Jego osobisty bodyguard

Zamysł jest taki, że dostaję pięćset złotych na przeżycie całego dnia. Pięć stów, rozumiesz? Wchodzimy do jakiegoś sklepu i od razu próbuję wydać połowę na jakąś drogą czapkę. Hej, słuchasz mnie? – Marek spróbował nawiązać z idącym koło niego Łukaszem wzrokowy kontakt, brunet wyglądał, jakby odpłynął, całkowicie. – Gnoju. Opowiadam ci, co wymyśliłem, opowiadam ci o pomyśle na film. Zlewasz mnie.

Przepraszam – westchnięcie. – Pogoda jest chujowa, Marek, mogliśmy zamówić to po prostu do domu.

A konkretnie mowa o jedzeniu, bo zmierzali do jednego ze szczecińskich lokali z kebabem. Jak przystało na polskie lato, pogoda istotnie była pieska, siąpiło, niebo zasnute grubą warstwą szarych chmur rychłej poprawy aury nie zwiastowało. Łukasz nie pamiętał już nawet, który z nich w rzeczywistości zasugerował pojechanie po kebaba, zamiast zadzwonić do knajpy, żeby ktoś im go przywiózł, już mniejsza, możliwe, że on. Taki odklejony był od rana, minionej nocy... znowu nawiedził go koszmar. Okrutny koszmar, a w nim czarne auto z rażącymi w oczy białymi reflektorami.

Ty chciałeś jechać. – A więc jednak. – Naćpałeś się czy co?

Jestem trochę zmęczony, nie najlepiej spałem. No mów o tym odcinku, skupiam się.

Mniejsza o tamto, potrzebujemy specjala na dwa miliony subskrypcji.

I nagle Wawrzyniak zatrzymał się tak gwałtownie, niespodziewanym szarpnięciem zatrzymując i Marka, że blondynowi żołądek odbił się od ściany klatki piersiowej (to przenośnia). Chłopak spojrzał na niego, z niedowierzaniem, nie rozumiejąc, po co to, do cholery, zrobił.

No, pojebało cię-

Przed knajpą stała zaparkowana czarna alfa romeo, silnik był odpalony, wycieraczki chodziły miarowo tam i z powrotem. Odległość, w jakiej się od samochodu zatrzymali wykluczała rozpoznanie, kto siedzi w środku, ale widział po sylwetce, że facet. Trudno stwierdzić, czy był tam z nim ktoś jeszcze. Patrzył w ich stronę, patrzył KURWA w ich stronę.

Chodźmy stąd – rzucił tylko, pociągnąwszy Marka za sobą, w kierunku, z którego przyszli.

Co? Czemu, o co ci chodzi? Naprawdę jesteś napruty? Gościu – Marek wyrwał mu się. – No przecież jesteśmy pod knajpą, co ty odwalasz?

Z restauracji wyszła starsza para, mężczyzna i kobieta – po prostu, starsze małżeństwo. Podeszli do alfy, trzymając nad kobietą parasol mężczyzna otworzył przed nią drzwi; wsiedli na tył auta, facet za kierownicą, ICH KIEROWCA, ruszył, alfa odjechała z podjazdu i migając kierunkowskazem wyjechała na drogę, włączając się do ruchu.

Czekał na nich. Oczywiście, że patrzył w ich stronę, wyszli zza zakrętu i byli jedynymi osobami na zewnątrz, na co miałby patrzeć?

Wstrzymane powietrze zeszło z Łukasza, napięcie w mięśniach ustąpiło. Przypomniało mu się, że stoją z Markiem na tym deszczu jak dwa debile.

Myślałem, że to... – Świetnie. Tak, szukaj w głowie idiotycznego wytłumaczenia. – Nieważne – poddał się, ruszając, nie oglądając się na niego. Im bliżej knajpy, tym bardziej pachniało fast-foodem.

Dostawał paranoi, dostawał pieprzonej paranoi, starał się nie zostawiać Marka samego w domu, starał się samego go z niego nie wypuszczać, na widok czarnych alf doznawał jak teraz krótkiego ataku paniki. Jak długo pociągnie w taki sposób, dostając spazmów na widok zaparkowanego auta – tego nie wiedział, to już była kara sama w sobie. Podobne psychiczne katusze trudno sobie wyobrazić, a jednak żył z nimi, przeżywał w taki sposób dzień za dniem, nie pokazując nic. No, poza takimi momentami, jak ten przed chwilą.

Weszli do restauracji, wnosząc na butach wodę i brud. Po prawej samotny facet pracował w pojedynkę na laptopie, zapomniane danie z makaronu spoczywało koło niego na stoliku, daleko w kącie trójka chłystków popijała piwko, z czegoś głośno rechocząc. Jedna para, chłopak i dziewczyna, po drugiej stronie.

Po kebabie czy chcesz coś innego? – siedli, Łukasz przerzucił mokrą kurtkę przez oparcie krzesła za nimi.

Po kebabie. I kawkę – Marek westchnął. – Cappuccino.

Zamówili to, Marek szybko zakopał się we własnym telefonie, wzrok Łukasza wędrował przez chwilę po knajpie, dopóki nie spoczął na szemranej trójce pod oknem. Pochylili się ku sobie i szeptali między sobą, chichocząc, wyglądało na to, że ich rozpoznali – eh, nic nowego, Marka kojarzyła z każdym tygodniem coraz większa liczba osób, z każdym wypuszczonym filmem stawali się coraz mniej anonimowi. On miał ten komfort, że nosił worek. Marek był dość charakterystyczny i niczym swojej twarzy nie zasłaniał.

Kelnerka przyniosła zamówienie.

Co jest? – Łukasz zmarszczył na widok jego miny czoło, blondyn zmierzył filiżankę, jakby mu nie pasowała. – Coś pomylili?

Westchnięcie.

Chciałem kawę. To jest czekolada.

Ktoś się pewnie zakręcił. Daj, wymienię ci to – zaoferował się, zabrał filiżankę, wstał od stolika i podążył z nią do barku. – Przepraszam – zaczepił kelnerkę, odwróciła się, wyglądała miło, a on nigdy nie robił afery, dopóki ktoś potrafił uznać swój błąd i za niego przeprosić, błąd ludzka rzecz. Grunt to umieć się po nim zachować. – Zamówił cappuccino, nie czekoladę. Nie lubi gorącej czekolady, okej? – dziwne, bo nie był pewien, czy to prawda. Marek nigdy mu niczego takiego nie powiedział. – Możesz mu to zamienić?

Zabrała filiżankę i poszła z nią na zaplecze. Czekając przy barze odwrócił się, by zerknąć na Marka, ot, tak, sprawdzanie, czy wszystko z nim okej zaczynało wchodzić mu w krew. Prawie z butów wyskoczył ujrzawszy, co się wyprawia, trzech typów spod okna... zakręciło się wokół ich stolika. Zakręciło się wokół Marka.

Ej! – krzyknął w ich kierunku, momentalnie podejmując z powrotem ku stolikowi krok, oni stali, Marek siedział. W taki sposób patrzyli na niego z góry.

A was to czasem gimbaza nie ogląda? – jeden z nich otworzył w komórze aparat. – Kruszwil. Kamerzysta? Fotę chcesz? – chyba pstryknął, kliknęło. – Dwie cioty, się dobrały. Aua! – parsknął, Łukasz zamachnął się na niego, ale to zamachnięcie się było jedynie zmyłą, koleś uchylił się, niezbyt zwinnie, a wtedy brunet złapał go za rękę i wykręcił mu nią do tyłu, facet kwiknął jak świnka. Dwóch pozostałych drgnęło na swoich miejscach.

Rusz się, zęby ci poślę przełykiem do żołądka – Łukasz pogroził, nie puściwszy ich kolegi, od jego stalowego uścisku telefon wypadł nieznajomemu z dłoni. – Ani kroku, jeden z drugim, złamię mu tę łapę, czaicie? – zmachał się, widać było, ale jego ton nie stracił przez to na powadze. Kelnerka wróciła za bar i w obliczu nieoczekiwanej sytuacji stanęła jak wryta. – Przeproś go – Wawrzyniak przycisnął trzymanego faceta, wystarczyłaby odrobina mocniej i Marek był pewien, ta wygięta ręka pękłaby wpół. Skąd Łukasz wiedział, jaki nacisk jest bezpieczny, jakim cudem był w stanie to wyczuć? – NO PRZEPRASZAJ! – ryknął, chłopak uniósł kapitulująco wolne ramię.

Dobra! – poddał się. – Sorry. Wystarczy? – zatoczył się, lekko, Łukasz puścił go. Zebrał telefon z ziemi. – Kurwa. Pojebani jesteście, obaj.

Podskoczył, prawie się przy tym wyjebał, wystarczyło, by Łukasz drgnął w jego stronę. Oglądając się przez ramię wrócili do swojego kąta, pozbierali kurtki, rzucili kasą na stół; wyszli na deszcz, kelnerka przesunęła wzrokiem od nich do Marka i w końcu do Łukasza.

Cappuccino – powiedziała, stawiając przed Markiem nową, czystą filiżankę, tym razem z właściwym napojem. Przyjrzała im się, podejrzliwie i wróciła za bar.

Ich oczy spotkały się ze sobą, ale była to sekunda, jej ułamek, drobny moment – Łukasz spuścił wzrok pierwszy, nieznajomy obraził ich obu. Jeśli chodziło o niego, miał to gdzieś, bywał nazywany gorzej. Kazał mu przeprosić Marka. Tak. Tylko to było jego problemem.

Rąbnięty z parkingu przy drodze peugeot minął znak ograniczenia prędkości z prędkością, na jaką znak nie pozwalał. Auto było stare, nie miało centralnego zamka, alarmu, z odpaleniem go bez kluczyka poradził sobie w niecałe trzy minuty. Odjechał, nie zastanawiając się, kto jest właścicielem samochodu ani co pocznie, gdy nie zastanie go tam, gdzie zostawił – zwichnięta kostka prowadzenia nie ułatwiała, zaskakujące, jak determinacja jest w stanie sprowadzić najgorszy ból do poziomu nieważności, bolało. I co z tego? Miał na głowie ważniejsze sprawy. Jechał, nie zważając na limity, bo teraz wszystko było mu obojętne, podobnie jak tamtego popołudnia w fast-foodzie. Jakie znaczenie miał fakt, że krzywda działa się jemu, gdy równocześnie doświadczał jej Marek?

Od Włoch dzieliły go Niemcy, miał do przejechania kilometry, o jakich wolał nie myśleć. Zatrzymałby się na pogotowiu, gdyby nie oznaczało to zbyt dużego ryzyka i niepotrzebnie zmarnowanego czasu, opatrzy się, kiedy już do niego dotrze, kiedy dojedzie do Wenecji i zastanie go tam, bo taki był plan. Żył, a więc póki co raczej szło mu całkiem nieźle. Nie był pewien, czy dotrwa nawet do tego etapu, do samego opuszczenia Szczecina, a jednak wyjechał z miasta i kierował się na południe, szło mu kurewsko dobrze.

Zerknął na telefon, akurat na tym – na tym, którego używał najczęściej – miał na tapecie jego. Marka. Popatrzył na to zdjęcie, na moment ściągając wzrok z jezdni. Posiadanie przy sobie telefonu mocno zaniżało mu szanse, które i tak nie były wysokie, musiał wybrać, fotka, albo żywy Marek – rachunek był prosty.

Opuścił szybę i wyrzucił telefon na asfalt, by po chwili poczuć, jak miażdży go koło peugeota.

Montując film Łukasz poczuł, jak ktoś ściąga mu z głowy słuchawki, szarpnięciem, nie gwałtownym, ale nie oszukujmy się, najczulszym też nie; obrócił się, w fotelu, Marek stał za nim w kurtce i butach, gotowy do wyjścia.

Wychodzę – oznajmił, odkrywczo. – Idę się przejść.

– „Się przejść"? – brunet powtórzył po nim, na zewnątrz pogoda nie poprawiła się ani trochę, wciąż lało. W dodatku zrobiło się ciemno, debilna pora, żeby wybrać się na spacer, totalnie chore okoliczności. – Jest po ósmej. Po chuj wychodzisz teraz, cały dzień na to miałeś.

No i? Potrzebuję świeżego powietrza.

Ktoś znowu obraża cię w komentarzach?

Przejrzał go, kurwa, przejrzał go jak zwykle. Spędzali razem mnóstwo czasu i prawda była taka, że Markowi nigdy to nie przeszkadzało – jeśli chciał pobyć sam, to coś się stało. A stać mogło się jedno, Marek czytał komentarze, Łukasz próbował wbić mu do głowy, żeby tego nie robił, wiele razy. Siedział w tym dłużej, prowadził aska, tam nauczył się, że jeśli nie chcesz skończyć jako twórca w pokoju bez klamek, musisz mieć na hejt wyjebane, hejt jest zawsze. Niezależnie od treści, a tak się składało, że te ich były kontrowersyjne, tego nie dało się ukryć. Były i już.

Marek był inny. Nie miał doświadczenia. Hejt go bolał, i tak był twardym skurwysynem, potrzebując jedynie przejść się z tym na spacer.

Co tym razem, „Kruszwil to pedał"? „Kruszwil nie ma mózgu"? Czekaj, moje ulubione... „Kamerzysta jest fajny, a Kruszwil głupi". Wiesz, że to piszą dzieci, co, Marek? Dzieci, które nie rozumieją tych filmów.

No już, wcale nie o to chodzi. Potrzebuję wyjść i tyle. Pogadałeś sobie już, mogę już iść? – chłopak odwrócił się do drzwi. – To nara, wracam za godzinę.

Marek, czekaj – westchnięcie. Zdjął słuchawki całkowicie, odłożył je na biurko. – Czekaj. Ubiorę się, pójdę z tobą.

Po co? – prychnięcie, Marek obruszył się. – Mogę mieć jeszcze trochę swobody? Za kogo robisz, za mojego starszego brata, matkę czy żonę?

Żoną bym nazwał ciebie, idź – dobra, machnął na to ręką. – Idź, Panie Samodzielny. Pod telefonem przynajmniej być, jakbym cię potrzebował.

Jasne. Na razie.

Trzasnęły frontowe drzwi, przez deszcz nie usłyszał jego kroków na schodach. Odczekał chwilę, odczekał, aż faktycznie opuści podjazd i w przypływie bezsilności nakrył głowę rękami, nie podobało mu się to. I nie uważał pozwolenia mu na włóczenie się po ciemku za dobry pomysł, ale nie miał prawa go przy sobie więzić, Marek miał siedemnaście lat. Ostatecznie miał prawo decydować o sobie, i miał też rację. Z wymienionych trzech Łukasz nie był żadnym, ani jego bratem, ani matką... Ani żoną. Czasem zastanawiał się, KIM właściwie był. Partnerem biznesowym? Może kolegą? Chciałby móc powiedzieć, że przyjacielem, ale to chyba za mocne słowo. Może kiedyś mieli się nimi stać, na obecnym etapie... mocno nagiąłby rzeczywistość, nazwawszy się tak.

Nazwawszy siebie przyjacielem Marka Kruszela.

Minęło dwadzieścia minut, a on nie obrobił ani klatki.

Niech to szlag – zaklął, zrywając się z miejsca, łapiąc za kluczyki od audi.

Deszcz lał Markowi na głowę, ściekał po kapturze kurtki. Pomiędzy środkiem chodnika a krawężnikiem zbierała się woda, zmarzł, a jednak uparcie sunął naprzód, noga za nogą, wlókł się w ulewie, nie wiedząc dokąd ani po co. Łukasz miał rację, nigdy by mu jej nie przyznał, ale ją miał – odrobinę przytłoczyła go najnowsza fala obraźliwych komów i wiadomości, to mu się czasem zdarzało. Domyślał się, że kiedyś wyrobi sobie na to odporność, być może będzie nawet na tego typu komentarze czekał, póki co... zastanawiało go, jak można być tak głupim, by nie widzieć, że połowy z rzeczy pokazywanych na filmach nie robi przecież na serio. Jak można serio myśleć, że ktoś kąpie się w mleku, że mieszka w szopie, że wywozi bezkarnie innych ludzi do lasu, no... jak?

Internet pełen był użytkujących go frajerów.

Zawędrował do ciemnej uliczki, gdzie nie świeciły się latarnie. Stojące tu domy miały po parterze i dwóch piętrach, duże kwadraty z małymi oknami, zagraconymi podwórkami i rozpadającym się ogrodzeniem; nie znał tej części Szczecina, znalazł się gdzieś, gdzie nie powinien. Cofnął się, o dwa kroki i tak wpadł na kogoś, zderzył się z nim, a ten ktoś złapał go za kurtkę i pchnął na płot, na ten zwichrowany, dziurawy płot z siatki. Marek jęknął z zaskoczenia, aua, to zabolało. Napastnik zerwał mu z głowy kaptur.

I gdzie jest teraz twój bodyguard, co? – Okej, przed oczami stanęła mu twarz, wcale nie obca. Znał tego typa. To on zaatakował ich wcześniej w knajpie.

Puść mnie – parsknął, woda wlała mu się za kołnierz. Spróbował się szarpnąć, ważył pieprzone czterdzieści kilo, czterdzieści z hakiem, jak miał przeciwstawić się bydlakowi dwa razy cięższemu od niego? – Puść mnie, matole, nienormalny jesteś?

Powiedziała pizda robiąca na youtube'a debilne filmiki – facet odparował, wcisnąwszy go mocniej w ogrodzenie za jego plecami. W pobliżu nie było nikogo, NIKOGO, w żadnym z tych domów nie świeciło się ani jedno światło, dzielnica wyglądała na tak podejrzaną, że gdyby zaczął wołać o pomoc BAŁBY SIĘ, że ktoś faktycznie wyjdzie. – Ja wam wykurzę z głowy te popierdolone pomysły. Do szkoły, pedale! – kopnął go, zdzielił go po kostkach, Marek padł na mokry chodnik, sprzedano mu jeszcze jednego kopniaka, nisko w brzuch a potem zimne ręce dobrały się od tyłu do jego ubrania. – Ja ci pokażę, cioto – napastnik wycharczał przez zęby. – Dostaniesz, na co zasługujesz.

Dało się słyszeć zatrzymujący się samochód, ręce zamarły na Marku, auto stanęło w deszczu, trzasnęły drzwi. Facet cofnął się, Marek przewrócił się na plecy i stanął na nogi tak szybko, jak to było możliwe, tym autem... była audi. Wysiadł z niej Łukasz, Łukasz w bordowej kurtce, Wawrzyniaka trudno było naprawdę wyprowadzić z równowagi, trudno było zdenerwować go tak, by go rozwścieczyć, by zrobił się naprawdę NAPRAWDĘ wściekły. Łukasz Wawrzyniak, kiedy coś wyprowadziło go z równowagi... stawał się praktycznie inną osobą. Marek widywał go w lepszych i gorszych momentach, spojrzenie, jakie zobaczył u niego tamtego wieczoru, w tamtym nieznanym szczecińskim zaułku, mordercze, zimne jak stal, zmroziło kark jemu. Co dopiero mówić o napastniku.

No co? – typ spróbował podskoczyć, potknął się i padł jak długi na bruk. Podczołgał się do tyłu, Łukasz nie odezwał się słowem, postąpił w jego kierunku z wbitym w niego spojrzeniem, od jakiego gęstniała krew. – Nie zbliżaj się do mnie, kurwa, nie zbliżaj się. Mam to nagrać?! – wydarł mordę. – Mam nagrać?! „Zaatakował mnie Kamerzysta Kruszwila"?!!

Zawył, but Wawrzyniaka nadepnął na jego stopę.

Mam ci zrobić to, co ty chciałeś zrobić jemu? – Łukasz spytał, cicho, bezwzględność, jaka w tym zabrzmiała, uciszyła jego „rozmówcę" całkowicie. – Pytam cię o coś, śmieciu. Mam ci to zrobić? – Pokręcenie głową. Napastnik spękał. – Zrób sobie z tym, co chcesz. Nagraj filmik, donieś na policję, napisz pierdolony list do pierdolonego papieża. Zobaczę cię przy nim jeszcze raz, a ci kurwo flaki przez gardło wyciągnę, rozumiesz? Rozumiesz to, kurwa?!

Jeszcze jeden ruch głową. Łukasz cofnął buta, puszczając mu nogę, odszukał wzrokiem Marka i jego spojrzenie złagodniało. Chwilowa adrenalina, paraliż związany z oglądaniem czegoś takiego na żywo sprawiły, że blondyn zapomniał na moment, że siedzi na deszczu, że woda wlewa mu się za ubranie, że jest zimno, a on... dygocze. Wawrzyniak wyciągnął do niego rękę, uchwycił się jej i wsparłszy się na niej wstał, spojrzeli obaj na czołgającego się po bruku typa, menda zerwała się do ucieczki, wykorzystując okazję.

Wszystko gra? – padło, głos Łukasza wrócił do normalności. Zimny szał, surowa bezkompromisowość i brak jakiejkolwiek litości ustąpiły, wolno, Marek kiwnął w odpowiedzi, totalnie blady i oszołomiony. NIKT nie miał prawa go krzywdzić, w żaden sposób, na internetowy hejt niewiele mógł poradzić, choć wracali do audi, a dłonie zacisnęły mu się w pięści na tę myśl. Spaliłby każdego, kto napisałby o nim złe słowo, gdyby istniała taka możliwość. Rozprułby tego typa z zimną krwią i nie drgnęłaby mu powieka, gdyby tylko nie fakt, że byłaby to hipokryzja, bo trzymając Marka przy sobie, mieszkając z nim i ukrywając przed nim barbarzyńską prawdę paradoksalnie TO ON krzywdził go każdego dnia najbardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top