moment. Frontowe drzwi otworzyły się, do domu wrócił z apteki Łukasz. Odłożywszy papierową torbę z lekami na parapet zdarł z siebie mokrą kurtkę.

No i? Jak się czujesz? – spytał, wchodząc z torbą do salonu. Marek przedstawiał sobą prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy, zakopany w przepoconej kołdrze i tonie zużytych chusteczek, czerwony, zakatarzony. – Ale nieźle cię wzięło, nie? – Wawrzyniak zauważył, poczynając przeglądać załatwiony mu arsenał. – Tabletki na gardło, przeciwbólowe... Te masz zażyć na wieczór, zapobiegną gorączce – pokazał mu opakowanie. Marek kiwnął słabo. – Ty żyjesz w ogóle? – porzuciwszy zakupy brunet przysiadł się do niego, dotknął jego czoła. Marek cofnął głowę bardzo szybko, i tak zdążył wyczuć, że gorączka już ich ubiegła. Chłopak był rozpalony. – Masz gorączkę, Marek. Chcesz jechać do lekarza?

Żadnego lekarza. Przejdzie mi.

No niewątpliwie, tylko żebyś po drodze przypadkiem nie zszedł.

Ile filmów mamy w zapasie?

Jutro jest sobota, mogę wrzucić ten, w którym pytałeś się ludzi o ceny ekskluzywnych produktów.

– „Czy Polacy wiedzą" – kichnięcie – „ile kosztuje jedzenie"?

Na zdrowie, Księżniczko.

A do Rzymu kiedy lecimy?

Na poniedziałek jesteśmy umówieni ze Stuu – westchnąwszy, Łukasz zerknął do kalendarza. – Zmontuję przez weekend „Prywatnego Ochroniarza" z Medusą, nie ruszałeś tego jeszcze, co? We wtorek moglibyśmy przejechać się nagrać „Polskie Morze" na środę, do Rzymu lecieć w piątek, zostać na sobotę i wrócić w niedzielę. Oczywiście o ile zwleczesz się do tego czasu z łóżka.

W sobotę musi być film.

Będzie, ten ze Stuartem, w Rzymie też mają internet, wiesz? Rany, Marek. Co ty w ogóle oglądasz? – podniósł wzrok na telewizor, Marek oglądał POLSAT, „Extreme Makeover" a zatem w Polsce „Dom nie do poznania". – Serio jest z tobą źle.

Zrobisz mi herbaty? Takiej jak wczoraj.

Masz masę leków do zeżarcia, nie pomieszam ci ich z alkoholem. Weź ty pomyśl czasem. Nie, Marek – wstał z kanapy, nie dając mu zaprotestować. – Ogarnij się. Nieletnia pijaczyno.

Chwilę rozmawiał przez telefon ze Stuu o najbliższym zaplanowanym wspólnym filmie z samochodami, resztę dnia spędził przy Marku, od niechcenia oglądając z nim w telewizji najgorszy szajs, jaki można sobie wyobrazić, odmóżdżające programy o wyborze sukni ślubnej, paradokumenty i seriale detektywistyczne, gdzie poziom aktorski wołał w porównaniu z youtubem o pomstę do nieba. Po kilku godzinach śledzenia tego zrozumiał w końcu, czemu Marek wolał durny telewizyjny program od odpalenia czegoś netflixowego – te rzeczy w ogóle nie wymagały koncentracji, nie wymagały myślenia. Raz czy dwa rzucił na niego okiem, Marek patrzył w ekran, jakby rejestrował co się na nim dzieje bez najmniejszego zrozumienia. I o to chodziło. Na nic ambitniejszego nie miał niestety siły.

Marek zawiozę cię na pogotowie – o dziesiątej wieczorem gorączka wróciła. – Poważnie. Białko ci się w mózgu zetnie.

Nic mi nie jest, nie chcę pogotowia – skrzywił się, marudząc. – Zgaś telewizor.

Marek...

Telewizor zgaś.

Zgasił. Nie mieli zapalonego światła, kiedy więc zniknęła jasna łuna bijąca od tv-ka zrobiło się ciemno, totalnie ciemno; szmer dał Wawrzyniakowi znać, iż Marek przewrócił się w pościeli, na swoim miejscu na kanapie. Poczuł jego ciepły oddech na swojej ręce. Kruszel obrócił się twarzą do niego.

Marek, wszystko w porządku? – trudno powiedzieć, ile razy na dzień wypowiadał na głos jego imię, sam Marek rzadko zwracał się do niego po imieniu, on go wręcz nadużywał. – Zrobić ci zimny okład?

Zaskoczony wstrzymał oddech, gdy blondyn przysunął się do niego, ledwo przytomny prawie wcisnął się w jego bok. Prawie się do niego PRZYTULIŁ.

Nie ruszaj się – usłyszał tylko, Marek wymruczał to cicho, „nie ruszaj się", „donikąd nie idź". „Śpij tutaj... śpij tutaj ze mną."

Przełknął ślinę, ale nie poruszył się, został, jak poprosił. Marek chciał spać, wszystko jedno gdzie i z kim, a Łukasz był najbliżej, było mu źle, chciał czuć się bezpiecznie. Choć nigdy tego temu pajacowi nie powiedział, właśnie tak się przy nim czuł, poprzedni wieczór tylko to udowodnił, tylko go w tym utwierdził. Och, gdyby wiedział... Gdyby wiedział, co brunet przed nim ukrywa!

Wtulił się w niego, oddychając przez usta, promieniując rozpaleniem, słodką gorączką. Minęły pełne trzy minuty, nim Łukasz uniósł wreszcie rękę i lekko go nią objął, to nie była wygodna pozycja. Do rana nie będzie mógł tym ramieniem poruszyć.

I co z tego? Przymknął powieki, zasypiając z Markiem w tym niewygodnym ułożeniu, poprzednia noc dała mu w kość, tej – choć krew nie krążyła mu, jak należy – pierwszy raz od dłuższego czasu odpoczął.

Czarny jaguar był pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, kiedy na hotelowym parkingu wysiadł ze skradzionego peugeota – stał zaparkowany parę miejsc dalej, a więc Marek dotarł tu z Olejnikiem, nigdy nie sądził, że tak kiedyś będzie, ale czuł względem Tomka wdzięczność, koniec końców wykazał się jajami i zrobił coś dla kogoś, nie tylko dla siebie. Wbiegłszy do środka nie zatrzymał się przy recepcji, wiedział dokładnie na jakie piętro i pod jaki pokój się udać, kostka spuchła mu do rozmiarów piłki do tenisa, zamiast schodów wybrał windę. O Chryste. Potrzebował lekarza, pilnie.

Co właściwie zamierzał Markowi powiedzieć, jak tę całą sytuację wytłumaczyć? Nie był pewien, co powiedział mu Olejnik, jak wiele zdążył mu zdradzić, czy zdradził mu to... najgorsze. Nie chciał kłamać, rzygał kłamstwami, miał ich po uszy – z drugiej strony, prawda z całym prawdopodobieństwem oznaczać miała Marka utratę. Póki co nie wyobrażał sobie takiego scenariusza.

Opuścił windę, ruszył korytarzem, kuśtykając, powtarzał to sobie odkąd pamiętał i zdawał sobie sprawę z tego, iż tak w istocie było, dla wszystkich wkoło byłoby lepiej... gdyby nigdy nie zostali parą. Ale przecież nie uwiódł go specjalnie, zakochał się w Marku niezależnie od swojej woli, skończyli w związku i nie zależało to od nikogo, to się po prostu stało, o ile dobrze pamiętał, propozycja nie wyszła nawet z jego inicjatywy. Propozycja żeby „spróbować". Widać los postanowił go w taki sposób ukarać, Wszechświat pokarał go miłością do tak naprawdę jedynej osoby, której kochać wyjątkowo nie był powinien.

Bał się, bał się spojrzeć Markowi w oczy. A jednak jakoś przez te wszystkie lata na niego patrzył, pomimo fatalnej świadomości, co zrobił. Nie zasługiwał na niego, albo raczej to Marek nie zasługiwał, by być oszukiwanym, by zostać tak wykorzystanym, wkręconym w takie gówno, Marek zasługiwał na coś lepszego. Łukasz Wawrzyniak czasami serio miewał wrażenie, że ma ochotę rzygać samym sobą, swoim zepsuciem, podobna fala obrzydzenia do siebie samego zalała go, jak tylko stanął pod właściwym apartamentem. Za czasów youtube'a miał w sobie tyle samo obrzydzenia do siebie co uwielbienia, zdaje się, że chorował na zaburzenia osobowości. Na dwubiegunówkę. Albo wydawało mu się, że jest nieśmiertelny, albo że powinien wziąć sznur i pójść do lasu się powiesić, nie było niczego pomiędzy.

Zapukał do drzwi.

– Marek? – odezwał się i ucichł, nasłuchując. – Maruś otwórz, to ja. Olejnik? – Cisza. Zapukał mocniej. – Maruś?

Po drugiej stronie panował totalny spokój, nie usłyszał kroków, szmerów, niczego, co sugerowałoby, że mimo wszystko ktoś jednak w mieszkaniu za drzwiami przebywa. Rozejrzał się, obrócił głowę w jedną i drugą stronę, korytarz był pusty, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej agrafkę, nosił ją w tej kurtce od czasu nagrywania 24h w kajdankach, otwierali je z Markiem na lewo, bo na pełnej powadze zgubili jedyny kluczyk. Pochyliwszy się wcisnął agrafkę do zamka.

Nie miał w tym wprawy, chwilę mu to zajęło, ale otworzył, drzwi odskoczyły od framugi. Zajrzał do środka, pusto. Wślizgnął się za próg i zamknął za sobą, w korytarzu wciąż nie pojawił się nikt.

W sypialni, na niepościelonym łóżku, porzucono torby z luksusowych sklepów, Armani, Boss, och, Marek był na zakupach. Łukasz powiódł po pokoju wzrokiem, coś przykuło jego uwagę, coś małego, błyszczącego, na szafce; podszedł, by sprawdzić, co to, tę maleńką rzecz stanowił breloczek, fioletowe szklane serduszko.

– Do kluczyków od audi? – zaśmiał się, obracając je w palcach. Było piękne.

Coś przyszło mu do głowy. Ile, o tej porze roku, mogło być w Wenecji punktów sprzedaży z czymś takim?

Każdy kolejny krok równał się koszmarnej męczarni, poddając zranioną nogę bezlitosnemu wysiłkowi ledwo szedł, starając się dostać brzegiem kanału do rozświetlonego sklepiku na horyzoncie. Nie zamierzał nawet zastanawiać się, jak wygląda z daleka, kuśtykający, w sponiewieranej kurtce, kapturze naciągniętym na łeb; dokładnie tak łatwo kogoś ocenić, miał kasy po czoło, a zataczał się jak obszarpaniec, nie dysponując groszem.

Wszedł do sklepu, zabrzęczał dzwonek powieszony na ścianie przy drzwiach. W jasnym, ciepłym wnętrzu zastał starszego pana ze starannie przyciętą siwą brodą, w okrągłych okularach na nosie.

Excuse me [przepraszam] – nie znał włoskiego, ale znał angielski, zakładał, że prowadząc sklep dla turystów w Wenecji ten pan musiał mieć o nim przynajmniej pojęcie. Pokazał mu breloczek. – I'm looking for a boy who bought this for me [szukam chłopaka, który to dla mnie kupił]. He's got like, uhm... blonde hair [ma jasne włosy]. And he's... he's pretty. Very pretty. [I jest ładny. Bardzo ładny.] He had to be here with another guy, taller and they, uh, I'm sure they paid by cash. [Musiał być tu z drugim gościem, wyższym, jestem pewien, że zapłacili gotówką.]

Yes, they were here [owszem, byli tutaj] – mężczyzna zgodził się, kiwnąwszy mu głową. – Yesterday [wczoraj].

Yesterday? – o kurwa. „Wczoraj" oznaczało w tym przypadku dosyć dawno.

I saw them rushing to the Rialto Bridge. [Widziałem, że poszli w kierunku mostu Rialto.]

Most Rialto. Łukasz zmarszczył czoło, jedynym, co kojarzyło mu się z największym weneckim mostem był fakt, iż się na nim podpisali, kręcąc dawno temu „Melanż w Wenecji". On i Marek. Może właśnie po to Marek się tam udał, po to by zobaczyć, czy te podpisy wciąż tam jeszcze są? Jeśli tak, to było to słodkie. Odrobinę ckliwe. Ale przede wszystkim słodkie.

Biała balustrada nie zmieniła się właściwie ani trochę, odkąd stał w tym miejscu ostatnim razem. Jeżeli do tej pory miał jeszcze nadzieję, że Marek i Olejnik ciągle są w Wenecji, to wystarczył jeden rzut okiem na ich podpisy, by zrozumieć, że się mylił – świadczyła o tym dopisana (na szybko, takie miał wrażenie) linijka, jej treść była dla niego rozczytywalna, ogarnął, o co chodzi, w ułamku sekundy. Opuścili Wenecję. Wyjechali, przenosząc się w nowe miejsce, coś musiało się stać, coś musiało ich spłoszyć. Odjechali innym samochodem. Nie wrócili do hotelu, nie zabrali rzeczy.

Marek i Olejnik uciekli z Wenecji w pośpiechu.

– Kurwa – zaklął, kopnąwszy balustradę zdrową nogą, no kapitalna sprawa, dorobić sobie jeszcze jeden uraz. Już myślał, że go zobaczy, myślał, że to już ten moment, czekać na coś i rozczarować się to najgorsze uczucie na świecie. Obawiał się tego spotkania, ale to nie oznaczało, że nie pragnął go przytulić, potrzebował tego jak ryba wody, jak telefon baterii, potrzebował go chociaż ujrzeć. Był o krok. Był o krok i właśnie dowiedział się, właściwie WYCZYTAŁ, że musi jechać kolejnych pieprzonych pięćset kilometrów.

Tak. Wiedział, że pojechali do Rzymu. Mimowolnie ponownie przesunąwszy wzrokiem po ich połączonych przez Marka plusem imionach raz jeszcze przeczytał pośpiesznie dopisany wers, w Rzymie znajdowała się pewna fontanna, pod którą poszli bardzo późno tamtego dnia, gdy nagrywali „Bogactwo w Watykanie". Nie uwiecznili tego na filmie, było za ciemno, poza tym... czy musieli dzielić się ze swoją widownią wszystkim?

Jęknął, poddając się, ostatecznie decydując się na wizytę na ostrym dyżurze, nim wyruszy w dalszą drogę. Pozostawiona mu przez Marka wskazówka brzmiała prosto, ale była sprytna.

Powinieneś był mi się oświadczyć, bo monety były trzy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top