Time to Say Goodbye
Jeśli chodzi o książkę, która pojawia się w tym rozdziale ("Trzy metry nad niebem") to pojawia się ona tutaj dlatego, że o ile się nie mylę to Łukasz, zapytany na asku o ulubioną książkę, podał tam właśnie jej tytuł. Na ile jest to zgodne z rzeczywistym stanem rzeczy, nie wiem :)
When you were so far away I sat alone and dreamt of the horizon (gdy byłeś daleko, siedziałem sam i myślałem o horyzoncie), then I knew that you were here with me, with me (później zrozumiałem, że byłeś przy mnie przez cały czas) building bridges over land and sea (budując mosty ponad lądem i morzem), shine a blinding light for you and me to see, for us to be (niech rozbłyśnie jasne światło, dla ciebie i dla mnie, byśmy je zobaczyli, byśmy mogli trwać).
Time to say goodbye, horizons are never far, would I have to find them alone, without true light of my own?
Land rover zbliżył się do Rzymu na odległość, z jakiej rozświetlone miasto było już przez przednią szybę widać. Marek zaburczał na swoim siedzeniu, mając całkowicie dość kretyńskiej zabawy wymyślonej przez Olejnika kilkanaście kilometrów wcześniej – na zmianę mieli zadawać sobie pytania, od prostych w stylu „twój ulubiony film i dlaczego ten" po w całości osobiste. Naciskany przez Tomka przyznał mu w końcu, że tym, co wydawało mu się w Łukaszu „najseksowniejsze" były jego głos oraz długie, szczupłe palce.
– Dajmy już sobie spokój, co? – westchnął, wyglądając przez boczne okno. – Ani tobie nie chce się w to grać, ani mnie.
– Skąd pomysł, że się mi nie chce?
– Niby czemu miałoby cię to interesować, moje odpowiedzi na te pytania? Mnie twoje nie interesują na przykład w ogóle.
– Dzięki. Próbuję cię zająć, Marek. – Przejechali kawałek, w ciszy. – No to co? Twoja kolej?
Jeszcze jedno westchnięcie.
– Czemu odpuściłeś sobie swój kanał – spytał, właściwie rzucił temat. – Nie spodziewałeś się takich słabych wyświetleń, co? Pogódź się, człowieku, z tym, że nie jesteś mną, a twój Kamerzysta nie był nawet w jednej piątej tak zajebisty jak mój.
– No jak się bierze sobie super-przystojnego fejma z aska...
– No bez przesady, co to ma do rzeczy, jak on miał worek na głowie cały czas. Nie chodziło o urodę, on był po prostu... – wzruszenie ramionami. – Miał w sobie coś takiego, że ludzi nie obchodziło, że pije, pali, że ma swoje za uszami, że mówią o nim wyłudzacz i oszust. Miał w sobie coś, co sprawiało, że kochali go mimo tych wszystkich rzeczy. Wiedzieli, jaki jest, a byli przy nim i tak. Nie wiem, jak to „coś" nazwać. Może supermocą.
Cisza.
– Mówisz teraz... o ludziach, czy o sobie?
– O co ci chodzi? – warknięcie.
– Zawsze powtarzałeś, i to bardzo uparcie, że nie interesują cię faceci, a jednak się w nim zakochałeś. Gdyby stało się tak przez jego wygląd, musiałbyś przyznać, że chłopcy ci się jednak podobają, ale tobie nie podobało się to jak wyglądał. Podobało ci się, że to był... on. Po prostu.
– Za psychologa robisz? Chyba mieliśmy rozmawiać o twoim kanale.
Olejnik opowiadał czasem pierdoły że głowa mała (ba, wierzył w nie), a jednak, odkąd opuścili Szczecin, powiedział parę całkiem niegłupich rzeczy. Wyżej wymieniona należała do nich bezdyskusyjnie. Oczywiście, z czasem rozwinęła się pomiędzy nimi – pomiędzy Markiem i Łukaszem – więź fizyczna, zaczęli ze sobą sypiać i Marek stanął oko w oko z faktem, iż Wawrzyniak zawrócił mu w głowie również od takiej strony, czysto fizycznej, ale nie zawsze tak było. Sama jego osoba imponowała mu w pierwszej kolejności, dzielenie czasu z kimś innym niż on wydawało się odmienne, niewystarczające. Nikt inny nie miał, no właśnie, „tego czegoś". Nikt inny nie był Łukaszem Wawrzyniakiem.
– Oj, co ci mam powiedzieć, liczyłem, że to wszystko jakoś lepiej wyjdzie, nie? Przez pierwszy tydzień uzbierałem ledwie sto tysięcy subów i to tylko dlatego, że bez przerwy streamowałem. A ile negatywnych komentarzy, o tym, jak to ściągam od was kontent, jak nie mam własnych pomysłów i kopiuję wasze – Tomek przewrócił oczami.
– Tak było, Olejnik.
– Musisz być wredny? No dobra, następne pytanie, wasz pierwszy raz, twój i Łukasza. Chcę wiedzieć gdzie i kiedy, szczegóły.
– No chyba cię tramwaj jebnął, bałwanie. Nie odpowiadam na to.
– Marek, co ci zależy? To koleżeńska gadka.
Łukasz by się pochwalił. Roześmiałby się, tym swoim charakterystycznym śmiechem i zdenerwowałby go, podając i jedno i drugie, miejsce i czas. Łukasz lubił denerwować go żartowaniem z ich związku, jakby mu na nim nie zależało – zależało, zwyczajnie taką miał formę ekspresji, żartował ze wszystkiego, nawet z poważnych rzeczy. To niejako pomagało mu sobie z nimi radzić.
Wjechali do Rzymu. Nawigacja nastawiona była na hotel Relais przy Fontannie di Trevi.
– To jak, opowiesz mi? No weź, powspominaj sobie, Marek, staram się ciebie rozweselić, daj się ponieść i opowiadaj! To chyba dobre wspomnienie?
Było dobre.
– Listopad 2018 – odparł, poddając się. – Wiało tak strasznie, że połowie Szczecina wyłączyli prąd, nie mieliśmy nic, telewizora, komputera, przestało działać wi-fi, moja komórka jechała na ostatku baterii. Nie było czego ze sobą zrobić, więc...
– Więc poszliście do łóżka?
– Tak wyszło.
– Chodzicie ze sobą od Sylwestra, byliście w łóżku ponad... miesiąc wcześniej?
– No i czemu niby cię to dziwi? Kupujesz auto, zanim się nim przejedziesz? Olejnik, droga! – złapał za kierownicę, prawe przednie koło land rovera zaryło w krawężnik. – Ty cepie! Za chwilę kogoś przejedziesz! Ja żartowałem.
Był wieczór. Rzymskie uliczki rozświetlał blask lamp i sklepowych witryn, wiało, owinięci płaszczami ludzie przyspieszali kroku, pragnąc jak najszybciej znaleźć się tam, dokąd zmierzali. Relais Fontana di Trevi Hotel należał do jednych z bardziej luksusowych hoteli w Rzymie, a jego głównym atutem była wprost perfekcyjna lokalizacja, z tarasu na dachu możliwe było bowiem ujrzenie dokładnie tej właśnie, największej w mieście (szerokiej na pięćdziesiąt metrów) wiekowej fontanny. Jedna spędzona tu noc stanowiła koszt ponad tysiąca złotych, tyle zapłacił Łukasz, wynajmując im luksusowy pokój z okazji nagrywek „Bogactwa w Watykanie". W Wenecji Marek wdzięczny był za lokalizację pokoju inną, niż znajoma – tym razem postanowił zmienić taktykę. Może się mylił, może wykupienie tego samego apartamentu (o ile był wolny) w tym samym hotelu podziałać miało na niego lepiej, niż przygnębiająco?
Ostatecznie co z tego, że mieszkali w innym miejscu, skoro i tak poszedł na Rialto, domyślał się, że Rzym nie odpuściłby mu podobnie – że kusiłoby go, by zajrzeć pod Koloseum, na Plac Św. Piotra...
Pod Fontannę di Trevi, której na youtube nie pokazali.
♥
„Relais Fontana di Trevi Hotel w sercu historycznego Rzymu to miejsce idealne na romantyczny weekend w wiecznym mieście. Zapewniająca relaks atmosfera, czystość i przytulność naszych apartamentów, a przede wszystkim zapierający dech w piersi widok na słynną Fontannę di Trevi uczynią Państwa pobyt w stolicy Włoch niezapomnianym."
Ulotka z takim tekstem leżała na szafce w sypialni wynajętego przez Łukasza apartamentu. Po tym, jak skończyła się ich przepychanka o miejsce do spania w „pięciogwiazdkowym hotelu" Wawrzyniak nawet nie poruszył tematu łóżka, zwyczajnie od razu zaniósł na nie torbę Marka, swoją rozpakował na kanapie w saloniku. Marek tego nie skomentował. Musieliby, chcący niechcący, wrócić rozmową do tamtej sytuacji.
Przesiedzieli wieczór przeglądając nagrany za dnia materiał z Watykanu, gdzie od wszechobecnego przepychu Lord Kruszwil prawie dostał orgazmu, został im do zrealizowania fragment z pizzą od Grubego Benka – tyle zostawili sobie na nazajutrz. Scrollowanie youtube'a znudziło się Markowi krótko po dziesiątej, zapisał w notatniku pomysł na film – ekstremalny test koszulek do serii DROGIE VS TANIE – i odłożył telefon. Miał spać, zakopał się już w pościeli, kłopot polegał na tym, że nie czuł się śpiący. Odrzucił kołdrę na bok, wstał, wrócił do salonu; poważnie zdziwił się, zastawszy tam Łukasza Z KSIĄŻKĄ w rękach.
– Co ty robisz? – stanął jak wryty, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej widział, żeby jego kumpel coś czytał. Nie sprawiał wrażenia osoby, która preferuje taki rodzaj spędzania wolnego czasu.
– Siedzę z książką i gapię się na nią – Łukasz odparł, ironicznie. – Czytam, Marek. Chyba oczywiste.
– No niespecjalnie. Nie wiedziałem, że lubisz czytać.
– Nie lubię czytać, lubię po prostu tę książkę.
– Co to za książka?
– Uhm, „Trzy metry nad niebem".
– Romansidło?
– Powiedzmy.
Marek podszedł do kanapy, opadł na nią, wolno, podejrzliwie nie odrywając od niego wzroku. „Trzy metry nad niebem" stanowiło opowieść o pełnym agresji chuliganie, który zmienia się pod wpływem uczucia do przykładnej dziewczyny z dobrego domu. Klasyczna, przewidywalna miłostka w stylu „Pięknej i Bestii". Gdyby ktoś spytał go, co Łukasz Wawrzyniak wybrałby w księgarni do czytania, tę pozycję wskazałby jako jedną z ostatnich. Kompletnie to do niego nie pasowało.
A może wcale nie? Łukasz owszem, potrafił zachowywać się patologicznie, ale przecież Marek mieszkał z nim i wiedział doskonale, jaki jest dla swoich zwierząt, dla królika, dla kotów. Jaki jest DLA NIEGO. Wiedział o asku, nigdy nie zapoznawał się tak na dobrą sprawę z odpowiedziami, jakich Łukasz tam udzielał, a były wśród nich prawdziwe perełki.
„Co ty taki wesoły?" – „Smutni ludzie uśmiechają się najwięcej."
– Chodźmy gdzieś – zaproponował, obserwując jego profil. Brunet oderwał wzrok od książki i spojrzał na niego.
– Gdzie? Jest późno, wszystko będzie już zamknięte.
– Nie do knajpy, na spacer. Jest ciepło.
Nagrywając filmy spędzali w każdym z odwiedzanych miast tak mało czasu, przyjeżdżali i wyjeżdżali następnego dnia, a Marek, wbrew temu, co na tych filmach opowiadał, te miejsca widział na oczy po raz pierwszy. Łukasz orientował się w nich całkiem nieźle, w Rzymie był na szkolnej wycieczce, w Paryżu robiąc karierę modela. Może jemu było to obojętne, w końcu jak się okazywało miał zajęcie, ale blondyn naprawdę nie chciał zmarnować wieczoru, nie mając czego ze sobą zrobić, przewracając się w łóżku lub snując się po apartamencie. To nie miało sensu.
Udało mu się namówić tego kretyna, żeby poszedł się przebrać. Łukasz wyszedł do łazienki, ledwo zamknęły się za nim drzwi Marek przechylił się przez kanapę, złapał odłożoną grzbietem do góry książkę; nie była zniszczona, ale z całą pewnością całkiem porządnie zużyta, jak ulubiona lektura, do której często się wraca, czyta od nowa i od nowa wiele razy. Prędko otworzył ją na wewnętrznej przedniej okładce, przerzucił kilka pierwszych stron, na żadnej z nich nie dostrzegł pieczątki z biblioteki – sprawdził tył, tam nie było jej także. Ta książka nie była wypożyczona, należała do Łukasza.
I to on, czytając ją nie po raz pierwszy, musiał ją tak zużyć.
Wsłuchany w rytmiczny dźwięk wody lejącej się pod prysznicem Marek siedział na kanapie, o ile zapamiętał tamten wieczór dobrze, to przyklapnął w tym samym jej miejscu, w którym siedział wtedy, trzymając w rękach tamtą książkę. Wynegocjowanie tego samego apartamentu kosztowało jego i Olejnika całą masę sprytu i siły przekonywania, po długiej przeprawie wręczono im klucz. Tomek zapłacił gotówką.
Gdyby tylko to nie on kąpał się teraz w łazience, gdyby był to... ciemnowłosy, niebieskooki Kamerzysta, który wyszedłby zza drzwi przystojny jak zawsze, z wilgotną czupryną, bosymi stopami i srebrnym krzyżykiem na szyi. Plusk wpadających do wody w fontannie monet, mokre, klejące się do jego ciała ubranie, Piazza di San Silvestro i przepiękna, grana przez orkiestrę melodia. Wspomnienia zaatakowały go, pamięci nie da się opróżnić. Raz zapisana w niej rzecz zostaje w ludzkiej głowie na zawsze, można jej być jedynie mniej bądź bardziej świadomym.
Pamiętał to. Pamiętał, jak uciekali, jak patrzył pod nogi, na bruk, żeby się nie potknąć, słyszał za sobą śmiech Łukasza i jego płytki oddech. Pędząc rzymskimi uliczkami mijali latarnie, ich pomarańczowe, rzucane na podłoże światło. Na niebie nad nimi nie widać było żadnych gwiazd, w miastach zwykle bywały słabo widoczne.
Jak długo mógł zająć jeszcze Olejnikowi ten prysznic?
Wydawałoby się, że po tym, co wydarzyło się w Wenecji, po tym, jak ewakuowali się stamtąd tylko dzięki temu, że akurat dopisał im fart, powinien był pójść po rozum do głowy – złapanie za płaszcz Tommy'ego Hilfigera nie świadczyło o tym ani trochę. W pośpiechu, równocześnie cicho owinął szyję szalikiem. Wymknął się z apartamentu, nie zostawiając żadnej wiadomości, dokąd ani po co się udaje.
Fontannę di Trevi w normalny dzień otaczały tłumy turystów, tym razem nie było przy niej właściwie nikogo, czysta woda mieszała się, pluszcząc, spływając z wyższych partii konstrukcji na niższe, górujące ponad zbiornikiem majestatyczne rzeźby podświetlały lampy. Tysiące maleńkich, złotych monet błyszczało, zostawione na dnie. Ludzie wrzucali je tu, by zapewnić sobie szczęście.
– Jak to było? – Markowi zwykle niełatwo było znaleźć w kieszeni drobne. – Jedna to powrót do Rzymu.
– Dwie romans, a trzy ślub, tak. No i czego oszukujesz? – Łukasz zmarszczył czoło, Marek wygrzebał ze spodni cztery zagraniczne monety o niskich nominałach. – Podwójny romans chcesz sobie wyżebrać, czy co?
– Chcę wziąć ślub, i chcę wrócić jeszcze do Rzymu – wyjaśnił, monety poleciały do wody, wrzucone tam przez blondyna zza pleców, koniecznie lewą ręką przez prawe ramię, bo tak mówił przesąd. – Romans brzmi krótkotrwale. Nie zależy mi na krótkotrwałych relacjach.
– Ojojoj, jakie to słodkie – Łukasz roześmiał się i za ten komentarz został pchnięty w pierś, a to wystarczyło, by nie spodziewając się tego stracił równowagę, przeleciał przez krawędź fontanny i poleciał prosto do wody. W ostatniej chwili jego palce pochwyciły Marka za koszulkę, ściągnął chłopaka w dół. Wpadli do di Trevi razem, we dwójkę. Chlusnęło głośno.
– Ty kretynie! – Marek wynurzył się pierwszy i potrząsnął mokrą głową, jak psiak. – Pajacu!
– No przecież to ty mnie tu wrzuciłeś – śmiech. – Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada, tak? – zasłonił się rękami, Marek począł wymachiwać swoimi, by oblewać go wodą, narobili hałasu. – No już, już! – uspokoił go, nie było głęboko, ale całkiem płytko też nie, kiedy położył się na plecach i rozłożył ramiona, woda uniosła go, zobaczył nad sobą niebo, idealnie granatowe. – Ty, Marek – coś przyszło mu do głowy. – Wreszcie basen godny Kruszwila, zobacz. Wyścielony pieniędzmi.
Dało się słyszeć krzyki i gwizdanie, rozejrzeli się – dwóch facetów w mundurach biegło w ich kierunku przez plac, pomstując po włosku. Wchodzenie do Fontanny di Trevi było surowo zabronione, kąpiel w niej równoznaczna z kosmicznym mandatem, pieniędzy nie wolno było wyławiać, zajmowały się tym odpowiednie służby, przekazujące wyłowione monety do budżetu miasta. Dla przewrażliwionych Włochów wiele dziwnych rzeczy równało się z bluźnierstwem, jedzenie pizzy rękami, przyrządzanie makaronu na słodko. Radosne pluskanie się w zabytku.
Łukasz miał na sobie bluzę, która naciągnęła więcej wody, niż Marka koszulka i o wiele trudniej było mu się przez to z fontanny wydostać; Marek podał mu rękę, wygramolili się z powrotem na plac.
– Spierdalamy – śmiejąc się, brunet pociągnął go za sobą, pobiegli na oślep. Mokre ubrania ciążyły, koszulka przykleiła się Markowi do ciała. – Nie oglądaj się. Biegnij, Marek, biegnij!
– Zaraz się potknę o coś! – zerknął pod nogi, bruk był nierówny. Pędzili tak szybko, iż był pewien, po prostu PEWIEN, że za chwilę wyrżnie orła, minęli rzucającą pomarańczowy blask latarnię; poczuł, jak ktoś łapie go za dłoń, to palce Łukasza odszukały te jego i pochwyciły je, zacisnęły się na nich, odzyskał stabilność. Pomysł, że zaraz zaryje szczęką o nawierzchnię chodnika odpłynął tak szybko, jak się pojawił. Przestawszy się bać świadomie przekierował wszelkie pozostałe w nim siły do dolnych kończyn, by móc przebierać nimi jeszcze prędzej. Nie znając rozkładu Rzymu na pamięć wypadli z uliczki wprost pod koła samochodów, auta pozatrzymywały się z piskiem opon, trąbiąc na nich.
– Przepraszamy! – zawołali i ze śmiechem przemknęli pomiędzy wozami na drugą stronę drogi. – Scusi! [włoski: przepraszam]
Pobiegli tam, skąd dochodziła muzyka. Łukasz chwalił się, że zna Rzym, ale to w rzeczywistości nie sztuka, dojść pod Koloseum i Bazylikę św. Piotra, gdyby znał parę mniej popularnych wśród turystów lokalizacji wiedziałby, że plac, na który dotarli, nazywał się Piazza di San Silvestro – właśnie odbywał się tam koncert. Około setka muzyków zajmowała krzesła, grając na instrumentach, część widowni siedziała, ale byli również ludzie, którzy tańczyli. Obejrzawszy się, Wawrzyniak spostrzegł goniących ich miejskich strażników na horyzoncie.
– W tłum – powiedział, lekko szarpnąwszy Marka za rękę. – Chodź.
Wymieszali się z wirującymi parami. Ta melodia, piosenka grana przez orkiestrę, to było „Time to Say Goodbye"; mogliby przepchać się przez to zbiorowisko, wyłonić się z niego po drugiej stronie i uciekać dalej, ale czyż nie właśnie tego spodziewała się straż? Łukasz zatrzymał ich, gwałtownie, Marek prawie na niego wpadł. Przyciągnął go do siebie, w talii, w tym morzu osób nikt nie zwrócił na nich uwagi, zniknęli, stali się praktycznie niewidoczni dla nikogo poza sobą nawzajem. Mokre ubranie, klejące się do pleców i brzucha, spodenki zimno opinające uda, to nie było nic przyjemnego, w czasie ucieczki grzała ich adrenalina. Teraz zadrżeli, będąc siebie tak blisko, że poczuli na sobie swoje oddechy.
– Zatańcz ze mną – brunet wyszeptał, tak dużo wydarzyło się w przeciągu minuty, ewentualnie dwóch, że Markowi spowolnił w działaniu mózg. Powinien był go odepchnąć, do cholery. Czemu stali tam ze sobą, objęci?
Wawrzyniak obrócił nim, z jakiegoś powodu pozwolił mu to zrobić.
– Znowu to samo – bąknął, niezadowolony. – Już drugi raz ląduję przez ciebie w sytuacji, w której muszę udawać, że robię coś takiego z własnej woli. Że cię dotykam, bo chcę.
– Trzeba było nie wyciągać nas z hotelu, Maruś. To przez ciebie, nie przeze mnie. Ja tylko ratuję sytuację, z konieczności.
– Następnym razem mnie z konieczności przelecisz.
– No wiesz, wrzuciłeś do fontanny trzy monety, z czego wynika, że nie chcesz romansu, a zatem gdybym cię przeleciał, musiałbym cię też poślubić.
Marek uniósł brew, jego sceptyczne miny nieodmiennie wywoływały u Łukasza falę wesołości w czystej postaci. Parsknął, tańcząc z nim, chłopak miał do tańca dwie lewe nogi, cóż, wierzył, że robi to z nim dla beki, więc się śmiał – zbyt wiele bodźców, muzyka, chłód, prawie ich złapano i spisano, skutecznie odciągało jego uwagę od najważniejszego, od zauważenia... jak mu dobrze. Od nazwania tego po imieniu i przyznania, że to z powodu Marka.
Ktoś powiedział, I never want to stop making memories with you – nigdy nie przestanę pragnąć tworzyć z tobą wspomnień. Gdyby mógł zacząć od nowa. Gdyby mógł zacząć na nowo, z czystą kartą, trudno wyobrazić sobie, jak wiele oddałby za taką możliwość.
Jego serce drgnęło. Zmartwienia przestały na chwilę istnieć.
With you, I will go on ships over seas that I now know, no, they don't exist anymore, it's time to say goodbye.
(Z tobą popłynę statkami przez morza, które już nie istnieją, czas powiedzieć żegnaj.)
Marek zdawał sobie sprawę, iż pieniążków, które wrzucił wtedy do fontanny, dawno już w niej nie ma – stojąc i gapiąc się na wodę, jakby próbował je wypatrzeć, sprawiał wrażenie odmienne. Światło migotało w poruszającej się bez ustanku, z powodu ciągłego ruchu kaskad, wodzie. Hipnotyzujące. Stał i patrzył, nie potrafiąc oderwać od tego zjawiska wzroku.
A co, jeśli Łukasz jednak zginął? Co miałby niby ze sobą po czymś takim zrobić? Tak bardzo uzależnili się od siebie nawzajem, że kazać mu po tym wszystkim żyć bez niego to jakby wyjąć mu płuca i kazać oddychać. Jakby wykroić mu żywcem serce, i oczekiwać, że będzie z tym normalnie funkcjonował. To nie byłoby fair ze strony losu, pozwolić mu zasmakować takiego uczucia, a potem odebrać mu je tak brutalnie.
Tamtego wieczoru na Piazza di San Silvestro Łukasz zakręcił nim w tańcu, Marek pamiętał, jak obrócił się wokół własnej osi, by ostatecznie na powrót wpaść mu w ramiona. Mogli dostać mandat, mogli zostać zmuszeni przesiedzieć noc na dołku, a jednak nie przypominał sobie, by miało to wtedy dla niego jakieś znaczenie. Raczej nie miało. Przetańczyli dobre pięć minut, a więc cały utwór do końca i zmyli się, kiedy przekraczali próg hotelowego apartamentu, ciągle się jeszcze śmiali.
Dreszcz przebiegł mu po karku, zwykle wyczuwa się obecność drugiej osoby za naszymi plecami, on też ją wyczuł; zerknął za siebie i serce zwolniło mu, ale nie ze strachu, jak w Wenecji. Za sobą zobaczył szczupłą postać w bluzie z kapturem, stała do niego tyłem i patrzyła na telefon.
Nie, to niemożliwe. No chyba, że on też go początkowo nie zauważył...
Przełknąwszy wielką gulę, wykonał w stronę tajemniczego nieznajomego krok, wtedy stało się coś, co podziałało na niego jak zastrzyk – w powietrzu wyczuł dym. Ten ktoś palił. Dla odmiany serce przyśpieszyło mu, zabiło mocno, MOCNIEJ, imię Wawrzyniaka wcisnęło mu się na język. Już miał go po nim zawołać, ale niestety. Szczupły mężczyzna odwrócił się, kurzył, owszem, do Łukasza było mu jednak daleko.
– Need anything? [potrzebujesz czegoś?] – spytał, nie rozumiejąc. Marek ewidentnie zdradzał sobą, co zamierzał zrobić, zamierzał go zaczepić. Głos ugrzązł mu w gardle.
– N-no – odparł, kręcąc głową. Nie. Nie potrzebował, nie od niego. – Pomyliłem cię z kimś – powiedział, nie bawiąc się w angielski. Facet wyraźnie nie zrozumiał, bo zmarszczył brwi. Czym prędzej się odwróciwszy, Marek pośpieszył ku hotelowi, przez krótką, króciuteńką chwilkę naprawdę sądził, że to jego chłopak.
Powoli zaczynał od tego nonsensu świrować.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top