Ta (nie?)idealna sobota

Okej, jeden dzień można spieprzyć – dwa pod rząd? Raczej byłoby trudno. Jak miało się okazać, Łukasz Wawrzyniak stanowił wyjątek od nawet takiej reguły (był po prostu mistrzem w swoim fachu). Obudziwszy się w sobotni poranek Marek przetarł ręką twarz, spojrzał z łóżka w kierunku okna; „będzie dobrze", powiedział sobie, w myślach. Robert spał w pokoju Kariny.

Zszedłszy na dół prawie wpadł na Łukasza, wychodzącego z kibla. Dosłownie, prawie się ze sobą zderzyli, brunet nie spodziewał się go poza sypialnią tak wcześnie – zarumieniony, rozczochrany, błyskawicznie schował za plecy dresy, które chyba zamierzał wrzucić do prania. Bez przesady, co było z nimi aż tak nie tak, by je tak ukrywać?

A ty co już nie śpisz? – Wawrzyniak przywitał go, wyraźnie starając się zabrzmieć normalnie, po czym dodał z równie wymuszonym pozorem luzu: – Obudziłem cię?

Marek uniósł brew.

Masturbowałeś się?

Co? Niby czemu?

Chowasz brudne gacie. I właśnie wystraszyłeś się, że mnie obudziłeś.

Łukasz wyciągnął spodnie zza pleców, decydując się na przerwanie szopki – zwalenie sobie w łazience nie było zabronione, do cholery. Marka nie miało prawa to obchodzić.

Może, i co z tego? Nie wolno?

Palant – prychnięcie. Ciekawe, kogo miał w głowie, robiąc sobie dobrze, pewnie Karinkę, tak, w końcu spędził u niej całe minione popołudnie. Obrzydliwe. Kimkolwiek była ta osoba, jakakolwiek zaprzątała go przy tym myśl, on sam nie chciałby być nią nigdy, nie chciałby być czyjąś wyimaginowaną lalą do zwalenia sobie konia. – No, ręce chociaż umyj! – opieprzył go, przeszli do kuchni i ten debil położył dłonie na tosterze.

Oj. Nie chcesz mieć w śniadaniu mojej spermy?

Wyobraź sobie, że nie.

Umyłem rączki. Mareczku.

Ty serio jesteś w tym ultra-dobry, wiesz? W psuciu ludziom nastroju. Podpadłeś mi wczoraj, myślałem, że będziesz próbował się zrehabilitować, a ty wstałeś rano i pierwsze, co zrobiłeś, wywoskowałeś lufę. Brawo. Nie chcę słuchać twojego kretyńskiego tłumaczenia – uciszył go, bezdyskusyjnie. – Spadaj. Oczekuję od ciebie, że zagrasz ze mną i Robertem w Monopoly, a potem wypożyczymy jakiś fajny wóz i pojedziemy na lody, tak jak planowaliśmy. Nie psuj mi tej soboty, proszę cię, nie psuj mi jej.

Przez chwilę słychać było tylko rozgrzewający się toster.

Kawy, Marek? – Blondyn przewrócił oczami, ale przytaknął. – O której twój brat wstanie?

Nie wiem. Potrafi spać do drugiej, ale też być na nogach o szóstej i pobudzić cały dom, więc to nie do przewidzenia.

Kawa robiła się wolno, nieznośnie wolno, Łukasz miał wrażenie, że ekspres robi mu na złość, celowo tak powoli wypełniając filiżankę, kiedy Marek stał za nim, oparty o kuchenną wyspę swoim zgrabnym tyłkiem, pachnący perfumami Giorgio Armani. Miał na sobie koszulkę, białą koszulkę, nie powinien był walić sobie mając w głowie jego twarz, jego uśmiech, który pojawiał się na niej rzadko, jego gęste włosy i szczupłą sylwetkę, kurwa, to nie zależało od niego. Spędzali ze sobą tak wiele czasu, że chłopak był pierwszą osobą, która nawinęła mu się na myśl, kiedy zaczął, i działało to tak znakomicie, że nie znalazł w sobie woli, by przestać. Szybka piłka do wizji Marka przyniosła mu orgazm, jakiego nie miał dawno. Trochę było mu wstyd, ale z drugiej strony... to do niego pasowało.

Kliknęło, ekspres łaskawie skończył. Chwycił kawę, odwrócił się, by mu ją podać – pech chciał (zwyczajny pech!), że Marek oderwał się od wyspy w tym samym momencie, to zmniejszyło odległość pomiędzy nimi i Wawrzyniak rąbnął w niego filiżanką, kawa chlusnęła, oblewając Marka, siła uderzenia skierowała falę w jego stronę.

TY GNOJU! – Marek natychmiast złapał za koszulkę i zdarł ją z siebie czym prędzej, wrzątek dotknął jego skóry, ale dzięki szybkiej reakcji nie miał z nią kontaktu zbyt długo. – Poparzyć mnie chcesz?!

Marek, poparzyłem cię? – Łukasz odstawił filiżankę na blat. – Pokaż. Poparzyłem?

Złapał go za nadgarstek, pociągnął ku sobie i dokładnie w tej samej chwili Robert wszedł do kuchni, zaspany; na widok Marka bez koszulki i Kamerzysty trzymającego na nim ręce stanął jak wryty, momentalnie się rozbudzając.

Co wy robicie? – spytał. W całej kuchni zapadła totalnie niezręczna cisza, Grzymisława przydreptała, zatrzymała się za rogiem i miauknęła, cicho. Awkward.

Nic – Marek odepchnął Łukasza, koszulka wylądowała na ziemi, więc ją podniósł. – Pieprzona pierdoła z ciebie. Nie chcę twojej pomocy – odtrącił jego rękę.

Przepraszam, Maruś. To było niechcący.

Jak wszystko. Zdajesz sobie sprawę, że „przepraszam" należy do słów, które wypowiadasz najczęściej? – dogryzł mu. – Może warto byłoby się nad tym zastanowić.

Tosty smakowały nie najgorzej, zjedli praktycznie w milczeniu, nie licząc Roberta, który wciągnął ich najwięcej, co zasługiwało na podziw, zważywszy, jak dużo się przy tym nagadał. Opowiadał o wszystkim, o jakiejś nowej grze, o robocie, którego zamierza zażyczyć sobie na urodziny, o wakacyjnych warsztatach teatralnych, o swoich ulubionych rzeczach z McDonald's i tym podobnych pierdołach, Marek i Łukasz nie komentowali tego praktycznie w ogóle, mierząc się ilekroć ich wzrok spotykał się ponad stołem. Prawdziwa tragedia przyszła jakieś czterdzieści pięć minut później, gdy jasnym stało się, że w domu nie ma Monopoly. Jak to możliwe? Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, ale taki był fakt. Gra, na którą Marek tak się nastawił, zniknęła.

Byłem pewien, że jest w garderobie – Łukasz jęknął, przeszukując szafę we wspomnianym pomieszczeniu, no przecież Monopoly nie było znowu tak małe, znalazłby je, gdyby tylko rzeczywiście się tam znajdowało. – Przykro mi, Marek – poddał się, klapnął zrezygnowany na ziemię. – Nie ma go. Mogę zadzwonić do Kariny i zapytać, czy jest w mieszkaniu.

Żebyś pojechał po nie i znowu wrócił po pięciu godzinach? Mów, co masz innego.

No nie wiem... Twistera?

Twistera, serio?

Możemy zagrać. Są jeszcze statki.

Stanęło na Twisterze, ostatecznie chodziło o dobrą zabawę. Rozłożyli matę w salonie, zagrali parami, Łukasz z Robertem, a później Marek z Robertem, przy której to rozrywce Łukasz wprost straszliwie oszukiwał, wcale nie kręcąc kołem, albo raczej kręcąc ale nie zwracając na wynik najmniejszej uwagi – sam wymyślał, gdzie Marek ma kłaść stopy i dłonie, byle zawinąć go jak najbardziej niewygodnie.

Ciebie podnieca patrzenie jak mną tak wygina? – blondyn zaklął w końcu, Łukasz i Robert śmiali się obserwując, jak układa się w mostku, by nie przegrać. – Zejdę stąd i zamorduję cię.

Dobrze ci idzie – Łukasz parsknął. Ciało blondyna klapnęło na matę, ręce i nogi odmówiły pod nim posłuszeństwa; Robert sturlał się z maty na podłogę, wesoło bijąc w nią pięściami.

Wygrałem, wygrałem! – zabrał Wawrzyniakowi koło. – Teraz ja kręcę, a wy gracie.

Słucham? – Marek dźwignął się z ziemi. – Ja mam grać Z NIM?

Dobra, była umowa że każdy gra z każdym – Łukasz wstał, otrzepał się i wszedł na matę. – Dawaj, Marek. Masz okazję ze mną wygrać, nie chcesz? – podpuścił, swoją rundę z Robertem oddał walkowerem, zrobił młodemu przyjemność.

Wal się.

Już to dzisiaj zrobiłem – brunet mrugnął do niego zaczepnie. Marek spojrzał na niego spod byka, stanęli na macie naprzeciw siebie; żeby uchylić się od tej rundy musiałby podać powód, a żaden nieidiotyczny nie przychodził mu w tamtym momencie do głowy.

Zaczęło się całkiem w porządku, on postawił na macie lewą stopę, Łukasz przykucnął, żeby położyć na niej prawą dłoń – nieszkodliwie. Jednak w miarę jak gra trwała, a Robert wprawiał strzałkę w ruch, znaleźli się na planszy cali, calutcy, bardzo blisko siebie. Poczuli na sobie swoje oddechy i zrobiło się niekomfortowo.

Lewa ręka na czerwony – Robert oświadczył, no to już było przegięcie. Łukasz stał na macie wszystkimi czterema kończynami, nogi z tyłu, ręce z przodu, twarzą do dołu; on? On znajdował się na niej na odwrót, chyba tak było mu zwyczajnie wygodniej, wykonywać te zadania w pozycjach przypominających mostek. Połowa jego ciała była po stronie zielonej. Żeby sięgnąć lewą ręką na czerwone pole, musiałby zrobić to POD ŁUKASZEM.

No chyba se jaja robisz – stwierdził. – Oszukujesz, zmyśliłeś to. Obaj jesteście pierdolonymi oszustami!

Nie, Marek, wyszło LEWA RĘKA NA CZERWONY – Robert pokazał mu tarczę. Faktycznie, wskazówka tak wskazywała.

No chyba nie – wykonał próbny ruch w kierunku czerwonej kropki, Łukasz zaśmiał się, co za pajac.

Przecież ze mną nie przegrasz, Mareczku.

Zamknij się. Z czego się cieszysz? – dosięgnął czerwonego koloru, wyciągnąwszy się pod nim, ich twarze znalazły się od siebie o centymetry. Usiłując to zignorować Marek uciekł wzrokiem w bok, to sprawiło jedynie, że wyczuł ciepło jego oddechu na swoim policzku. Masakra. Serce zabiło mu tak mocno, że poczuł to w czaszce.

Rzęsy mogę ci policzyć – usłyszał, o nie, tego było już za wiele. Szczerze? Wolał przegrać, niż grać w taki sposób. Padł na matę, wysunął się spod Wawrzyniaka i skoczył na równe nogi, dość tego. Miało być fajnie, na pewno nie miało sprowadzać się to do tego, żeby go poniżano! – No i czego się obrażasz? – Łukasz zawołał za nim, chłopak przeszedł korytarzem pod główny komputer, żeby zabrać stamtąd e-fajkę. – Marek, kotku. Przegrałeś.

Wróciwszy do salonu wycelował w niego, e-papierosem.

Nie mów tak do mnie.

Zniknął na schodach, odchodząc na górę, z fajką w dłoni.

W sypialni unosiły się kłęby dymu, kłęby pary. Łukasz zakaszlał, odwiedziwszy tam Marka niecałych dziesięć minut po tym, jak zostawił go na dole z Robertem; powaga, nadymił za trzech. Machnął w powietrzu ręką, rozpędzając chmurę. Marek leżał na łóżku.

Marek – kaszel. – Maruś. Powiedz mi, ale tak szczerze, czy to moja wina, co wskazała strzałka od Twistera? Fakt, oszukiwałem przy tobie i Robercie, chciałem utrudnić ci zadanie. Ale on nie oszukiwał, widziałem, jak kręcił. Tak wypadło i tyle. Nie przyczyniłem się do tego.

Nie – Marek wydmuchał parę. – Przyczyniłeś się do tego, że nie było Monopoly.

Marek-

Co ty tak ciągle powtarzasz to moje imię, fetysz jakiś masz? Do cholery. Nic tylko Marek i Marek, ja do ciebie nie mówię cały czas Łukasz i Łukasz.

Marek, o co ci chodzi?

Widzisz, znowu.

Zejdziesz na dół? – westchnięcie. – Zejdź. Pojadę wypożyczyć auto. Jesteś pewien, że nie wystarczy nam żadne z naszych?

Nie. Miał być sportowy wóz na wyjazd na lody, więc załatw sportowy wóz.

Dobrze, załatwię. Tylko przestań palić, noż kurwa! Cały pokój zadymiłeś, udusisz się tutaj – podszedł do okna, szarpnął klamką, otworzył je na oścież. – Powiedziałem Robertowi, że przyjdziesz. Staram się, Marek, rozumiesz to? Nie mam w intencji krzyżować ci twoich planów, po co miałbym to robić?

Marek nie miał pomysłu, po co. Coś jednak sprawiało, że nic nie szło od rana, a właściwie od wczoraj, po jego myśli – tylko czy „nie dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy" zawsze oznaczało „źle"? Dopiero po latach miał przekonać się, jak cudownie było tamtego dnia. Wtedy, w tamtą sobotę, nienawidził jej z całego serca.

Telefon od Łukasza, mówiący, że wyjeżdża i żeby wyszli z domu, dostał po pierwszej, wyszli z Robertem na podwórko pełne śmieci, gdzie nie sięgnąć okiem walały się styropian, połamane regipsy i butelki, i ktoś jeszcze zastanawiał się, czy w tym budynku, na tej działce, serio mieszkają sami faceci? Kobieta nigdy by na to nie pozwoliła, na to, by w ogrodzie i na podjeździe panował TAKI SYF. Jak po przejściu tajfunu.

Musimy koniecznie podjechać pod dom Maćka – Robert powiedział, kręcąc się po placu z rękami w kieszeniach.

Nie znam żadnego Maćka.

Nazwał mnie grubym wieprzem.

No bo ty jesteś... ulany.

Skąd on im wiezie to auto, z Trójmiasta? Spod gór??

Marek zmarszczył czoło, usłyszawszy warkot silnika, bardzo... dziwnego silnika. Głośnego. O ja pierdolę, nie zrobił tego, debil jebany, nie zrobił! Zrobił, oczywiście, że zrobił. Łukasz wjechał na podjazd motorem, elegancką, srebrno-czarną hondą rebel, maszyna zacharczała, plując spalinami. Brunet zatrzymał się, postawił na ziemi stopę, by zachować równowagę; ściągnął kask, spocone włosy odstawały mu w nieładzie, każdy w inną stronę.

– „Nie masz w intencji krzyżować mi moich planów"? Więc co to jest?

Wypożyczyłem nam motor.

Czemu? Nie zmieścimy się na nim we trójkę, no pojebało cię?

Weź, nie przeklinaj tak przy nim. Ile on ma lat, dziesięć?

Ciągnij pałę, Wawrzyn – Robert pokazał mu fucka.

Daj spokój, Marek, motor jest sto razy lepszy. Przewiozę jego, mogę też przewieźć ciebie – uśmiechnął się, mimowolnie. – Pakuj się, młody – powiedział, z powrotem zakładając kask. – Jedziemy.

Jak dla mnie bomba – Robert począł gramolić się na tył maszyny, tylko Marek pozostał na podjeździe z założonymi rękami i szczękami zaciśniętymi do bólu kości. Czy mówił po chińsku? Czy termin „lambo" lub „be-ema" były dla tego fiuta niezrozumiałe? A zatem nici z lodów, chyba że naprawdę pojadą jeszcze na nie audicą.

Silnik zawył, Robert się roześmiał. Wyglądał na podekscytowanego.

Nie zabij się – Marek burknął, motor zarzucił tyłem, pozostawiając po tylnym kole głęboki ślad w ziemi i piasku. Ruszył, podnosząc tumany kurzu; „nie zabij się", nie „nie zabij GO". Na myśli miał Łukasza. Nie Roberta.

Przejażdżka ulicami Szczecina na tyle motocyklu spodobała się Robertowi tak bardzo, że Łukaszowi się upiekło – ostatecznie kiedy jego brat był zadowolony, Marek miękł. Ciekawe, dlaczego nie sprawdziło się to w przypadku Twistera? Pojechali na lody audi, niestety, ulubioną lodziarnię Marka zamknięto z powodu remontu. W Szczecinie lodziarni było więcej, to chyba naturalne, od razu pojechali więc do innej, lody były tam równie smaczne, zapał blondyna opadł już jednak do niemalże zera i tylko podłubał w swoim deserze, znowu, jak przy śniadaniu, do nikogo się przy tym nie odzywając.

Robert zasnął w połowie filmu, który puścili wieczorem. Łukasz odniósł go na górę.

Jaki on jest kurwa ulany – stwierdził, wróciwszy na dół dwie minuty później. – To na pewno twój brat? Coś jest tu chyba nie tak. – Cisza. Brak odpowiedzi. – Hej. Rozchmurzysz się? – brunet zatrzymał się za kanapą, za Markiem, położył mu jedną dłoń na barku. Ścisnął go lekko, jakby go masował. – Weź się rozchmurz, co? Przyniosę nam coś do picia.

Klikając pilotem Marek przeskoczył prawie setkę kanałów nie znajdując w ten sposób niczego godnego zatrzymania się na dłużej – jakaś para namiętnie się całuje. Steven Seagal aka mistrz jednej i tej samej miny patrzy na kogoś niewiele mówiącym wzrokiem. Ruskie wiadomości. Jeszcze jeden film z Seagalem.

Oglądamy coś czy będziesz tak skakał bez sensu? – Łukasz postawił na stoliku dwa kieliszki czerwonego wina, mało co działało bardziej od wina rozluźniająco. Marek westchnął smutno, prawie... żałośnie. A przecież ten dzień nie był taki zły! Gdyby miał do tego wszystkiego odrobinę więcej dystansu, zwyczajnie źle do tego podchodził. Wawrzyniak zrobił ręką ruch w jego kierunku, jakby chciał trącić palcami jego dłoń, chyba to przewidział, bo zabrał ją, by do tego nie doszło. Westchnął również. – W porządku, dąsaj się, jak chcesz. Co na to poradzę.

Zadzwonił telefon.

Medusa – Marek zerknął na wyświetlacz. – Czego on chce?

Chyba robi live'a, wiesz? – Łukasz sprawdził własną komórkę. – Przyszło mi powiadomienie.

A zatem to wymagało wejścia w rolę, super. Skoro Medusa dzwonił do niego na żywo.

Halo? – odebrał.

Cześć – po drugiej stronie odezwał się Adrian. – Mam live'a, jak coś.

Teraz?

Zaczęli rozmawiać o jakimś pranku na Kamerzyście i z początku Łukasz nie zamierzał się wtrącać, w końcu jednak chęć pokazania Medusie, że ta rozmowa jest i tak bez sensu, bo on jej słucha, wzięła górę.

A wiesz, że ja to słyszę? – powiedział, przepijając czerwone wino.

Ty Kamerzysta, wariacie – Medusa wyraźnie się zamieszał. – Wy, wy chyba ten... Wy chyba od siebie nie odchodzicie nawet na minutę, nie?

Popatrzyli po sobie.

No bo – Marek zawahał się. Cokolwiek teraz powie, masa ludzi usłyszy to NATYCHMIAST, nie będzie możliwości „wycięcia w montażu". – On przecież musi mi cały czas usługiwać...

Ugryzł się w język, kurwa, za późno. Serio wpadło mu do głowy akurat coś takiego? Przeż to zabrzmiało dwuznacznie jak mało co, zwłaszcza iż wiedział doskonale, do czego Medusa pije – już to słyszał, już gdzieś czytał. W internecie pojawiła się teoria, że on i jego Kamerzysta są parą. Bo co, bo razem mieszkali? To nie było nawet potwierdzone, według wizji promowanej przez ich kontent Kamerzysta mieszkał w szopie (no dobra, nawet głupi zdałby sobie sprawę, że tak nie jest, ale teoretycznie nie rozpowiadali na prawo i lewo, że mieszkają w jednym domu). Skąd ci ludzie brali takie rewelacje, na filmach zachowywali się normalnie?

A co, jak Lord Kruszwil i Kamerzysta są gejami?

Medusa – Marek skarcił go.

Nowa plota w internecie.

Och, oczywiście, prawdziwa petarda. Internet serio nie miał czym żyć.

Czego on chciał, bo nie padło nic konkretnego? – odrzucił telefon ze złością. – Jak sobie chce zwiększać zasięg, proszę bardzo, ale nie moim kosztem. Niech nie opowiada pierdół.

No słuchaj – Łukasz oparł rękę o oparcie kanapy za jego plecami, siedząc już o wiele bliżej niż na początku. Przysunęli się do siebie, rozmawiając wspólnie przez jeden głośnik. – Nie mamy nic do ukrycia, tak?

Nie jesteśmy parą."

Nie jesteście, ale zachowujecie się jak para", chciałoby się odpowiedzieć, to aż cisnęło się na język, samo – mieszkacie ze sobą. Tak, choćbyście jak chcieli od tego uciec, taki jest fakt. Martwicie się o siebie. Jecie razem praktycznie każdy posiłek w ciągu dnia, siedzicie przed telewizorem PIJĄC CZERWONE WINO. Razem poświęcacie weekend dzieciakowi.

Marek, a ty... – głos mu zachrypiał, Łukaszowi, odchrząknął, by zabrzmieć normalnie. – No wiesz.

Co?

No w sensie... Czy myślałeś kiedyś, żeby spróbować. Mam na myśli, tak całkiem jesteś na nie, czy mógłbyś na przykład, dajmy na to, pocałować faceta, żeby zobaczyć, czy będzie ci się podobać?

Chwila ciszy.

O czym ty do mnie mówisz?

Mógłbyś pocałować chłopaka?

Jeden chłopak mnie już pocałował. Ty mnie pocałowałeś. Pięciogwiazdkowy hotel – przypomniał mu.

To było przez przypadek i zdecydowanie za krótko, żebyś mógł stwierdzić, czy ci się podobało.

Wiesz co, nie jestem w nastroju do takich rzeczy, nie dzisiaj. Pociśnij sobie bekę z kogoś innego.

Kiedy ja wcale nie cisnę sobie z ciebie beki, gadamy, nie? Skoro Medusa wyciągnął temat – Łukasz zagryzł wargę, zastanawiając się, czy ruszanie tego ma tak na dobrą sprawę jakikolwiek sens. Okej, to nie był dla Marka najlepszy dzień, skoro był nie w sosie, może lepiej było nie rozpoczynać takich rozmów, z drugiej strony chciał wiedzieć, chciał zweryfikować, czy jego, nazwijmy to, hm, zmysł, podpowiadający mu, w czym leży problem, myli się czy też może wcale nie. Istniała szansa, że się nie mylił. – Twój dzisiejszy zły humor zaczął się od tego, że zobaczyłeś, że się masturbowałem. W łazience – a niech tam, raz kozie śmierć. – Wkurzyłeś się, bo twój brat zastał cię przy mnie w kuchni bez koszulki. A potem... potem uciekłeś, kiedy znaleźliśmy się blisko siebie grając w tego pieprzonego Twistera. No nie wiem jak ty, Marek, ale ja dostrzegam w tym pewien schemat.

Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

Kim ja dla ciebie jestem, co? Możesz mi powiedzieć. Wal.

Kurwa, nie wiem, gościem, z którym nagrywam na youtube'a? Po chuj zaczynasz taką gadkę?

Okej, gościem od youtube'a, i kim jeszcze?

Kumplem? Czego ty ode mnie chcesz, co chcesz usłyszeć? Chcesz usłyszeć, że mi się podobasz-

Przeszkodziły mu wargi Łukasza, zamykające jego usta bezczelnym, ciepłym, napromilowanym pocałunkiem. Ten pocałunek smakował alkoholem, smakował czerwonym winem, smakował też... chyba Łukaszem, Marek nie był pewien, powieki same opadły mu, na moment rozpłynął się w tej gorącej pieszczocie, język bruneta prześlizgnął się po jego dolnej wardze i w następnej chwili wsunął mu się do ust, nie zaprotestował. Pozwolił, by Łukasz Wawrzyniak wsunął mu do buzi swój język. Chyba napił się za dużo.

Poczuł jego rękę na swojej talii, sam lekko pociągnął go ku sobie za koszulkę. Oderwawszy się od niego z głośnym cmoknięciem równie lekko pchnął go w przeciwnym kierunku.

Zadowolony? – mruknął, Łukasz spojrzał na niego swoimi niebieskimi oczami. – Chciałeś się dowiedzieć, czy mógłbym pocałować faceta, proszę bardzo, pocałowałem. Dasz mi teraz spokój?

Jeśli mi powiesz, czy ci się podobało. Marek, pozwoliłeś, żebym cię przelizał, poszedłem na całość, myślałem, że strzelisz mi liścia!

Jeszcze mogę to zrobić – ręka drgnęła mu, Wawrzyniak przytrzymał go za nią, asekuracyjnie.

Nie rób, nie rób... Poczekaj – nie pozwolił mu wstać, gdy wyraźnie zabrał się za podnoszenie się z kanapy. – Tak sobie myślę, że teraz jest w tych plotkach o nas więcej prawdy, niż było jeszcze pięć minut temu, co?

No już się tak nie podniecaj. Puść mnie, chcę iść do łóżka.

Mogę pójść z tobą.

Strzelę ci, serio.

Żartuję, Maruś, żartuję – zaśmiał się. – Nie idź jeszcze. Zejdź ze mną... do garażu.

Co? Po co?

Wieczór był ciepły, bezwietrzny, w powietrzu wyczuwało się spokój, najzwyklejszy w świecie spokój. Granatowe niebo usiane gwiazdami rozpostarte ponad uśpionym Szczecinem mało kiedy wydawało się bardziej bezkresne; Łukasz wyprowadził z garażu wypożyczony motor.

Ty się dobrze czujesz? – Marek zmierzył maszynę krytycznym spojrzeniem. – Cały Szczecin obudzisz. Ryczy jak porąbane.

Nie „ja" obudzę, Mareczku. MY obudzimy.

A zapomnij! Ja na to nie wsiadam!

Ze mną się boisz przejechać?

Boję się DLATEGO że z tobą. Nie przestrzegasz przepisów. I piłeś!

Oj tam, łyknąłem wina. Pojadę powoli, obiecuję.

Spadnę i skręcę sobie kark.

Jak będziesz się mnie trzymał, to nie. Przeż kask założysz! Nie pierdol, Marek, zakładaj to i wsiadaj – podał mu kask. – No zakładaj! Wsiadaj, Maruś. Przejażdżka na świeżym powietrzu dobrze ci zrobi. – Odpalił motor, pies z sąsiedztwa poderwał się gdzieś poza zasięgiem ich wzroku do głośnego ujadania. Marek zrobił, co mu polecono, wsadził kask na głowę, wdrapał się Łukaszowi za plecy. – Przytul się.

Jasne, i co jeszcze?

Przytul się, bo zlecisz. Już. Wolisz zlecieć?

O kurde, dobra, dla świętego spokoju objął go, motor ruszył i szarpnęło tak mocno, że w jednej chwili przylgnął do niego całym ciałem, bardzo szczelnie. Nigdy wcześniej nie siedział na motorze, popędzili przed siebie tnąc nocne powietrze niczym strzała – skoro zdecydował się z nim pojechać, to jednak koniec końców mu ufał. Zawsze mu ufał. Zaśmiał się cicho, minęli kilka przecznic i początkowe napięcie zeszło z niego jak hel z przebitego balona; prędkość dawała poczucie wolności. Ciało Łukasza ciepłe było jak ta noc. Przez huk silnika motocykla Wawrzyniak nie mógł usłyszeć jego śmiechu, a szkoda, bo finalnie, na sam koniec tego nie-idealnego dnia udało mu się sprawić, by Marek mimo wszystko się rozweselił.

Jeździli długo, bardzo długo, tamtego wieczoru, tamtej... nieidealnej soboty.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top