Spotkałem Cię trzy razy
Dawno nie pojawiło się tutaj nic świątecznego, więc oto jest. Tekst bardzo emocjonalny, o stracie, poszukiwaniu siebie, poukładaniu swojego świata na nowo, o chorobie i odzyskiwaniu zdrowia. Co najważniejsze to opowieść o nadziei, o poszukiwaniu lekarstwa dla duszy, o tym, że czasami jedyne co możemy zrobić to wziąć głęboki oddech i to będzie wystarczające.
Nie życzę wam wesołych świąt, wiem, że nie dla wszystkich ten czas będzie radosny. Chciałabym życzyć wam spokojnych, ciepłych, uzdrawiających chwil w takim towarzystwie, które będzie dla was pokrzepiające i wspierające. Mam nadzieję, że odnajdziecie w tym świątecznym czasie promyk światła, nawet jeśli jesteście pogrążeni w ciemności. Wszystkiego dobrego dla was!
Spotkałem cię trzy razy.
To był zwyczajny dzień. Jeden z takich, które zaczynają się od ciemnego poranka, który bardziej przypomina noc, niż budzący się nowy dzień. Kiedy irytujący dźwięk budzika otrzeźwił go na tyle, by zrozumiał, że noc dobiegła końca i niestety czas życia w błogiej nieświadomości skończył się bezpowrotnie i trzeba było powrócić do szarej, ponurej rzeczywistości, odważył się otworzyć oczy. Ten ruch nie spowodował żadnej istotnej zmiany, dookoła nadal panowała ciemność, która zachęcała do snu, a nie do wstawania. Może ociągałby się bardziej, wyłączając kolejne drzemki w budziku, czekając na chwilę, gdy kolejny raz ta żwawa, energiczna melodia, będzie go przyzywać i ponaglać, ale tak naprawdę nie spał dobrze od czwartej rano, a położył się mniej więcej o drugiej, gdy w końcu zawlókł swoje półżywe ciało na mało wygodną kanapę w salonie. Nie miał ani sił, ani ochoty na spanie w swoim wygodnym łóżku, które sprawiało, że zaczynał myśleć o życiu, które mógłby mieć, gdyby w przeszłości podjął kilka innych decyzji. Może gdyby zdecydował się ratować siebie, a nie innych ludzi, teraz w świąteczny poranek spałby w swoim dużym, podwójnym łóżku, które byłoby ciepłe, a nie na tej wysłużonej kanapie, która była tak wygodna, jak szpitalne kozetki na oddziale psychiatrycznym. Dwudziesty czwarty grudnia to dzień, kiedy powinien świętować, ale minął już ten czas, kiedy świętowanie urodzin było czymś zabawnym i radosnym. Kto chciałby chwalić się na prawo i lewo tym, że skończył trzydzieści siedem lat? Zresztą, już dawno nie miał żadnego powodu do świętowania. Był na wskroś zgorzkniały i zmęczony, ale miał zadania do wykonania i to utrzymywało go przy życiu. Każdego dnia wstawał, ubierał wygodne ubrania, odbywał krótki spacer do pracy, nakładał swój roboczy strój i maskę profesjonalisty na twarz, po czym brał się do działania, ponieważ jego życie mogło nie znaczyć dla niego zupełnie nic, ale życie tych wszystkich ludzi, którzy każdego dnia trafiali do szpitala St. James w Północnym Londynie, znaczyło dla niego wszystko. To było wszystko, co miał w swoim nędznym, nic nie wartym życiu.
To był dwudziesty czwarty grudnia. To był kolejny zwyczajny dzień. Słońce wzeszło dokładnie o 7.41, zaszło o 3.29, a jego świat zatrzymał się na trzy krótkie momenty, które przywróciły go do życia lepiej, niż epinefryna.
***
Powinien mieć wolne. Zdawał sobie z tego sprawę, gdy przechadzał się po dziwnie spokojnym oddziale zastanawiając się, jakiego rodzaju katastrofa miała wydarzyć się niebawem. Na oddziale ratunkowym nie mogło być spokoju, a on z nudów spacerował właśnie tutaj. W święta nie planowano żadnych specjalistycznych operacji, więc jako lekarz specjalista kardiochirurgii, odwiedził tylko swoich stałych pacjentów i nie miał nic do zrobienia. Ordynator kilkukrotnie proponował mu kilka dni wolnego, zachęcał do świątecznego wyjazdu, a nawet świąt z rodziną. Głupi nie miał pojęcia, że Louis nie był na wakacjach odkąd skończył dwadzieścia pięć lat i rozpoczął staż w tym szpitalu, a rodzinne święta nie istniały odkąd nie miał rodziców, a jego jedyna siostra wyjechała kilka lat temu do słonecznej Hiszpanii, w której poznała swojego obecnego męża. Beth była szczęśliwa, miała męża i dwoje dzieci, założyła rodzinę, o której zawsze marzyła. Nie był na ślubie ani żadnych urodzinach swoich siostrzeńców. Widział te dzieci tylko raz, gdy Elizabeth przyleciała do Londynu na rocznicę śmierci mamy. Spotkali się na cmentarzu, zamienili ze sobą kilka zdań, traktując się jak zupełnie obcy sobie ludzie, a nie dwie osoby, które przez osiemnaście lat mieszkały pod jednym dachem i naprawdę się kochały. Louis nie miał rodziny odkąd jego jedyny przyjaciel, ktoś, kto był dla niego jak brat odszedł nagle, pewnego szarego, deszczowego dnia, jakich tutaj w Londynie było zbyt wiele, by zapamiętać dokładniej którykolwiek z nich. To był dzień, w którym całe jego życie nagle się skończyło i chociaż brzmiało to banalnie, to tak właśnie było. Śmierć Alexandra odebrała mu całą radość życia, ale dała motywację, by stać się kimś jeszcze lepszym. Udało mu się, każdego dnia myślał tylko o tym, by wykonać więcej zabiegów, pomóc większej liczbie osób, stać się najlepszym lekarzem z możliwych, tak by już z nikogo życie nie zostało wyszarpnięte tak nagle i brutalnie, jak z Alexandra, który miał tyle planów i marzeń do zrealizowania.
Stał się najlepszym kardiochirurgiem w tej części Londynu, ale też najbardziej zgorzkniałą osobą, z którą pracownicy szpitala nie chcieli mieć do czynienia. Nie był ulubieńcem pielęgniarek, stażyści unikali go jak ognia, a pacjenci tolerowali tylko, dlatego że jego nazwisko dawało im nadzieję, że ich wątłe życie zostanie uratowane. Louis Tomlinson był doskonałym lekarzem, ale też smutnym, udręczonym człowiekiem, w żyłach którego płynęła czysta nienawiść do tej jednej osoby, która narodziła się ponownie, gdy ktoś dla niego najważniejszy wydał ostatnie tchnienie. Znał doskonale jego imię i nazwisko, chociaż pewnie nie powinien, ale po szpitalu tamtego dnia krążyło między pielęgniarkami i lekarzami dyżurującymi, a on był tylko stażystą, więc potrafił podsłuchać i poznać te informacje, które były mu potrzebne. Wtedy spotkał go po raz pierwszy, widział jego uśmiechniętą, bladą twarz, gdy był przewożony na zabieg i wtedy po raz pierwszy poczuł do drugiej osoby coś tak mocnego i negatywnego, co było czystą nienawiścią. Tamtego dnia nie przyznał się nikomu, że znał Alexandra, trzymał się z dala od sali, w której przebywał, pozwolił mu umrzeć w samotności, bez nikogo bliskiego u boku, patrząc zza szyby na to jak jego przyjaciel, człowiek, z którym pierwszy raz poszedł na wagary, zapalił papierosa, śmiał się do łez, leżał sam w tej sterylnej sali i był pozbawiany najważniejszych organów, które sprawiały, że był żywy, głośny i tak radosny.
Życie człowieka było tak ulotne i nietrwałe, w jednej chwili był, śmiał się, kłócił, tworzył plany na przyszłość, a chwilę później już go nie było, pozostawił po sobie puste mieszkanie, ciszę i niezrealizowane marzenia, które odejdą w zapomnienia szybciej niż powinny. Życie toczyło się nadal, niezależnie od smutku, który się czuło, czy żałoby, którą nosiło w sercu. Louis nosił swój żal niczym zbroję, otulającą całe jego ciało, tak szczelnie, że nic ani nikt nie mogło się pod nią dostać. Przyzwyczaił się do bycia smutnym, do tego nieustannego dławienia w gardle, gdy krzyk chciał się wydostać z jego ust. Nauczył się żyć w smutku i samotności, do wszystkiego w życiu można było się przyzwyczaić. Tak przynajmniej mówiono, a on w to wierzył i pewnie dlatego w świąteczny dzień po skończonym dyżurze wałęsał się po szpitalu niczym lunatyk, który patrzy swoimi oczyma, ale nie widzi zupełnie nic.
Bycie stażystą było stresującym i wyczerpującym doświadczeniem, ale Louis wiedział, że przeżycie tego niekończącego się koszmaru doprowadzi go do tego, czego pragnął odkąd pierwszy raz na lekcji biologii zobaczył dział anatomii. W tej pracy chwila odpoczynku była czymś wyjątkowym, dlatego pospiesznie pił herbatę ciesząc się z chwili spokoju na oddziale kardiochirurgicznym. Opierał się o ścianę, udając, że wcale go tu nie ma, ale czuł na sobie wzrok pielęgniarek, które z pewnością irytowała jego leniwa obecność. Nie chciał z nimi zadzierać, był raczej lubiany w ich gronie i chciał żeby tak pozostało.
- Nudzisz się? – Liam oparł się o ścianę obok niego, podkradając mu papierowy kubek z ręki. – Poczęstuję się.
- Nie mów o nudzie w szpitalu – zganił, wyrywając swój kubek z jego dłoni. – Nie pamiętasz, co nam mówili? Nie narzekaj na nudę, ponieważ za chwilę zacznie dziać się piekło.
- Dobra, ale poważnie, nie masz co robić? Słyszałem, że na izbie przyjęć brakuje osób, więc pewnie za chwile dostaniesz wezwanie.
- Jak zawsze jesteś posłańcem dobrych wiadomości – prychnął, wiedząc, że przyjaciel ma rację i za chwile wróci do pracy. – A ty, co tu robisz?
- Asystuję dziś przy czymś niesamowitym – mężczyzna zacierał ręce i uśmiechał się maniakalnie. – Będziesz mi zazdrościł stary i to jeszcze jak bardzo.
- Poważnie? Dlaczego dziś każdy dostał świetną operację, a ja będę zszywał łuki brwiowe po głupich bójkach ulicznych – wiedział, że narzeka i jest marudny, jak dziecko, ale naprawdę byłoby miło zajęć się czymś bardziej ambitnym. Było go stać na dużo więcej. - To czego będę ci zazdrościł? Pochwal się, obiecuję, że nie będę aż tak zły i nadal nasza sobotnia impreza będzie aktualna.
- Dobra, ale nie mów, że nie ostrzegałem – Liam, stanął naprzeciw niego, gdy jego pager wydał dźwięk przychodzącego powiadomienia. – Przeszczep.
- Przeszczep? Asystujesz przy przeszczepie? Jesteśmy na oddziale kardiochirurgii, więc masz na myśli przeszczep serca? – wpatrywał się w przyjaciela z niedowierzaniem. – To takie niesprawiedliwe – jęknął ze złością, rzucającym pustym kubkiem do kosza.
- Wiem stary, jestem szczęściarzem, ten pacjent czekał tak długo na zabieg, wszyscy go tutaj uwielbiają i aż trudno w to uwierzyć, ale był wypadek dosłownie dwie ulice od szpitala, jakiś chłopak jechał rowerem, został potrącony. Kiedy go przywieźli, nie miał najmniejszych szans, obrażania całego ciała, ale serce biło tak mocno. Pasowało dosłownie wszystko, podobny wiek, zbliżona waga, ty zawsze nazywasz to przeznaczeniem Louis, więc wiesz, o czym mówię.
- To niesamowite, zazdroszczę stary. Po wszystkim musisz mi opowiedzieć każdy szczegół – pager zadzwonił po raz kolejny, a drzwi od jednej ze szpitalnych sal otworzyły się. Patrzył na pacjenta leżącego na łóżku, który uśmiechał się promiennie. Był chorobliwie blady, a jego klatka piersiowa unosiła się z trudem. Nie potrafi powstrzymać uśmiechu na widok czystego szczęścia malującego się na twarzy chłopaka. Nie dziwił mu się, czekało go nowe życie, jeżeli oczywiście przeszczep się przyjmie. Pomachał w jego stronę i zauważył, jak dłoń leżąca na białej, szpitalnej pościeli poruszyła się powoli. Stan tego chłopaka musiał być naprawdę zły – To chyba twój szczęśliwy pacjent.
- Tak, to on. Muszę iść, ale po operacji znajdę cię i porozmawiamy – Liam poklepał go po plecach i z uśmiechem ruszył w stronę sali zabiegowej.
Powinien zabrać się za pracę, pielęgniarki wydawały się dziwnie poruszone, a to nigdy nie wróżyło dobrze. Ruszył w stronę wind, mijając po drodze ich stanowisko, gdy dotarły do niego urywki ich rozmowy.
- Taki młody chłopak.
- Zmarł przed samymi świętami.
- Podobno rodzina nie mieszka w Londynie.
- Widniał w systemie jako dawca organów.
- Alexander
Zatrzymał się, gdy usłyszał tak znajome imię. Oczywiście to musiała być tylko zbieżność imion, przecież w Londynie tysiące mężczyzn nosi imię Alexander. To nie mógł być on. Cofnął się i przywołując swój najlepszy uśmiech, podszedł do biurka Lauren.
- Jak nazywał się ten pacjent z wypadku, który zmarł? – zapytał, unikając spojrzenia kobiety, udawał, że przegląda kartę jakiegoś pacjenta.
- Alexander Bridgers, biedny chłopak, był chyba w twoim wieku, doktorze Tomlinson.
Lauren powiedziała coś jeszcze, ale nie słyszał już tych słów. Nie wiedział, co powinien zrobić, gdzie pójść. Alexander Bridgers, to nie mogła być pomyłka, to musiał być on. Czuł, jak niewidzialna dłoń zaciska się na jego gardle, odcinając dopływ tlenu. Dusił się, wiedział, że za chwilę nie ustoi na własnych nogach, ale musiał coś zobaczyć, musiał dowiedzieć się, czy to naprawdę był jego Alexander.
Wtedy spotkał go po raz pierwszy.
Pamiętał ten dzień, tak jakby wydarzył się wczoraj. Te wspomnienia nadal były tak bardzo żywe w jego umyśle. Czasami myślał, że dobrze byłoby zapomnieć, chociaż na chwilę, ale później przypominał sobie, że jest tym kim jest właśnie z powodu tamtego wydarzenia. Kiedy zaczynał staż nawet przez chwilę nie myślał, by zostać kardiochirurgiem, ale później, gdy w końcu pozbierał się, zrozumiał, że może to jest ta jedna właściwa droga. Rozejrzał się po pustym korytarzu, dochodziła jedenasta, może powinien już iść do domu i spróbować się przespać. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spał tak naprawdę, zazwyczaj zamykał oczy i po prostu odpływał z wyczerpania, ale to nie był zdrowy, odżywczy sen, który pozwoliłby mu się zregenerować. Szedł powoli w stronę dyżurki, dźwięk kroków odbijał się echem od pustego korytarza, oświetlonego jarzeniówkami. Zauważył choinkę i świąteczne lampki. To był szpital, te wszystkie ozdoby były niepotrzebne. Równocześnie jego pager rozdzwonił się, a pielęgniarka dyżurująca zawołała go.
- Doktorze Tomlinson! Jak dobrze, że jesteś. Twój dyżur już się skończył, ale stan twojej pacjentki gwałtownie się pogorszył.
- Której pacjentki? - zapytał, zakładając na siebie fartuch, który miał już przewieszony przez ramię, gdy szykował się do wyjścia.
- Amelii – miał nadzieję, że nie usłyszy tego imienia.
Zaklął siarczyście i ruszył biegiem w stronę sali, gdzie powinna przebywać jego obecnie najmłodsza pacjentka. Wpadł do pomieszczenia, mijając po drodze zrozpaczonych rodziców dziewczynki, których znał od dawna. Spodziewał się wszystkiego, ale na pewno nie oczekiwał, że zastanie cały zespół pielęgniarek i lekarzy, zgromadzonych wokół łóżka dziewczynki.
- Dlaczego nikt nie wezwał mnie wcześniej?! – krzyknął, odpychając na bok jedną ze stażystek.
- Przepraszamy, doktorze – powiedziała pielęgniarka, odsuwając się, tak by mógł dostać się do pacjentki.
- Co mamy?
- Pięcioletnia pacjentka z...
- Zamknij się – warknął na dziewczynę, która zaczęła mówić – to moja pacjentka od trzech lat, doskonale wiem ile ma lat, powiedzcie mi co do cholery się tutaj stało?
- Ciężka niewydolność serca doktorze Tomlinson, jej serce przestało bić, ale udało nam się przywrócić rytm.
- Zatrzymała się pomimo urządzeń, które jej wszczepiliśmy, które miały utrzymać ją przy życiu do przeszczepu – mówił do samego siebie. - Musimy mieć więcej czasu, musimy dać jej więcej czasu.
- Doktorze, serce zwalnia – maszyny wydawały te irytujące dźwięki, które zawsze były zapowiedzią najgorszego. Wydawało się, że ten dzień nie może stać się gorszy, ale okazało się, że w życiu zawsze może wydarzyć się coś gorszego niż nam się wydaje – Tracimy ją.
Starał się pracować nie dając po sobie poznać, że coś złego się stało. Szpital stał się jego domem i miejscem, w którym leczył nie tylko zupełnie sobie obcych ludzi, ale też samego siebie. Każda udana operacja, każdy szczęśliwy człowiek, każde ocalone życie było, jak lekarstwo, które podawał samemu sobie, jak narkotyk wstrzykiwany prosto do żył. Z tym, że taki lek nie pomagał w przypadku otwartych ran, takich, do których nie powinno docierać nawet powietrze, więc może po prostu powinien przestać oddychać. Taka myśl pojawiała się kilka razy dziennie, ale odchodziła równie gwałtownie, gdy miał kolejne zadanie do wykonania.
Nikomu nie powiedział, że znał Alexandra, że jego najlepszy przyjaciel zginął, że teraz czuje jakby to jego serce zostało wyrwane z piersi. Po prostu wpadł w wir pracy, zostawał po godzinach, przyjmował dodatkowe dyżury dopóki szef nie wrzucał go ze szpitala każąc mu się trochę przespać i odpocząć. Wmawiał sobie, że czas leczy rany, że wszystko kiedyś przecież się kończy zarówno to dobre jak i to, co złe, więc ten smutek tez musi się kiedyś skończyć. I wierzył w zapomnienie z całych sił albo chociaż z tego, co mu pozostało.
- Zobaczcie, kto się pojawił! Nasz ulubiony pacjent – pielęgniarki chichotały i wydawały się nagle rozpromienione. To było do nich niepodobne. Widział szczupłego mężczyznę, który rozmawiał ze szczęśliwymi kobietami, śmiali się głośno w sposób, który był obcy w miejscu, jakim jest szpital. – Nie musiałeś przynosić nam ciastek.
- Chciałem podziękować za ten czas, kiedy opiekowałyście się mną i troszczyłyście się. Czułem się tutaj jak w domu, a to wszystko dzięki wam – powiedział tym ciepłym głosem, którego Louis nie chciał nigdy w życiu słyszeć. Skończył swój dyżur, nie chciał przebywać tu ani minuty dłużej.
- Doktorze Tomlinson, proszę poczęstować się ciasteczkami – zawołała Lauren, ale udał, że jej nie słyszy i wyszedł ze szpitala nie zdejmując z siebie fartucha, który miał podczas operacji. Szedł szybko w stronę swojego samochodu, starając się trzymać, unikając spojrzeń wszystkich mijanych osób. Chciał tylko dotrzeć do domu albo miejsca, w którym pojawiał się od czasu do czasu i nocował, ale gdy usiadł za kierownicą wiedział, że nie powinien teraz prowadzić. Trzęsącymi się dłońmi wyjął swój telefon z kieszeni wybierając tak sobie znany numer. Wiedział, że nikt nie odbierze, ale musiał z nim porozmawiać. Nie miał nikogo innego.
- Przyszedł dziś do szpitala, przyniósł ze sobą ciastka, zachowując się jak zwycięzca, tak jakby pokonał chorobę, której nie można pokonać. Nawet przez sekundę nie przyszło mu do głowy, że żyje, tylko dlatego, że ktoś inny umarł. Nie pomyślał, że żyje, ponieważ ciebie nie ma już na tym świecie. Tak bardzo go nienawidzę, wolałbym żeby nie żył. Twoje serce, wszystko, co było tobą zostało stracone i nie mogę przestać o tym myśleć, że teraz jesteś martwy Alex, nie ma cię już, ale twoje serce nadal tu jest i nienawidzę tego – nie wiedział, że płacze dopóki nie zaczął dławić się swoim szlochem. – Wiem, że codziennie ktoś umiera w tym szpitalu, wiem, że nie tylko ja straciłem kogoś bliskiego, ale czasami Alex nie mogę oddychać. Czasami najprostsza rzecz jest tak trudna. Czasami mam wrażenie, że każdy oddech, który chce wziąć sprawia mi ból, a płuca zaciskają się i nie dociera do nich tlen. Czuje, że mogę utonąć, mam wrażenie, że jestem pod wodą, a nie ma nikogo, kto mógłby mnie z niej wydostać. Jestem taki samotny, ciągle czuję się smutny i przybity. Nie mam nikogo, jestem zupełnie sam. Nie wiem czy będę potrafił jeszcze uśmiechać się, rozmawiać normalnie z innymi ludźmi czy będę w ogóle potrafił żyć. Nie wiem czy chcę żyć w takim świecie, w którym nie ma już ciebie. Zasypiam smutny, budzę się smutny, a wszyscy dookoła wydają się szczęśliwi. Później nagle uświadamiam sobie, że przecież jakiś rodzic stracił dziecko, a jakieś dziecko straciło matkę i że nasz świat składa się z ciągłych powitań i pożegnań. I wiem, że muszę udźwignąć ten ból niezależnie od tego jak wielki by był, ale teraz nie mam siły, by być silnym. W tej chwili nie chce myśleć o stracie innych ludzi, teraz chce czuć tylko swoje cierpienie i chce nienawidzić tego mężczyzny, który stoi w tej chwili na korytarzu, którym byłaś przewożony i śmieje się z pielęgniarkami, które mówią jak za nim tęskniły, jakim dobrym pacjentem był. Nie rozumiem, dlaczego nikt z nich nie wspomina ciebie, dlaczego nikt nie mówi, jak młody byłeś, jak wiele mogłeś jeszcze zrobić dla tego świata, jak ważne było twoje istnienie. Tak bardzo za tobą tęsknię – zamilkł, a telefon wyślizgnął się z jego dłoni, spadając gdzieś pod siedzenie. Płakał nie mogąc przestać i chyba nie miał sił, by przestawać. Załzawionymi oczami popatrzył na swój strój i zamarł widząc krew na niebieskim materiale. Jak w amoku zaczął zrzucać z siebie fartuch, pozostałość po przeprowadzonej operacji, a jego płacz mieszał się z krzykiem. Potrzebował pomocy, potrzebował kogoś, kto powiedziałby mu, że za jakiś czas wszystko będzie dobrze, ale dookoła nie było nikogo, w jego życiu nie było nikogo. Nie miał nikogo bliskiego.
Pager zadzwonił nagle i był jak uderzenie prosto w twarz. Musiał wziąć się w garść. Był potrzebny, ktoś go potrzebował. Był bałaganem z załzawionymi, opuchniętymi oczami i czerwoną od płaczu twarzą, ale to było jak znak, jak coś, czego potrzebował. Miał po co żyć, nawet jeśli czasami wydawało mu się że jest inaczej.
Szedł szybkim krokiem w stronę wejścia i gdy drzwi rozsunęły się przed nim, zobaczył go. Minęli się w progu, jak nieznajomi, więc dlaczego Louisowi wydawało się, że go zna. Zatrzymał się, obserwując jego oddalającą się postać. Miał nadzieję, że już nigdy nie zobaczy tego człowieka na oczy.
Wtedy widział go po raz drugi.
Nie wiedział, dlaczego znajduje się w tym miejscu, co doprowadziło go właśnie przed ten bar, który omijał od wielu lat. Nigdy nie zdecydował się wstąpić, by wypić drinka, zjeść coś. Współpracownicy wielokrotnie zapraszali go na wspólne wyjścia, ale zawsze znajdował jakąś wymówkę. Zresztą nigdy nie znalazł przyjaciół wśród innych lekarzy. Oczywiście był Liam, ale relacje między nimi osłabła w ciągu tych wszystkich lat po stażu i rezydenturze. Pracowali w jednym szpitalu, ale każdy z nich znalazł inną drogę do realizacji swoich marzeń i pragnień. Teraz stał przed drzwiami i zastanawiał się, co takiego w zasadzie wyprawia. To nie był dobry pomysł, był o tym przekonany, ale stopy samoistnie doprowadziły go do tego miejsca i teraz czuł, że nie ma już odwrotu, powinien przekroczyć próg i znaleźć się w końcu w miejscu, które przerażało go od lat. Pewnie stałby jeszcze przez jakiś czas na zewnątrz, gdyby nie krople deszczu, które uderzały prosto w jego twarz i ciało nieosłonięte przez parasol. Nie pamiętał już, kiedy tak naprawdę był świadkiem prawdziwych śnieżnych świąt. Zresztą nie obchodziło go to, może w przeciągu ostatnich lat były takie święta, ale zazwyczaj spędzał je na swoim oddziale lub brał dodatkowy dyżur na izbie przyjęć. W takich sytuacjach śnieg, deszcz, wichura mieszały się ze sobą i nie były dla niego kompletnie istotne. Kiedy zamykały się drzwi od szpitala, cała reszta świata pozostawała już za nim. Nic nie było istotne. Pogoda, rodzina, ludzie, którzy tam zostali. Liczyła się tylko praca. Kolejne zadanie do wykonania, kolejne życie do ocalenia i tak funkcjonował już od ponad 10 lat.
- Dalej Louis, znajdź w sobie w końcu odwagę. Co złego może się wydarzyć? Nic gorszego niż dzisiaj nie może się już stać - starał się zdopingować samego siebie i namówić do przekroczenia progu. Najpierw oczywiście musiałby otworzyć drzwi, a później przekroczyć próg.
Usłyszał potężny grzmot i podskoczył ze strachu. Obejrzał się za siebie, dookoła nie było nikogo, ludzie pewnie już świętowali z najbliższymi. Tego z pewnością się nie spodziewał. Burza w grudniu to było co najmniej nieoczekiwane, ale przyzwyczaił się już, że w jego życiu nieoczekiwane wydarzenia miały miejsce bardzo często, więc powinien się do nich przyzwyczaić. Wiedząc, że innego znaku już nie dostanie, nacisnął klamkę i przekroczył próg miejsca, które było dla niego czymś zakazanym, nieodkrytym, jakimś miejscem, którego obawiał się i odczuwał do niego lęk całkowicie niewytłumaczalny i nieuzasadniony. Teraz był już tu w środku i nagle okazało się, że miejsce, którego się bał było całkowicie zwyczajne. Rozejrzał się dookoła i zauważył, że bar nie był tak duży, jak wcześniej mu się wydawało. Sala była opustoszała, ale nie powinno go to dziwić. Lekarze, którzy zostali w szpitalu, mieli dyżur, a reszta z pewnością wróciła już do swoich domów i spędzała czas z najbliższymi. Innych klientów nie było, ale to miejsce było przeznaczone głównie dla lekarzy. Bar znajdujący się koło szpitala to mogło być coś dziwnego, ale okazało się, że ten ekscentryczny pomysł zdał rezultat i to nawet bardzo.
Z głośników sączyła się wolnym rytmem, leniwa melodia, która o dziwo wcale nie brzmiała jak jedna z tych krzykliwych, świątecznych piosenek z dużą ilością dzwoneczków w tle. To dobrze. Wydawało mu się, że w tej chwili nie zniósłby niczego radosnego, opowiadającego o cudownych, rodzinnych świętach z choinką i jemiołą gdzieś w oddali. Teraz, gdy znalazł się już w środku, nie wiedział, co mógłby zrobić, czy powinien się upić, czy może zamówić coś do jedzenia. W zasadzie uświadomił sobie, że od dawna nie jadł. Brak innych klientów uświadomił mu, że to miejsce może zostać zaraz zamknięte, bo przecież było już po północy, a bary chyba nawet w święta miały jakieś ograniczenia. W końcu barman też chciałby wrócić do domu i spędzić ten czas z kimś, kogo kocha, albo chociaż odpocząć, pójść spać. Kto chciałby w święta stać za ladą i serwować drinki jakimś desperatom próbującym utopić swoje smutki w kieliszku. Ruszył w stronę baru, rozglądając się po drodze, poznając wystrój tego miejsca. Widział ciemne, małe stoliki, niewielkie lampki poustawiane na blatach, wprowadzające przyjemną, spokojną atmosferę taką, która pozwalała odpocząć, wyciszyć się, zapomnieć o traumach minionego dnia. Może zaczynał rozumieć, dlaczego jego współpracownicy tak bardzo lubili to miejsce i odwiedzali je wręcz tłumnie. Cóż, właściciel pewnie nie mógł narzekać na brak pieniędzy, lekarze po nieudanych operacjach, albo przeciwnie po tych, w których odnieśli wielkie sukcesy, chcieli świętować albo topić swoje smutki. Byli idealnymi klientami takimi, którzy mają masę problemów, które chcą przegadać z najlepszym terapeutą - barmanem.
- Dobry wieczór – spokojny głos, który odezwał się niespodziewanie, sprawił, że obrócił się szybko w stronę gdzie stał nieznajomy.
- Dobry wieczór – mruknął, zbliżając się d baru. – Jest jeszcze otwarte?
- Tak, chciałem za chwilę zamknąć, pomyślałem, że w czasie burzy raczej już nikt nie wpadnie, ale chyba się myliłem – mężczyzna był wysoki i szczupły, uśmiechał się pogodnie mimo zmęczenia, które było widoczne na jego twarzy.
- Mogę wyjść – wskazał kciukiem na drzwi za sobą, robiąc krok w tył. Tak byłoby nawet lepiej, ulotniłby się szybko i zapomniał o tej chwili słabości.
- Nie, nie – zaprotestował szybko – proszę, usiądź, to znaczy, niech pan usiądzie – poprawił się szybko. - Co mogę podać doktorze Tomlinson?
- Znamy się? – nie przedstawiał się, ale ewidentnie został rozpoznany.
- Nie, nie znamy, ale lekarze, którzy odwiedzają to miejsce zazwyczaj dużo mówią i często używają nazwisk, więc trochę o panu słyszałem. To czego byś się napił?
- Whisky poproszę, a mówiąc o lekarzach, pewnie chcesz powiedzieć, że okropne z nas plotkary – usiadł na stołku barowym i oparł się ciężko o ladę. – To czego ciekawego dowiedziałeś się w ostatnim czasie? – spojrzał na mężczyznę, który z wprawą nalewał bursztynowy płyn do szklanki z lodem.
- Na ostatnim przedświątecznym spotkaniu wszyscy mówili o tym, że pacjent doktora Horana z ciężką depresją nareszcie poczuł się lepiej i leki zaczęły działać, podobno doktor Payne spodziewa się drugiego dziecka, a pielęgniarka Lauren zostanie babcią. Wszyscy mówili też o doktorze Tomlinsonie, który operował półroczne dziecko i wszczepił mu mechaniczną zastawkę. Zrobił coś niesamowitego, wszyscy mówili o nim, jak o super bohaterze.
- Liam będzie miał drugie dziecko – mruknął pod nosem, zastanawiając się co poszło nie tak z ich przyjaźnią. Nie miał pojęcia, że Liam ma dziecko, a co dopiero dwoje dzieci. Cholernie spieprzył wszystko w swoim życiu i sam decydował o swojej samotności, w której tonął każdego dnia. Wcale nie szukał brzegu, wprost przeciwnie chciał dotknąć dna i pozostać tam na zawsze.
- Tak, podobno starali się od dłuższego czasu, więc to naprawdę dobra wiadomość – brunet uśmiechał się przez cały czas i mówił o lekarzach, jak o swoich dobrych znajomych. Może tak właśnie było, jeżeli pracował w tym miejscu od dawna z pewnością znał ich wszystkich bardzo dobrze. – Twój napój – podsunął mu szklankę, którą Louis opróżnił jednym ruchem. – Nie widziałem cię tu wcześniej doktorze Tomlinson. Byłeś jak jakaś postać z legend, wszyscy mówią, że istnieje, ale nikt tak naprawdę jej nie widział.
- Ponieważ nigdy tu nie byłem – odparł krótko, nie tłumacząc, dlaczego udawał, że to miejsce nie istnieje. Nie musiał tłumaczyć się nieznajomemu. – Pracujesz w święta? Twój szef chyba jest okropnym człowiekiem.
- Ja jestem tym złym szefem – młodszy mężczyzna zaśmiał się, wolnym ruchem wycierając blat, który i tak był czysty i błyszczący, to musiał być jakiś ruch, który wykonywał z przyzwyczajenia, automatycznie, tak jak Louis mył dokładnie swoje dłonie przed każdą operacją.
- Jesteś właścicielem? – zaskoczony spojrzał na niego i zauważył, jak skinął głową. – To dlaczego pracujesz w święta?
- Pomyślałem, że lekarze albo rodziny pacjentów będą szukać jakiegoś miejsca w którym można coś zjeść albo wypić, więc zdecydowałem się otworzyć, a jutro, a w zasadzie już dzisiaj pojadę pewnie do moich rodziców. Nie mam daleko, kilka lat temu przeprowadzili się do Londynu, więc to żaden problem.
- Pewnie ucieszyliby się, gdybyś już teraz był w domu – mruknął, odpychając od siebie pustą szklankę, prosto w wyciągniętą dłoń barmana, który sprawnie napełnił ją i podał.
- Jestem u nich wystarczająco często, więc nie zdążyli nawet zatęsknić. A ty doktorze Tomlinson? Co robisz o północy w moim barze, pierwszy raz w życiu? I jestem Harry - wyciągnął w jego stronę dłoń, w którą Louis wpatrywał się w milczeniu, nie chwytając jej. Nie mógł uścisnąć jego dłoni, nie wybaczyłby sobie tego. Harry przysiadł na krześle po drugiej stronie baru, nie komentując w żaden sposób tak dziwnego, niekulturalnego zachowania.
- Louis – przedstawił się cicho, nie wiedząc, czy chce, by ten człowiek mówił do niego bezpośrednio, używając imienia. – Byłem w pracy i pomyślałem, że mam ochotę się napić. To było jedyne otwarte miejsce, więc oto jestem - to była bardzo skrócona wersja, niemówiąca o tym, co wydarzyło się w szpitalu i co tak naprawdę doprowadziło go do tego baru. Nie chciał nawet o tym myśleć, później poukłada sobie w głowie te wszystkie myśli i to, co miało miejsce w sali, którą odwiedzał regularnie od trzech lat.
- Dlaczego nie przychodziłeś wcześniej? – Harry był ciekawski, nie wścibski w ten zły, irytujący sposób, ale zadawał dużo pytań i bardzo chciał podtrzymać rozmowę.
- Nie chciałem kogoś spotkać – nie chciał się upić, dlatego wypił tylko łyk palącej cieczy, która rozgrzewała go dość szybko. Wiedział, że przyjście tutaj było błędem, ale zrobił to i nie mógł już cofnąć decyzji, którą podjął. Zrzucił z ramion czarny płaszcz, który miał na sobie. Był stary i znoszony, ale nigdzie nie wychodził, więc nie przejmował się swoim wyglądem i ubraniami. W szpitalu zawsze miał na sobie kitel albo wygodne spodnie i koszulkę. Nie miał życia poza pracą, więc nie kupował nowych ubrań, ale teraz dziwnie spojrzał na płaszcz i zauważył, jak źle wyglądał.
- Kogoś z pracy? To jakiś twój rywal? Każdy z was chce zostać ordynatorem czy może rywalizujecie o serce jakieś pięknej pani doktor? Może doktor Rose? – brunet podbierał brodę na dłoni i przyglądał mu się badawczo. Mówił dużo, ale dość wolno, chociaż teraz wydawał się też niezdrowo zainteresowany życiem osobistym Louisa.
- Nie, to nie jest ktoś z pracy. To osoba, której nienawidzę od wielu lat, ale teraz chciałem po prostu się napić i przez chwile po prostu wyjść ze szpitala - nie wiedział, dlaczego z nim rozmawia i mówi to wszystko. Może faktycznie taka była moc barmanów, potrafili wyciągnąć z człowieka każdą informację. – I powinieneś przestać oglądać Chirurgów, takie dramaty mają miejsce tylko w serialach.
- To musi być ktoś okropny, jeśli go nienawidzisz, ale cieszę się, że przyszedłeś. Dziś nie odwiedził mnie nikt rozmowny i ciekawy. Rozumiem, dlaczego dziś każdy woli być z bliskimi, to takie typowe w święta i dobrze, tak powinno być.
- Ja też nie jestem rozmowny, a już tym bardziej ciekawy. Wiedziałbyś gdybyś mnie znał – parsknął śmiechem, chociaż wcale nie był rozbawiony. Przeciwnie czuł, że za chwilę może zacząć płakać, a to byłaby najbardziej kompromitująca sytuacja, w której się znalazł. Miał wrażenie, że tej nocy znajduje się na krawędzi obłędu.
- Jesteś doktorem Tomlinsonem, jesteś najciekawszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem i od pierwszej chwili, kiedy przekroczyłeś próg mojego baru czułem, że skądś cię znam. Nadal to czuję, ale nie mam pojęcia, dlaczego – Harry zamilkł na chwilę, pozwalając Louisowi przetworzyć to, co powiedział. Pracując w tym barze, na co dzień spotykał wielu lekarzy i specjalistów, poznawał już kiedy są szczęśliwi i beztroscy, a kiedy w ich pracy stało się coś naprawdę złego. Louis był przygnębiony, wyglądał jak człowiek, którego przygniótł ciężar życia. Doktor Tomlinson powinien być człowiekiem sukcesu, słyszał o jego przełomowych operacjach, o wielu pacjentach, którym uratował życie. Lekarze plotkowali, że Louis miał zostać ordynatorem, ale odmówił już wielokrotnie przyjęcia tego stanowiska. Myślał, że mężczyzna siedzący naprzeciwko już nigdy się nie odezwie, ale nagle coś się w nim zmieniło.
- Mój pacjent zmarł tej nocy – wyrzucił z siebie nagle, zanim zdążyłby pomyśleć, że to fatalny pomysł, by dzielić się tym z Harrym, by dzielić się tym z kimkolwiek. Nigdy nie rozmawiał z nikim o swoich pacjentach, o tym, co czuł po ich stracie.
- To było nagłe?
- Śmierć nigdy nie przychodzi nagle, zawsze coś ją zapowiada, a teraz mam wrażenie, że coś przegapiłem i to moja wina. Byłem jej lekarzem i powinienem o nią zadbać, powinienem dać jej szanse, by mogła dorosnąć, podejmować samodzielne decyzje, pójść na studia. To było moje zadanie i je spieprzyłem rozumiesz? – właśnie dlatego nie lubił rozmawiać o tym co działo się w szpitalu, nienawidził mówić o swoich emocjach, w jednej chwili eksplodował złością i nie potrafił tego powstrzymać, a złość wylewała się z niego coraz obficiej.
- Chorowała od dawna? – Harry powinien się zamknąć i przestać pytać. Tak zachowałby się każdy normalny człowiek, ale najwidoczniej z nim też było coś nie w porządku. Nie wiedział, kiedy zamilknąć.
- Można powiedzieć, że od urodzenia, ale to niczego nie zmienia. Powinienem był coś wymyślić, powinienem znaleźć dla niej serce, takie, które byłoby idealne, ale zamiast tego postanowiłem wszczepić jej VAD i czekałem, cały czas czekałem, a dziś się zatrzymała i wszystko się skończyło.
- Znalezienie serca nie jest proste, nie możesz się obwiniać. Jestem pewien, że zrobiłeś wszystko, by jej pomóc.
- Nie masz pojęcia, o czym mówisz – wplótł dłonie we włosy i szarpnął za nie nerwowo – Amelia miała żyć, ale się zatrzymała. Walczyłem o nią, naprawdę o nią walczyłem – powtarzał, zaciskając mocno powieki, chcąc przez chwile nie patrzeć na irytująco opanowaną twarz Harry'ego. – Ale nie byłem w stanie sprawić, by jej serce zaczęło bić.
- Wiem, że cierpisz i bardzo mi przykro, ale pomyśl o wszystkich osobach, które uratowałeś. Wiem, że Amelia była dla ciebie ważna, ale nie jesteś cudotwórcą, nie możesz uratować wszystkich nawet, jeżeli bardzo byś tego chciał.
- Nie masz pojęcia, co czuje, nic nie wiesz o moim cierpieniu – poderwał głowę i spojrzał na Harry'ego, który wyglądał na zmartwionego. – Nie patrz na mnie w ten sposób. Mam dość tego współczucia wymalowanego na twojej twarzy. Ona całe swoje dzieciństwo spędziła w szpitalu. Zasłużyła na coś więcej.
- Wiem, jak to jest, kiedy życie ucieka ci przez palce, kiedy czeka się na ratunek, a on nie nadchodzi – Harry w końcu przestał się uśmiechać, wyglądał jak ktoś, kto mógłby zrozumieć i Louis doskonale wiedział, dlaczego, a to budziło w nim jeszcze większą złość. – Wiem, że Amelia nie żyje, wiem, że chciałeś ją uratować i że będziesz się obwiniać przez bardzo długi czas, ale to nie przywróci jej życia.
- Gdybyś widział jej rodziców, ludzi, których znam od kilu lat. Musiałem wyjść z jej pokoju i ich spotkać. Myślisz, że chciałem to zrobić? Rozmawiać z nimi? Powiedzieć im, że ich mała córeczka właśnie umarła?
- Domyślam się, że nie, ale byłeś jedyną osobą, która musiała to zrobić prawda? Nikt inny nie mógł cię wyręczyć i wcale byś tego nie chciał.
- Wyszedłem do nich, a oni już płakali, tak jakby wiedzieli, że życie ich rodziny od tej chwili nie będzie już takie same, że wszystko się skończyło. Byłem jak śmierć, która idzie w ich stronę. Jak ponury żniwiarz, który idzie do nich tylko po to, by przekazać im okrutną prawdę. Twoja najbliższa osoba odeszła i to koniec. Lata walki na nic, jej już nie ma. I chociaż uczą nas tego od pierwszych dni stażu, dziś to było najtrudniejsze, co musiałem zrobić w całej mojej lekarskiej praktyce. Wyjaśniłem, że serce Amelii było wyczerpane i po prostu się zatrzymało, a my nie byliśmy w stanie jej pomóc.
- Co powiedzieli?
- Nic, po prostu zaczęli płakać. Płakali w sposób, który doskonale znam, ponieważ taki dźwięk wydobywa się tylko z ludzi, którzy stracili kogoś najważniejszego w życiu, więc ich zostawiłem i przyszedłem tutaj. Zapewniam cię, że od dziś nie usłyszysz raczej żadnych dobrych plotek o doktorze Tomlinsonie.
- Chciałbyś napić się herbaty? – Harry wstał i ruszył w stronę drzwi, zamykając je na klucz. Wracając wyłączył kilka małych lamp stojących na stolikach, a salę powoli otulała ciemność. – Bar i tak jest już zamknięty, a ja napiłbym się czegoś.
- Masz tu dość duży wybór – wskazał na ścianę, na której były poustawiane alkohole. Zaskoczyła go ta nagła zmiana tematu. Spodziewał się, że mężczyzna będzie go pocieszał i nadal wmawiał, że to nie jego wina, ale tak się nie stało.
- To nie jest dla mnie i myślę, że dla ciebie też nie. Upicie się w niczym ci nie pomoże. Jesteś smutny Lou, a na smutki najlepsza jest herbata, a nie alkohol, który jeszcze bardziej namiesza ci w głowie.
Zamarł, gdy usłyszał tak dobrze sobie znane zdrobnienie. Lou. Od lat nikt nie zwracał się do niego w ten sposób. Obserwował Harry'ego, który stał przy jakiś drzwiach, prowadzących pewnie na zaplecze. Nie znał tego człowieka i nie chciał poznawać, ale coś nadal nie pozwalało mu odejść. Zsunął się z krzesła i ruszył za brunetem, który posłał mu jeszcze jeden z tych dziwnych uśmiechów i zniknął za drzwiami. Louis nie powinien mu ufać, ale tej nocy czuł się tak źle i przez chwilę chciał poczuć się tak jak dawniej, jak ktoś kto ma przyjaciela, kogoś kto go rozumie i wspiera. Wszedł do pomieszczenia za Harrym i zauważył, że mężczyzna porusza się po czymś, co przypomina pokój połączony z kuchnią.
- Mieszkasz tutaj? – rozejrzał się po pokoju zanim ponownie skupił się na brunecie, który kręcił się przy części przypominającej kuchnię.
- Nie, wolę rozdzielać pracę i dom, ale czasami miło jest ukryć się tutaj, usiąść na wygodnej kanapie i wypić herbatę – wyjaśnił, stawiając na stoliku dwa kubki z parującą herbatą. – Mleko i cukier, już podaję – podsunął Louisowie dwa naczynia, nie zauważając jego zaskoczonego spojrzenia. Zauważył biały świąteczny kubek z kotem. – Chciałbyś coś zjeść? Nie zaproponuję ci niczego mięsnego, bo sam nie jem mięsa, ale może naleśniki albo jajecznica?
- Nie musisz dla mnie gotować – usiadł na ciemnozielonej kanapie, która faktycznie była bardzo wygodna, dużo lepsza niż ta którą miał u siebie w mieszkaniu. – Jesteś wegetarianinem? - Harry najwyraźniej nie czekał na to, co wybierze i sam zabrał się za przygotowywanie jajecznicy. Louis obserwował go uważnie, starając się stłumić wszystkie te emocje, które kłębiły się w nim, od kiedy tylko zatrzymał się przed tym barem. Z każdą mijającą minutą, uświadamiał sobie, że nie powinien tu przychodzić i popełnił kolosalny błąd. Wiedział, że w końcu nie powstrzyma się i powie coś, co nigdy nie powinno być powiedziane, ale jak głupiec siedział tutaj zamiast uciekać. Ignorował wszystkie znaki ostrzegawcze.
- Tak, chociaż nadal nie mogę w to uwierzyć – Harry zerknął na niego przez ramię, po chwili wracając do gotowania. – Odkąd pamiętam uwielbiałem mięso, może nie objadałem się nim bardzo często, ale naprawdę je lubiłem, Później zachorowałem, miałem operację i coś się zmieniło, mięso nie smakowało już tak dobrze, w zasadzie było mi po nim całkiem niedobrze, więc szukałem przyczyny, a w końcu spróbowałem jeść coś innego i to było jak strzał w dziesiątkę. Tak już zostało i całkiem mi z tym dobrze, chociaż nie jestem jakiś restrykcyjny, gdybym nagle poczuł ochotę na burgera to myślę, że nic, by mnie nie powstrzymało – wyłączył palnik i usiadł na małej pufie po drugiej stronie stolika. – Proszę, to niewiele, ale wydaje mi się, że nic dziś nie jadłeś - podsunął bliżej niego talerz z jajecznicą i grzankami.
- Dziękuję – chwycił widelec i powoli zaczął jeść, nie pamiętając, kiedy ktoś zrobił dla niego coś tak miłego. To nie było dla niego łatwe, przyjąć coś od tego mężczyzny, od Harry'ego. Starał się unikać jego wzroku, ale te zielone tęczówki wpatrywały się w niego łagodnie, obserwując każdy ruch. – Całkiem smaczne.
- To tylko jajecznica, wolałbym przyrządzić coś smaczniejszego, ale tutaj raczej nie mam zbyt dużego pola do popisu – brunet uśmiechnął się i zamilkł na chwilę, ale widać było, że chce powiedzieć coś jeszcze. – Dlaczego nie spędzasz świąt z rodziną? Wydaje mi się, że takimi pechowymi dyżurami obdarowywani są ci młodsi lekarze.
- Sam zaproponowałem, że przyjmę ten dyżur. Lepiej żeby w domu zostali ludzie, którzy faktycznie mają z kim spędzać święta – wzruszył ramionami, nie przerywając jedzenia. Chyba faktycznie był bardzo głodny.
- Napij się – Harry wskazał na kubek, traktując go trochę jak dziecko albo kogoś nierozgarniętego. Może faktycznie sprawiał takie wrażenie, jakiegoś człowieka z problemami psychicznymi, który nie jest w stanie normalnie egzystować. Czasami czuł się właśnie tak, więc Harry pewnie nie pomylił się za bardzo. – Nie masz rodziny doktorze Tomlinson?
- Przed chwilą nazywałeś mnie Lou, a teraz wróciliśmy do doktora Tomlinsona? – spojrzał na niego, ale nie wiedzieć czemu czuł, że nie było w nim wrogości, która przecież powinna tam być, jak jego stała towarzyszka. – I wiesz, każdy ma jakąś rodzinę.
- To chyba przyzwyczajenie. Wszyscy, którzy przychodzą, nazywają cię doktorem Tomlinsonem. Jaka jest twoja rodzina, Lou? Opowiedz coś więcej.
- Jesteś wścibski, to nie jest miła cecha – odsunął pusty talerz i rozsiadł się wygodniej na sofie, czując się tu coraz swobodniej. Otulił dłońmi ciepły kubek, uśmiechając się na widok renifera namalowanego na porcelanie.
- Przykro mi, możesz winić za to moją mamę, to cecha rodzinna – Harry zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, komu byłoby przykro, kiedy uśmiechał się w jego stronę z rozbawieniem. – To co z tą rodziną?
- Moi rodzice nie żyją, tata zmarł, kiedy zacząłem studiować medycynę, więc bardzo dawno temu, a mama odeszła pięć lat temu. Mam tylko siostrę, ale Beth wyprowadziła się do Hiszpanii i nie widzieliśmy się od kilku lat. Ma dwoje dzieci, ale ich nie poznałem, chyba marny ze mnie wujek. Tak więc, jak widzisz, nie bardzo miałem z kim spędzać święta, więc wolałem wziąć dyżur i okazać się chociaż trochę pożytecznym, co też w ostateczności mi się nie udało, ponieważ Amelia zmarła – powiedział to wszystko na jednym oddechu i cieszył się, że ma to już za sobą. Nie był najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszędzie gdzie się pojawiał ciągnęła się za nim ta ciemna, przygnębiająca aura, słyszał jak coś takiego mówiły o nim pielęgniarki. – Tylko nie mów proszę, że jest ci przykro.
- Dobrze, nie będę tego mówić, ale masz siostrę i jestem pewny, że ucieszyłaby się gdybyś ją odwiedził, a słoneczna Hiszpania jest na pewno przyjemniejsza niż grudniowa burza w Londynie.
- Nie sądzę, raczej nie jestem duszą towarzystwa, więc tylko zepsułbym jej te szczęśliwe, radosne święta.
-Nie jesteś? Mi się wydaje, że teraz radzisz sobie całkiem nieźle – Harry mrugnął do niego okiem, sprawiając, że pokręcił tylko głową, nie komentując tego w żaden sposób. – Dobrze, to teraz powiem ci o mojej rodzinie, tak będzie sprawiedliwie. Moi rodzice to bardzo nadopiekuńcze typy, mama najchętniej chciałaby żebym mieszkał razem z nimi. Wiem, dlaczego taka jest, ale jednak mogłaby sobie chociaż trochę odpuścić. Można przecież zagłaskać człowieka na śmierć prawda? Jako lekarz musisz to potwierdzić – zaśmiał się głośno słysząc, co wygaduje Harry. Był naprawdę dziwaczny. – Mój tata oczywiście zgadza się ze wszystkim, co powie mama, okropny z niego pantoflarz, ale zawsze tłumaczę to wielką miłością. Są na emeryturze i całkiem dobrze sobie radzą. Mam jeszcze siostrę, Cassi mniej więcej co miesiąc ma innego chłopaka, który oczywiście jest miłością jej życia, więc planuje ślub, przegląda strony z sukniami i wystrojem sali, a później mija miesiąc i wielka miłość kończy się nagle i pojawia się kolejna. Mama obawia się, że nigdy nie zostanie babcią i nie będzie bawiła się na weselu żadnego ze swoich dzieci. Żyje jeszcze moja babcia, która twierdzi, że jest w tak dobrej formie, że mogłaby brać udział w maratonach, co oczywiście nie jest prawdą, ale nie wyprowadzamy jej z błędu, za to trzymamy z daleka od internetu i wszystkich stron, na których mogłaby wpisać swoje zgłoszenie do biegu. Jesteśmy trochę pokręceni, ale zapewniam cię, że zyskujemy przy bliższym poznaniu.
Harry zakończył swój monolog. To, co mówił brzmiało miło, ale trochę obco. Tak jakby słuchał jakiejś historii o szczęśliwej rodzinie, takiej pełnej humoru i żartu, która potrafi zrelaksować się w swoim towarzystwie i miło spędzić czas. Nie znał tego. Oczywiście jego dzieciństwa było cudowne. Pamiętał te szczęśliwe chwile ze swoimi rodzicami, zabawy z siostrą, momenty pełne śmiechu, radości i zabawy, ale później, została już tylko pustka, wspomnienia, które w większości raczej przywoływały ból i smutek niż radość.
- Jesteście chyba trochę stuknięci - powiedział Louis uśmiechając się przy tym lekko.
- Chciałbym zaprotestować, ale naprawdę nie mogę – Harry roześmiał się dźwięcznie, wpatrując się w Lou błyszczącymi oczami. – Pamiętam cię, doktorze Tomlinson.
- I znowu ten doktor – pokręcił głową, pozwalając jej opaść wygodnie na oparcie kanapy. Przymknął powieki, dopiero teraz czując jak bardzo jest zmęczony. – Mówisz, że mnie pamiętasz? Nigdy wcześniej tutaj nie byłem.
- Tak myślałem, że mnie nie zapamiętałeś – brunet nadal się uśmiechał, ale teraz mnie radośnie. Przysunął się trochę bliżej na pufie, którą zajmował, cały czas przyglądając się Louisowi, który miał teraz przymknięte oczy. – To było w dniu mojej operacji, leżałem na tym niewygodnym, szpitalnym łóżku, kiedy opuściłem mój pokój i jechałem na salę operacyjną. Pielęgniarki zatrzymały się na chwilę i wtedy zauważyłem ciebie. Stałeś pod ścianą i rozmawiałeś z doktorem Liamem. Zauważyłeś mnie i uśmiechnąłeś się, później nawet mi pomachałeś, ale nie miałem sił żeby odwzajemnić gest i...
- I tylko uniosłeś kilka palców – zakończył opowieść Harry'ego, ujawniając w ten sposób, że doskonale pamięta ten dzień. Najgorszy dzień w swoim życiu.
- Pamiętasz – mężczyzna był zaskoczony, Lou nie musiał na niego patrzeć, by wiedzieć, że teraz pewnie patrzy na niego z niedowierzaniem. – Myślałem, że nie wiesz, kim jestem.
- Niestety doskonale wiem, kim jesteś.
-Dlaczego niestety? – Harry zmarszczył brwi, wpatrując się w Louisa z niezrozumieniem. Nie wiedział co ten miał na myśli, mówiąc w ten sposób. To przecież było miłe, znali się, nie byli dla siebie obcymi ludźmi.
- Miałem przyjaciela, miał na imię Alexander. Gdyby żył, miałby teraz trzydzieści siedem lat – wyrzucił z siebie szybko, zanim zdążyłby pomyśleć, jak wielką głupotę teraz robił. Wiedział, że od tego wyznania była już prosta droga to powiedzenia całej prawdy.
- Co się z nim stało? Jaki to ma ze mną związek? – Harry zadał dwa proste pytania, ale kiedy Louis w końcu odważył się na niego spojrzeć, wiedział, że brunet jest świadomy prawdy i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaką rolę odegrał w tej historii.
- Nie powinniśmy o tym rozmawiać – burknął, obejmując się obronnie ramionami. Z tego głupiego radia nadal sączyły się dźwięki jakiś starych, świątecznych piosenek, ale Louis w ogóle nie czuł tego świątecznego dnia, w tej chwili rozważał, czy udałoby mu się wybiec stąd na tyle szybko, by Harry nie mógł go dogonić.
- Dlaczego powiedziałeś, że niestety wiesz, kim jestem? – mężczyzna dalej drążył, zadając te irytujące pytania, a Louis czuł, jak pod skórą zbiera się coraz większa złość, której za chwilę nie będzie potrafił powstrzymać.
- Posłuchaj Harry, nie wiem, dlaczego tu dziś w ogóle przyszedłem, to był błąd i na pewno nie powinniśmy prowadzić tej rozmowy – odsunął kubek, w którym nadal czekała na niego ciepła herbata. Chciał wyjść z tego baru z postanowieniem, by już nigdy więcej tutaj nie wracać. Przez te wszystkie lata miał dobre przeczucie, by unikać tego miejsca jak ognia. Dziś w chwili słabości złamał swoje postanowienie, ale miał zamiar naprawić teraz ten błąd i wyjść pospiesznie. – Powinienem już iść, dziękuję za herbatę i rozmowę.
- Louis, usiądź – Harry nadal patrzył na niego ciepło, chociaż Lou spodziewał się złości i niechęci. Taka reakcja byłaby bardziej odpowiednia. – Proszę, porozmawiajmy. Widzę, że jest ci ciężko, ale możemy o tym porozmawiać.
- Nie masz pojęcia, o czym mówisz Harry. – Wiedział, że teraz pęknie. Amelia, ta noc, spotkanie Harry'ego, tego wszystkiego było za dużo. - Pytasz, dlaczego powiedziałem niestety? Tamtego dnia, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, mój najlepszy przyjaciel, ktoś, z kim wychowywałem się przez większą część mojego życia, został potrącony przez pijanego kierowcę i zmarł. Alexander umarł, a ty jechałeś szczęśliwy na swoją operację, ponieważ nareszcie doczekałeś się tego cholernego serca. Nienawidzę cię od dnia, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy i teraz naprawdę nie mam ochoty udawać, że jest inaczej! – Nie wiedział nawet, że krzyczał i zachowywał się jak furiat, dopóki nie zamilkł i nie poczuł, jak piecze go gardło. Opadł ponownie na miejsce naprzeciw bruneta, który patrzył na niego ostrożnie, ale nadal z tym irytującym ciepłem w zielonych tęczówkach.
- Rozumiem, to dlatego tutaj nie przychodziłeś, chociaż wszyscy twoi przyjaciele są tu stałymi bywalcami – powiedział powoli, nadal utrzymując to wzburzone spojrzenie Louisa, który z trudem powstrzymywał się od krzyku.
- Nie mam przyjaciół – przerwał mu głośnym warknięciem – mój jedyny przyjaciel zmarł.
- Bardzo mi przykro, że straciłeś tak ważną osobę, to musiało być dla ciebie straszne...
- Nie bądź śmieszny, nie zachowuj się jak jakiś psycholog, który chce mi teraz zrobić szybką psychoanalizę.
- Louis, naprawdę jest mi przykro, widzę, że nadal cierpisz, ale ranisz samego siebie.
- Słucham? – skrzywił się, słysząc kolejny bełkot bruneta. Liczył na to, że się pokłócą, że Harry zacznie krzyczeć i go obrażać, że może będzie chciał uderzyć Louisa, ale on cały czas był irytująco spokojny i uprzejmy.
- Znamy się dosłownie godzinę, ale przez ten czas zdążyłem zauważyć, że jesteś samotny i smutny, że obwiniasz się o każdą złą sytuację, która ma miejsce w szpitalu i poza nim. Nie dopuszczasz do siebie nikogo, powiedz, czy przez te dziesięć lat, rozmawiałeś z kimkolwiek o swoim przyjacielu?
- To twoje błędne założenia, nie mają żadnego związku z rzeczywistością. I odpowiadając na twoje pytanie, nie, nie rozmawiałem z nikim o tym, co się wydarzyło i z tobą też nie powinienem, ponieważ nigdy nie miałeś poznać danych Alexa, to jest tajemnica lekarska.
- Przez te dziesięć lat nie było dnia, kiedy nie myślałem o nim, o Alexandrze.
- Nie wymawiaj jego imienia – warknął, uderzając dłonią w stół, wylewając herbatę na ciemny blat. – Nie udawaj, że on cię obchodzi.
- Nie znasz mnie, Louis, nie wiesz tego, ale naprawdę codziennie zastanawiałem się, kim była osoba, dzięki której nadal żyję. Codziennie w myślach dziękowałem mu za to, że dał mi ten najcenniejszy dar na świecie, dał mi nowe życie i nigdy nie będę mógł mu podziękować, powiedzieć jak wdzięczny jestem za wszystko. Nie znałem go, ale nie mów, że mnie nie obchodzi, ponieważ to nie jest prawda. I wiem, że cierpisz, to przerażające, że czujesz się w ten sposób od tylu lat i nikt nie spróbował ci pomóc, ale ratujesz ludzkie życie Louis, a Alexander uratował moje i może to, co teraz myślisz jest prawdą, to, że nigdy nie będę godny tego serca, że na nie zasługuję na nie, ale żyję i staram się dbać o tą część Alexandra, która została mi dana.
- Nie potrzebuję pomocy, nic mi nie jest.
- To jedyne, co zapamiętałeś z tego, co powiedziałem? – Harry pokręcił głową, wstając powoli, szukając czegoś w szafce. – Od dziesięciu lat jesteś w żałobie Louis, jesteś wyczerpany i chociaż się nie znamy to – urwał, wycierając nerwowo mokry stół – to łamie mi to serce, ponieważ jesteś dobrym człowiekiem, jeszcze lepszym lekarzem i nie powinieneś czuć się w ten sposób.
- Proszę cię – prychnął, udając, że bawi go to, co mówił brunet. – Nie potrzebuję współczucia i wsparcia od kogoś takiego jak ty.
-Od kogoś takiego jak ja – Harry powtórzył cicho, odrzucając ręcznik w stronę zlewu. Materiał upadł, ale mężczyzna nie podniósł go, a ponownie usiadł naprzeciwko Louisa. – Mogę zadać ci pytanie? – nie czekał nawet na odpowiedź, kontynuując. – Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz? Rozumiem twój żal, smutek, ale nie mogę zrozumieć nienawiści. Wytłumacz mi to proszę.
- Słucham? Żartujesz sobie? – Louis miał dość, nie na to się pisał, kiedy wchodził do tego baru. Chciał się upić, zapomnieć o całym ciężkim dniu, na pewno nie miał ochoty na rozmowę o Alexandrze. – To chyba oczywiste prawda?
- Nie do końca. Czy to ja odebrałem życie Alexandrowi? Czy to ja go potrąciłem? Czy jechałam pijany samochodem? Czy to ja cię zraniłem w jakiś sposób?
- C-co? – popatrzył na bruneta nie wiedząc, co powiedzieć. Nie tego się spodziewał, nigdy tak naprawdę nie zastanawiał się, dlaczego cały swój żal i złość zrzucił na niemal obcą postać Harry'ego, chorego chłopaka, którego pokochał cały szpital. Nie chciał w tej chwili zagłębiać się w to, co czuł, przez tyle lat unikał rozmów o Alexandrze i swoim smutku, nie chciał teraz tego zmieniać. Wolał udawać, że wszystko z nim w porządku.
- Słyszałeś, co powiedziałem. Nienawidzisz mnie, mogę to znieść, ale nie rozumiem, dlaczego.
- Nie chcę o tym rozmawiać – odwrócił swój wzrok od mężczyzny, spoglądając na małą choinkę ustawioną na komodzie. Kolorowe lampki mieniły się jasnym blaskiem w ciemnym pomieszczeniu, w którym przebywali. Nie wiedział gdzie zostawił swój płaszcz, nie pamiętał nawet, kiedy zdjął go ze swoich ramion. Teraz musiał go odnaleźć żeby jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce.
- Może wtedy byłoby ci łatwiej, gdybyś wyrzucił z siebie to, co czujesz. Dusisz się w swojej złości i sam nawet nie wiesz, dlaczego tak się czujesz. Rozumiem, że nie pogodziłeś się ze śmiercią przyjaciela, o takiej stracie nigdy nie można zapomnieć. Wiem, co to znaczy myśleć o śmierci każdego dnia, przez większą część mojego życia tułałem się od jednego do drugiego szpitala, wszędzie słyszałem tylko jedno, bez przeszczepu nie dożyję dwudziestki, większość tych lekarzy nie pomyliła się. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz miałem dwadzieścia lat i nie byłem w stanie zrobić samodzielnie jednego kroku, byłem tak osłabiony. Wiedziałem, że umrę i chociaż myśl o śmierci towarzyszyła mi każdego dnia, to wcale nie było mi łatwiej zaakceptować to, że za chwilę mnie już nie będzie, a moja rodzina będzie musiała żyć beze mnie. Zdawałem sobie sprawę, że moja mama całe swoje życie podporządkowała mojej chorobie, a po mojej śmierci będzie musiała od nowa zorganizować swój mały świat – Harry wpatrywał się w niego gorączkowo, ignorując to, że Louis nerwowo unikał jego spojrzenia i patrzył wszędzie byle nie na niego. – Tamtego dnia wszystko się dla mnie zmieniło i teraz wiem, że dla ciebie też. Tęsknisz za nim, ponieważ go kochałeś i teraz musisz płacić za całą swoją miłość tym żalem, który odczuwasz – Harry zaczął nagle odpinać guziki koszuli, którą miał na sobie i Louis chyba zgubił wątek, kiedy przeraźliwie mocno starał się powstrzymać płacz. Nie mógł płakać, nie przy tym obcym mężczyźnie. – Lou, musisz sobie pozwolić na ten smutek, a później spróbować żyć dla siebie, ponieważ Alexander odszedł, ale jego serce nadal bije – Harry rozsunął koszulę pokazując coś, co sprawiło, że Louis poderwał się z miejsca i nagle zamarł z oczami wlepionymi w klatkę piersiową bruneta.
Nie myślał o tym nigdy. W całej swojej złości, rosnącej każdego dnia nienawiści chyba nawet raz nie pomyślał o tym, że serce Alexandra nadal tutaj jest, że bije w piersi Harry'ego i gdyby przemógł się i przyszedł tutaj wcześniej, może dotarłoby to do niego lata temu. Blizna była zagojona, długa i pionowa, ciągnęła się przez całą klatkę Harry'ego szpecąc ją brzydko. Chciał tylko ją dotknąć, poczuć pod palcami, by uświadomić sobie, że to mu się nie śni, że naprawdę jest tutaj i rozmawia z kimś, kto miał w sobie cząstkę Alexandra.
- Nie chciałeś czegoś z tym zrobić? Z tą blizną? – nie chciał tego powiedzieć, ale wolał wyrzucić z siebie coś tak nieuprzejmego niż pozwolić sobie na emocjonalny upadek właśnie w tej chwili przed tym człowiekiem.
- Nie, oczywiście, że nie – odparł natychmiast Harry, uśmiechając się ciepło w jego stronę. – Ona każdego dnia przypomina mi o wdzięczności, o tym, że nie powinienem niczego w życiu traktować jako pewnik. Codziennie, kiedy rano przebierałem się myślałem o tym, że dziękuję za to serce, teraz będę mógł powiedzieć, że dziękuję Alexandrowi, nareszcie nie jest bezimienny. – Brunet wyciągnął w jego stronę, ale Louis nie chciał jej przyjąć, nie chciał zbliżać się do tego człowieka, chociaż czuł też nieokiełznane pragnienie, by podejść bliżej, by dotknąć tej ciepłej skóry i poczuć pod swoją dłonią tak znajome bicie serca. – Nie musisz uciekać wiesz? Możesz mnie dotknąć, może to ci pomoże.
- Nie potrzebuje pomocy – warknął, ale bezwiednie zaczął zbliżać się w stronę Harry'ego, zatrzymując się tuż przed nim. Był bliżej niż na wyciągnięcie dłoni.
- Wiesz, życie po przeszczepie jest dziwne. Wszyscy dookoła cieszą się i mówią o cudzie, a ty leżysz w łóżku i zastanawiasz się, czy serce nagle nie zbuntuje się, a twój organizm nie odrzuci tego daru, który otrzymałeś. Później wychodzisz ze szpitala, wracasz do domu i nagle musisz zacząć żyć, a cały świat wydaje się przerażająco obcy, ponieważ jedyne, co znasz, to białe ściany każdej, kolejnej szpitalnej sali. Czy mogę cię o coś zapytać?
- Tak, ale nie wiem, czy będę chciał odpowiedzieć – usiadł na krześle, blisko Harry'ego, ich kolana dotykały się, ale Louis cały czas potrafił jedynie wpatrywać się w unoszącą przy każdym oddechu pierś mężczyzny.
- Wiem, że to nie jest możliwe, ale czy twój przyjaciel był wegetarianinem?
- Tak – mruknął niechętnie, wiedząc, do czego dąży brunet – miał te swoje głupie zasady dotyczące zdrowego odżywiania. Odbijało mu już od dziecka, wyobrażasz sobie, że nie chciał jeść mięsa już jako kilkuletnie dziecko? Jego biedna matka myślała, że oszaleje, wciskała mu różne lekarstwa na apetyt, a on chciał jeść, ale nie mięso. Był takim dziwakiem – zaśmiał się cicho i zamarł, gdy zrozumiał, co zrobił. Nie mówił o Alexandrze, po prostu nie, to był temat zakazany, a teraz czuł, że słowa chcąc wydostać z jego ust i nie chciał przestawać mówić, a co jeszcze dziwniejsze Harry go słuchał.
- Brzmi jak ktoś, kogo mógłbym polubić, chociaż ja uwielbiałem jeść mięso. Wiem, że teraz to tylko dla mojego zdrowia, ale byłem naprawdę zaskoczony, gdy nagle nie mogłem przełknąć mojej ulubionej zapiekanki. Nie wiedziałem, co się stało i wiem, że to brzmi irracjonalnie, ale czuję, że to ma związek z twoim przyjacielem.
- Uważasz, że nie jesz mięsa, ponieważ Alex go nie jadł? To szaleństwo – prychnął, ale sam czuł, że to dość dziwne. – Powiedz mi jeszcze, że lubisz czytać reportaże o sprawach, o których nie masz żadnego pojęcia i słuchasz starej irlandzkiej muzyki, której nikt normalny poza Irlandczykami nie może znieść? – pokręcił głową, myśląc o wszystkich dziwactwach Alexandra. On był naprawdę bardzo specyficzny i zawsze, kiedy mama mówiła, że znalazł sobie specyficznego przyjaciela, znaczyło to mniej więcej tyle co szalonego. Tak, Alex na swoim starym rowerze, z książką wrzuconą do brązowej, wysłużonej torby ze sklepu z używanymi ubraniami był niezwykłym okazem, ale swoją osobą rozświetlał szare życie Louisa. Do czasu aż zgasł zupełnie.
- Cóż – Harry wstał na chwilę i wrócił trzymając coś w dłoniach. – Teraz czytam to. Dostałem od znajomych ze szpitala na urodziny. To chyba miało być zabawne – wzruszył ramionami, kładąc książkę na blacie. Louis zerknął na okładkę i skrzywił się widząc czaszkę na czarnym tle.
- Dostałeś na urodziny reportaż o osobach, które handlują organami? Ktoś miał osobliwe poczucie humoru – zauważył z małym uśmiechem. – Mam przez to rozumieć, że czytasz dziwaczne reportaże tak?
- Tak, polubiłem ja, sprawiają, że czuję się mądrzejszy i poszerzam swoje horyzonty. Kiedy wyszedłem ze szpitala czułem, że wiem tak mało o świecie i nagle to na mnie spłynęło, że przecież mogę się czegoś dowiedzieć w ten sposób, z mądrych książek, które opowiedzą mi o wszystkim, co mnie ominęło przez lata.
- I dowiedziałeś się? Czegoś mądrego?
- Cóż, wiem teraz pełno bzdur – Harry zaśmiał się skrzecząco, a Louis nie potrafił się powstrzymać słysząc ten okropny dźwięk wydobywający się z ust mężczyzny. – Czy Alexander był twoim chłopakiem?
- Słucham? – zamarł, słysząc tak szczere i bezpośrednie pytanie. – Skąd ci to przyszło do głowy? I jak mogłeś nie bać się, zapytać mnie o coś tak osobistego? – pomyślał o swoich współpracownikach, o ludziach, którzy znali go od lat i nadal traktowali go z ogromnym respektem i dystansem, obawiając się tego, jak może zareagować na pewne słowa czy żarty. Teraz Harry, wydawał się przed nim otwarty i całkowicie nie obawiał się tego, jak takie pytanie może zostać odebrane.
- Dlaczego miałbym się bać, Lou?
I znowu te zdrobnienie. Lou, nikt nie zwracał się do niego w ten sposób od lat i czuł, jak emocje zaciskają mu gardło. Może to serce bijące wcześniej w piersi Alexandra, sprawiało, że teraz Harry traktował go w ten sposób, tak jakby znali się od dawna, byli bliskimi przyjaciółmi i mogli zbliżyć się do siebie coraz bardziej.
- Wszyscy inni się boją – nie chciał patrzeć na tą bliznę, ale nie potrafił oderwać od nie oczu. Nie wierzył w pamięć komórkową, był lekarzem, zajmował się sercami od dziesięciu lat i wiedział, że coś takiego nie istnieje, ale wszystko, co mówił i robił Harry, zaprzeczało rozsądnemu podejściu do sprawy.
- Może nie dałeś im się poznać – brunet wzruszył ramionami i nagle chwycił jego dłoń ciągnąć go w swoją stronę.
- Ja i Alexander byliśmy tylko przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi od dzieciństwa, kiedy zaczęliśmy studia, rodzice Alexa przeprowadzili się na północ, chcieli spokojnego życia z dala od miasta. Spędzaliśmy tam wakacje, istna sielanka. Wyobraź sobie, że istnieje miejsce, w którym świat jakby się zatrzymał, wszędzie dookoła łąki, zielone pastwiska i pasące się owce, wzgórza i te kamienne mury, które otaczają wszystkie miasteczka. Piękne miejsce na odpoczynek po studenckiej katordze. – pamiętał tamte czasy, długie spacery i wędrówki po okolicy. Ludzie żyli tam zupełnie inaczej, byli spokojniejsi i pogodniejsi niż w stolicy. – Mama Alexandra piekła takie pyszne ciasta, nigdy nie miałem ich dość.
- Zawsze chciałem wyprowadzić się na północ, chociaż zazwyczaj zrzucałem to na zbyt dużą ilość pooglądanych programów, wiesz na przykład ucieczka na wieś.
- I dlatego otworzyłeś bar w Londynie? - Louis pokręcił głową, słuchając, o czym opowiada Harry.
- To była dość spontaniczna decyzja, ale nie żałuję, chociaż nadal chciałbym przeprowadzić się na północ, tam też mógłbym prowadzić bar.
- Tak, ale nie miałbyś tam tylu lekarzy, którzy kupowaliby drinki po trudnym dyżurze – zażartował, ciesząc się, gdy swoimi słowami wywołał śmiech mężczyzny. Cały czas trzymali się za dłonie, a raczej to Harry trzymał jego dłoń. – Chyba powinienem już iść.
- Louis – brunet zatrzymał go natychmiast, przyciągając jego dłoń bliżej.
Nie wiedział, co powiedzieć. Najchętniej chciałby zasnąć i obudzić się za dwa dni, kiedy będzie po świętach, a może w samego sylwestra, kiedy izba przyjęć będzie wypełniona ludźmi i nie znajdzie nawet chwili na swoje natrętne myśli. Siedział cicho, wpatrując się w oczy Harry'ego, chociaż spojrzenie cały czas uciekało w jedno miejsce, spoczywając na bliźnie na skórze mężczyzny. Chciał to zrobić, może Harry faktycznie miał rację, może mógłby zacząć żyć inaczej, może poczułby chociaż trochę szczęścia albo przestałby odczuwać w stosunku do siebie i innych tą ciągłą złość i niechęć. Powoli wysunął dłoń z uścisku i nieśmiało wyciągnął ją w stronę klatki piersiowej, dotykając miejsca, gdzie znajdował się widoczny ślad po przeszczepie. Chciał w końcu przestać ciągle wspominać śmierć Alexandra, znali się przez lata, wszystkie najlepsze wspomnienia miał właśnie z nim, a teraz potrafił tylko myśleć o dniu, kiedy dowiedział się, że zginął. Miał już tego dość.
Dotknął skóry Harry'ego gestem pełnym czułości i delikatności. Nie pamiętał już, kiedy dotykał drugiego człowieka w sposób inny niż podczas badania czy operacji. Widział swoją dłoń, jak drży coraz mocniej, wiedział, że za chwilę odsunie się i wyjdzie z tego baru, nie wracając tu nigdy więcej, ale wtedy poczuł palce Harry'ego przykrywające jego dłoń, przyciskające ją mocniej do ciepłej skóry. To był jeden krótki moment, ale Louis poczuł te wszystkie emocje przetaczające się przez jego ciało. Czuł pod palcami bijące serce, serce Alexandra, który ofiarował komuś coś najważniejszego, dał Harry'emu szansę na drugie życie. Nie czuł się tak jakby dotykał blizny, nie wydawało mu się, że w tej chwili spotkały się dwie zupełnie sobie obce historie, które los połączył w jednym ciele.
Nie zorientował się, że płacze, dopóki mokre krople nie zaczęły sunąć w dół znikając za kołnierzem koszuli. Nie potrafił powstrzymać łez, teraz chyba nawet nie chciał tego robić. Alexander. Myślał o przyjacielu, te łzy były wspomnieniem ich wspólnych chwil, ich przyjaźni, która miała się skończyć, gdy będą staruszkami i już nic z nich nie zostanie, a została przerwana tak nagle i bezlitośnie. Łzy były hołdem dla Alexa, który podarował komuś życie, podarował je Harry'emu.
Podniósł swój wzrok, wpatrując się w zielone tęczówki mężczyzny siedzącego przed sobą, które tak różniły się od ciemnych oczu przyjaciela. Teraz nie tylko płakał, czuł jak całym ciałem wstrząsają spazmy niepochamowanego szlochu. W tej chwili czuł, że coś niezwykłego połączyło go z Harrym i Alexandrem, losy dwóch zupełnie obcych osób mieszkających w jednym ciele.
- Tak bardzo za nim tęsknię – zaczął próbując mówić spokojnym głosem, ale każde słowo wypełnione było emocjami i dźwiękiem płaczu.
- Wiem, Lou.
- Nie mam już nikogo – poczuł ramiona Harry'ego obejmujące go mocno, przyciskające go do swojego ciała. Pod policzkiem miał teraz ciepłą skórę mężczyzny. – Myślałem, że zawsze będę miał rodzinę, ale zostałem sam, nagle zostałem zupełnie sam – szlochał, wyrzucając z siebie wszystkie emocje, które tłumił przez lata samotności i bólu. – To był mój najlepszy przyjaciel, razem zaczęliśmy studia, razem wybraliśmy specjalizację, mieliśmy plany i marzenia.
- Przykro mi, Louis, to nie powinno się wydarzyć, przykro mi, że musiałeś tak cierpieć – głaskał go po włosach, czując jak cały drży.
Słuchał tego, co mówił, opowieści o przyjaźni, wspólnych żartach i wakacjach, które spędzali razem. Z każdego słowa przebijała się ogromna tęsknota, ale też miłość. Szatyn nie mógł przestać mówić, tak jakby tama powstrzymywanych emocji nagle została przerwana. Wszystkie wspomnienia, prywatne drobiazgi i żarty, wszystkie szczęśliwe i smutne chwile zostały opowiedziane, a Harry słuchał i poznawał Alexandra, całe jego życie, ale przy tym gdzieś między słowami poznawał Louisa, jego historię i czuł, że obejmuje mężczyznę coraz mocniej. Każda łza Louisa, każdy cichy szloch, który wydobywał się z jego ust, był tęsknota za tym, co utracił, wdzięcznością za to co miał i ogromną miłością, którą miał kiedyś w swoim życiu.
- Powinienem iść – wymamrotał Louis, czując nagły wstyd za to, co się wydarzyło w tym miejscu.
- Wiesz, powtarzasz to już kolejny raz – pogłaskał po raz ostatni głowę mężczyzny, odsuwając się od niego delikatnie. – Czy myślisz, że kiedyś przestaniesz mnie nienawidzić?
- To nie tak – zaprotestował słabo, wysuwając się z ramion bruneta, który zaczął zapinać koszulę ospałym ruchem. – Nie sądzę żebym cię nienawidził Harry, po prostu nie do końca poukładałem to sobie w głowie.
- To dobrze, ponieważ chciałem coś zaproponować – nagły entuzjazm bruneta był dziwny i nie bardzo pasował do sytuacji, w końcu Louis nadal miał oczy mokre od łez. – Wiem, że możesz być zły i powiedzieć, że oszalałem, ale przypomnij sobie, że trzy godziny temu przyszedłeś tutaj nienawidząc mnie, a teraz myślę, że możemy zostać dobrymi... - urwał nie wiedząc, jakiego słowa użyć. – Dobrymi znajomymi.
- Trzy godziny? – obrócił się natychmiast w stronę zegara, zauważając, że jest już dawno po północy, w zasadzie niedługo nadjedzie ranek. To było niemożliwe, by spędził tu tyle czasu.
- Mówiłeś, że kochałeś rodziców Alexandra jak swoich i że nie widziałeś ich od dnia pogrzebu. Myślisz, że oni za tobą nie tęsknią? – wiedział, że to ryzykowne, ale musiał spróbować.
- Nie sądzę, myślę, że mnie nienawidzą – wstał i podszedł do okna, wpatrując się w oświetlony napis Szpital. Może mógłby tam od razu wrócić i zabrać się za prace i tak nie miał, po co wracać do mieszkania.
- Dlaczego mieliby cię nienawidzić? Wyjaśnij mi to proszę – po raz kolejny wlał wodę do czajnika i czekał aż zagotuje się i będzie mógł zaparzyć im herbatę.
- Ja żyję, Alexander nie, proste – odwrócił się od okna, spoglądając na Harry'ego, który krzątał się po pomieszczeniu nucąc chwytliwe Fairytale of new york.
- Myślę, że jesteś w błędzie, wydaje mi się, że oni bardzo za tobą tęsknią i chcieliby żebyś się do nich odezwał. Jeżeli Alexander to ich jedyne dziecko, pomyśl sobie, co muszą czuć. Louis, wiem, że to może wydawać się trudne i bardzo bolesne, ale może warto odwiedzić rodziców Alexandra? Myślę, że pomógłbyś w ten sposób im i sobie.
- Chyba oszalałeś. Nie widziałem ich od dziesięciu lat i mam od tak pojawić się w święta w ich domu? I co im powiem? Słuchajcie przepraszam, że się nie odzywałem przez te lata, ale są święta, więc może mi wybaczycie ten brak dobrych manier? – warknął, znowu czując tą rosnącą złość. – Myślałem, że jesteś odrobinę mądrzejszy.
- Widzę, że wrócił ci humor – podał mu kubek z herbatą, przewracając oczami. Usiadł na kanapie, która stała w rogu, układając głowę na miękkim oparciu.
- Proszę? Co powiedziałeś? – podszedł do niego szybko, opadając na wysłużoną sofę.
- Że humor i wrócił.
- Skąd wiesz, że kiedykolwiek miałem poczucie humoru, co? Jak ci to przyszło do głowy? – zapytał z ciekawością obracają się w stronę Harry'ego, niwelując w ten sposób, jakąkolwiek odległość miedzy nimi. Zauważył, jak brunet uśmiechnął się w jego stronę słysząc, o co zapytał.
- Masz to w swoich oczach, ten błysk, który mówi, że kiedyś, dawno temu byłeś żartownisiem, a tutaj – dotknął skóry blisko oczu Louisa. – Masz zmarszczki, musiałeś się kiedyś bardzo dużo śmiać.
- Jesteś upierdliwy i wścibski, wiesz? Nie dziwię się, że pracujesz zupełnie sam w tym ponurym barze, który odwiedzają tylko załamani pacjenci i wykończeni lekarze – miał nadzieję, że zrazi teraz Harry'ego i ten nareszcie zrozumie, że nie warto go tutaj dłużej trzymać. Niestety brunet był chyba dziwakiem, ponieważ zaczął śmiać się głośno, przysuwając się jeszcze bliżej Louisa.
- Posłuchaj Lou, możesz mówić, co chcesz, ale nie zapomnę, o czym przed chwilą rozmawialiśmy, wiesz? Widzę, że się boisz, ale czasami musimy spróbować sami stworzyć sobie rodzinę i jeśli mówisz, że jesteś samotny i cierpisz z tego powodu, to może powinieneś odezwać się do tych osób, które coś kiedyś dla ciebie znaczyły.
- Nie sądzisz, że to będzie dla nich trudne? Moja obecność w ich domu po takim czasie? – bał się, nie chciał powiedzieć tego głośno, ale przez te wszystkie lata często myślał o tym, by odwiedzić Petera i Margaret, ale zawsze strach zaczynał go paraliżować i tłumaczył sobie, że to zły pomysł i powinien skupić się na swoje pracy. Teraz Harry na nowo przywrócił ten pomysł i kiedy słuchał tego, co miał do powiedzenia Styles, czuł, że może powinien podjąć ryzyko.
- Lou – poczuł dłoń na swoim ramieniu. – Myślę, że możecie pomóc sobie nawzajem. Nie wiesz tego, ale może oni też są samotni? Może myślą, że nie odzywasz się do nich, ponieważ są dla ciebie obcymi ludźmi. Wydaje mi się, że nikt inni nie rozumie ich żalu tak dobrze, jak ty.
- Może masz rację – myślał o słowach Harry'ego, niechętnie przyznając mu rację.
- Wiesz, zawsze, kiedy muszę zrobić coś trudnego, co wymaga ode mnie ryzyka, myślę sobie o tym, co najgorszego może się wydarzyć w tej sytuacji.
- Doprawdy? – szatyn zaśmiał się widząc zadowoloną twarz mężczyzny, który był chyba dumny ze swojego pomysłu. – I o czym aktualnie tak myślisz? Co najgorszego może się wydarzyć?
- Teraz? O czym myślę teraz? – powtórzył, upewniając się, o co pyta Louis. – Teraz myślę o tym, co najgorszego wydarzyłoby się gdybym cię pocałował.
- Słucham? – popatrzył na niego zaskoczony, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi, ponieważ usta Harry'ego musnęły jego wargi. Zdezorientowany odsunął się natychmiast, odpychając od siebie bruneta. Patrzył na niego z niedowierzaniem. – Co ty robisz, Harry? Oszalałeś? – zapytał z niepewnością. Nie odczuwał złości, nie rozumiał po prostu, co przed chwilą się wydarzyło, to było całkowicie nieoczekiwane.
- Przepraszam, przepraszam – przepraszał pospiesznie Harry, nadal znajdując się bardzo blisko Louisa. – To było niezamierzone, nie zaplanowałem sobie tego pocałunku przysięgam, ale...
- Ale? – Lou przerwał mu natychmiast, nie mając pojęcia, że jest tutaj jakieś ale. Patrzył na niego zdzwiony, obawiając się, co może za chwilę usłyszeć. Byli dwoma nieznajomymi mężczyznami, ten pocałunek... cóż nie dzielił spontanicznego pocałunku z nikim od jakiś dziesięciu lat i chyba nie tęsknił za tą plątaniną sprzecznych emocji, które odczuwa się w jednej chwili, chociaż teraz w zasadzie nie odczuwał czegoś takiego i może właśnie to powinno być dla niego wyraźnym sygnałem, że coś jest nie tak. – Jest tutaj jakieś ale Harry? Co się dzieje?
- Nie chcę żebyś pomyślał, że jestem jakiś dziwny czy coś, ale – głos mężczyzny nie był już tak pewny, jak wtedy, gdy namawiał Louisa na podróż do rodziców Alexandra, teraz wydawał się nieśmiały i niepewny. – Po prostu od tego dnia, gdy zobaczyłem cię w szpitalu, tak wtedy, gdy jechałem na operacje, byłeś ostatnią osobą, którą zobaczyłem, która uśmiechnęła się do mnie i... – jęknął, kryjąc twarz w dłoniach. – To takie krępujące.
Patrzył na niego zdzwiony i zaskoczony, gdy zaczynał rozumieć, w jaką stronę zmierza Harry. To nie mogło być możliwe, słuchał dalej, ale miał nadzieję, że to nie może być prawda.
- Po prostu wtedy cię polubiłem, ok? Wiem, że cię nie znałem, ale specjalnie przychodziłem tak często z ciastkami, ponieważ miałem nadzieję, że wpadnę na ciebie przypadkiem i będę mógł cię poznać. Po kilku latach straciłem nadzieję, ale nawet, kiedy przestałem przychodzić, nadal czułem, że chcę cię poznać, nie wiem dlaczego, jasne? – Harry kontynuował głosem pełnym niepewności, starając się jak najlepiej wytłumaczyć ten pocałunek.
- Dlatego mnie pocałowałeś? Ponieważ ubzdurałeś sobie, że mnie lubisz?
- Nie, naprawdę cię lubię, tak mi się wtedy wydawało, a teraz, kiedy cię poznałem, polubiłem cię jeszcze bardziej.
- Harry, jestem wrednym, nietowarzyskim pracoholikiem, który nie ma nawet jednego dobrego znajomego. Cały czas spędzam w pracy, mieszkam w nędznym mieszkaniu, w którym praktycznie nie przebywam. Myślę, że mam depresje i stany lękowe przez żałobę, z którą nie potrafiłem sobie poradzić. Przez dziesięć lat gromadziłem w sobie nieuzasadnioną nienawiść do ciebie. Jestem impulsywny, egoistyczny, trudny do zniesienia, mogłeś zapytać pielęgniarki, one muszą mnie nienawidzić – głos Louisa był smutny, ale też pełen determinacji i pewności, że to, co mówi jest prawdą.
- Louis to, co mówisz nie jest prawdą, widzisz wszystko zupełnie w inny sposób, niezgodny z prawdą – Harry zaprotestował szybko, ale widział w oczach szatyna, że ten i tak w to nie uwierzy.
- Nie Harry – przerwał mu stanowczo i oschle. – Nie ma we mnie niczego, co można by polubić, nie ma niczego co jest warte twojej czy czyjejkolwiek miłości, rozumiesz? Jestem trudnym, zepsutym człowiekiem, który sobie nie radzi. Nie ma tu niczego do polubienia.
- Cóż – Harry nie wydawał się pokonany, nadal miał na twarzy pewną determinację i był świecie przekonany, że to Louis się myli. – Dobrze, więc uznaj, że pocałowałem cię, ponieważ byliśmy pod jemiołą.
- Co? – podniósł głowę i faktycznie centralnie nad ich głowami wisiała mała gałązka jemioły, którą Harry musiał tutaj zawiesić jakiś czas temu.
- Jest trzecia nad ranem, a jutro czeka nas długa podróż, pomyślałem, że możemy zostać tutaj i przespać się na tej kanapie, mam tutaj poduszki i koc, a rano zjemy śniadanie i będziemy mogli ruszyć na północ. Co ty na to, panie nie ma we mnie nic do kochania?
-J aka podróż? O czym ty mówisz? – nie nadążał za tokiem rozumowania tego mężczyzny.
- Jedziemy do rodziców Alexandra, rozmawialiśmy o tym niedawno – wyjaśnił podnosząc się energicznie z kanapy tak jakby była dziewiąta rano, a nie trzecia.
- Od kiedy ty i ja to my? – wstał, gdy Harry nieporadnie zaczął próbować rozłożyć kanapę, na której nadal siedział szatyn.
- Myślę, że nasze losy zostały połączone już dawno temu – wyjaśnił z zadowoleniem patrząc na ich dzisiejsze miejsce do spania. – Są i poduszki – rzucił na kanapę dwie poduchy i ciepły, brązowy koc.
- To jakieś szaleństwo Harry – wymamrotał widząc, jak brunet już położył się na swojej połowie i przykrył miękkim, pluszowym okryciem. – Naprawdę masz zamiar spać? Teraz się nie odzywasz? Obraziłeś się? Świetnie, bardzo dojrzale, ignorujesz mnie – nie wiedział, co zrobić, mógłby teraz wyjść, nikt by go nie zatrzymał, problem w tym, że nie chciał opuszczać tego miejsca. Zsunął ze stóp buty i ostrożnie usiadł na kanapie, która oczywiście musiała w tym momencie zacząć skrzypieć. Nie pamiętał już jak to jest kłaść się obok drugiej osoby, jak to jest zasypiać spokojnie, a nie padać z wycieńczenia i zapadać w niespokojny sen, który nie przynosił odpoczynku i ulgi. Wpatrywał się w małe okno, przez które niewiele było widać, a kolorowe lampki nieustannie przypominały mu o tym, że są święta. Obok leżał Harry, który już spał, oddychając miarowo i spokojnie. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów czuł się bezpiecznie i komfortowo i to gdzie? Na zapleczu baru, naprzeciwko swojej pracy, w miejscu, którego uparcie unikał latami, a u jego boku spał mężczyzna, którego zdecydował się nienawidzić.
- Przepraszam Alex, nigdy nie chciałbyś żebym zachowywał się w ten sposób, ale to zawsze ty byłeś tym dobrym z naszej dwójki. Nie chciałem go nienawidzić – spojrzał na wystającą głowę Harry'ego, na ciemne splatane włosy leżące na poduszce. – Tak, masz rację, oczywiście, że chciałem, ale teraz już nie chcę i teraz chciałbym po prostu poczuć się szczęśliwy, tak jak wtedy, gdy byłeś obok mnie – czuł się jak szaleniec mówiący sam do siebie, ale nie potrafił przestać. W radiu zmieniła się muzyka, skoczne irlandzkie hity odeszły w zapomnienie, zastąpione nostalgiczną Norah Jones. Zaśmiał się słysząc kolejną piosenkę, która była idealna w tej sytuacji. – Drwisz sobie ze mnie tą piosenką wiesz? A może dajesz znak. Zawsze byłeś sprytnym, manipulującym dupkiem – zaśmiał się, pierwszy raz wspominając Alexandra z uśmiechem, a nie łzami i rozpaczą. – Nienawidzę tego, że cię tu nie ma, ale teraz myślę, że w jakiś sposób jesteś prawda? I Harry też jest. To jakieś szaleństwo Alex, ale chyba czas sobie odpuścić, nie wiem, dlaczego teraz – urwał, po raz kolejny spoglądając na śpiącego Harry'ego. – Dobrze, tak naprawdę to wiem. Jestem już starym facetem Alex, jeśli teraz niczego nie zmienię myślę, że dołączę do ciebie za kilka lat, a ty wtedy skopiesz mi tyłek, więc spróbuję i jeśli się nie uda, trudno, ale będę wiedział, że się nie poddałem tak, jak przez ostatnie dziesięć parszywych lat. – Chciał się położyć i pójść już spać, ale coś jeszcze nie dawało mu spokoju. Porozmawiał z Alexem i postanowił zmienić coś w swoim życiu, ale chciał porozmawiać z kimś jeszcze z kimś, kto kiedyś był dla niego bardzo ważny. Wysunął telefon, który cały czas miał w kieszeni, nie wiedział, czy cały czas miała ten sam numer, ale musiał spróbować. Jak to mówił Harry, co najgorszego może się wydarzyć?
- Cześć – powiedział, gdy połączenie zostało odebrane, ale nikt się nie odezwał. – To ja, Louis.
- Wiem, kto dzwoni, przecież nie usunęłam twojego numeru i pamiętam twój głos – Ella brzmiała jakby była bardzo zła i wystraszona, pewnie zastanawiała się, co mu odbiło. – Co się stało, Louis? Dlaczego dzwonisz tak nagle? Wiesz, która jest godzina? Jest piąta rano i przypominam ci, że są święta.
- Przepraszam, że cię obudziłem – wydukał, czując się jak zbesztane dziecko. Ella miała w sobie ten matczyny ton, którego pewnie często używała w stosunku do swoich dzieci.
- Nie chodzi o to, że mnie obudziłeś, idioto. Co się stało?
- Nic się nie stało, po prostu nagle zrozumiałem, że jesteś moją jedyną rodziną i że kocham cię i chcę mieć w swoim życiu ciebie, moje siostrzenice i nawet tego szwagra, którego imienia nie pamiętam. Wiem, że spieprzyłem i przepraszam, że zniknąłem na tak długi czas, ale wiesz... było trudno - próbował wytłumaczyć co czuje, ale słowa byłyby zbyt ubogie i niewystarczające, by wyrazić cały ból i tęsknotę, którą teraz odczuwał.
- Lou – Ella pociągnęła nosem brzmiąc płaczliwie. – Odciąłeś się, nie odbierałeś telefonu, nie odpowiadałeś na wiadomości. Wiedziałam, że śmierć Alexa cię zniszczyła, a później odeszła mama i wszystko się dla nas rozpadło. Nie powinnam wyjeżdżać do Hiszpanii, wiedziałam o tym, że źle robię, ale musiała poukładać sobie wszystko i później nie wiedziałam, jak wrócić, ale tęskniłam za tobą każdego dnia i zamartwiałam się. Tak cholernie bałam się, że... że – urwała, bojąc się wypowiedzieć słowa, które miała na myśli. – Bałam się, że zrobisz coś głupiego, Lou.
- Ja też za tobą tęsknię Ella, bardzo i przepraszam, że się odciąłem.
To, co teraz czuł było nie do opisania, słyszał glos siostry, która nie czuła do niego nienawiści, była zła, ale nadal go kochała. Był przytłoczony tym, co czuł, stratą czasu, który nieodwracalnie przeminął i już nigdy nie wrócą do tego, co było, ale bardzo chciał by mieli jakąś przyszłość jako rodzeństwo i on jako wujek. Chciał spotkać swoje siostrzenice, poznać je i sprawdzić czy są tak podobne do Elli.
- Wiesz, kiedy bardzo za tobą tęskniłam i czułam złość, rozmawiałam z mamą – zaczęła nagle siostra, wspominając ich mamę, osobę, którą tak kochali i nadal odczuwali wspólną tęsknotę i ból na myśl o tym, że odeszła. – Strasznie na ciebie psioczyłam i jestem pewna, że wcale, by mnie nie zganiła, nawet wtedy, kiedy klęłam jak szewc.
- Ja też z nią rozmawiałem – przyznał, ocierając łzy płynące po policzkach. Myślał, że wypłakał już wszystkie tej jednej nocy, kiedy spotkał Harry'ego po raz trzeci. – Pamiętasz jak... - urwał, nie wiedząc czy będzie w stanie powiedzieć coś jeszcze bez płaczu.
- Tak, była najbardziej upartą osobą na świecie, jedyną, która umiała postawić nas do pionu, której słuchaliśmy się zawsze i wszędzie i jestem pewna, że teraz jest najszczęśliwsza na świecie.
- Mama chciała, żebyśmy byli blisko – powiedział, odchrząkując, starając się pozbyć tej guli ze swojego gardła, która uniemożliwiała mu normalne mówienie.
- Lou, od jakiegoś czasu razem z Patrickiem myślimy o powrocie, w zasadzie mamy już na oku pewien dom i twój telefon to chyba znak, że czas wrócić.
- Mówisz poważnie?! – wykrzyknął i zasłonił szybko usta, bojąc się, że swoim wybuchem obudził Harry'ego, który oczywiście obrócił się w jego stronę z otwartymi oczami, w których w ogóle nie było widać snu. – Ella to, to cudownie.
- Chcemy przeprowadzić się na północ, cały czas pamiętam wakacje u rodziny Alexandra, mama była wtedy taka szczęśliwa, my też. Chciałabym żeby moje dzieci miały takie wspomnienia.
- Tak bardzo się cieszę, nie mogę się doczekać aż cię uściskam i poznam twoją rodzinę – usłyszał jakieś zamieszanie po drugiej stronie słuchawki – chyba twoja rodzina się budzi, świąteczny poranek przyszedł wcześniej – zażartował, pamiętając, jak jego siostra nienawidzi wczesnego wstawania, nawet w czasie świąt.
- Muszę kończyć Lou, ale kocham cię i zadzwonię do ciebie jutro, to znaczy dzisiaj, ale o jakieś rozsądniejszej godzinie jasne?
- Ja ciebie też i naprawdę nie mogę się doczekać.
Odłożył telefon i zsunął się, kładąc się obok rozbudzonego Harry'ego, który patrzył na niego uważnie. Poczuł, jak dłoń bruneta przesuwa się powoli w jego stronę, a mały palec, dotyka jego drżącej dłoni, leżącej obok poduszki.
- Cześć – wyszeptał Harry, uśmiechając się do niego ciepło. - Wszystko w porządku?
- Cześć – powiedział, patrząc na mężczyznę, zauważając zmęczenie w jego zielonych oczach, ale też miękkość. - Naprawdę myślisz, że jestem do naprawienia? Że jest we mnie coś, co można polubić? – zapytał, starając się zachować spokój, chociaż czuł jak wszystko w nim drży z niepokoju.
- Sam fakt, że zadajesz takie pytanie, świadczy o tym, że jesteś dobrym człowiekiem Lou i nie jesteś do naprawienia, ponieważ nic w tobie nie jest uszkodzone rozumiesz? – połączył ich palce, przysuwając się bliżej Louisa. Pozwolił sobie sięgnąć do niego i drugą dłonią delikatnie przesunął po policzku szatyna, muskając palcami jego szczękę, obserwując jak Louis poddaje się temu dotykowi, pozwalając pocieszyć się w ten czuły sposób. – Masz swoje problemy i trudności, ale one nie przekreślają całego dobra, które w tobie jest. Spotkało cię zbyt dużo cierpienia, ale czas na coś dobrego w twoim życiu Lou. I naprawdę cię lubię, wcale nie chodziło o jemiołę – uzdrowienie Louisa zajmie dużo czasu i będzie wymagało czegoś więcej niż wyszeptanych nad ranem słów i czułego dotyku dłoni, ale Harry jest na to gotowy, czuje jakby całe te dziesięć lat przygotowywał się właśnie na ten moment. Jest gotowy podążać za Louisem i zrobić wszystko, by ten mężczyzna w końcu poczuł szczęście, na które zasłużył.
- Jesteś niezwykły – zaśmiał się płaczliwie, wtulając twarz w poduszkę. – Idźmy spać, za kilka godzin czeka nas podróż. Porozmawiamy o tym później – Louis delikatnie zsunął dłoń Harry'ego ze szczęki i położył ja na poduszce.
Przymknął powieki czując otaczające go ciepło i spokój. Myślał, że będzie się kręcił i męczył nie potrafiąc zasnąć, ale nagle zauważył, ze zaczyna oddychać równo i głęboko, pierwszy raz od dłuższego czasu czując, że poradzi sobie ze wszystkim, co go spotka. Sen, który nadszedł nagle otoczył go uspokajającymi ramionami, w których mógł zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się tego dnia. Nie spodziewał się tego, ale pewien ciężar został dziś zdjęty z jego ramion, a spokój, który zaczął kształtować się w jego duszy, gdy leżał obok Harry'ego był wystarczający na dobry początek tej nowej historii. Ciepło ciała Harry'ego, czułość, którą teraz odczuwał... czułość?
Nie, to było coś silniejszego, ale sam nie wiedział jeszcze, co.
***
Dokładnie pamiętał każdą z chwil, gdy spotkał Harry'ego. Dwa razy w szpitalu i jeden raz w barze w świąteczną noc. To było jego ulubione powiedzenie spotkałem cię trzy razy, chociaż teraz tak bardzo nieaktualne. Od tamtej nocy, która zmieniła wszystko minął rok i nadal czuł się jak szaleniec myśląc o tym, co wydarzyło się w ciągu tych dwunastu miesięcy. Kiedy obudzili się razem w ten świąteczny poranek sądził, że rozejdą się do swoich mieszkań i nigdy więcej nie spotkają, ale oczywiście Harry miał inne plany, a Louis, który przez dziesięć lat izolował się od innych osób i od swoich uczuć nagle został pochłonięty przez emocjonalny huragan, który nazywał się Harry Styles.
Nie sądził, że tak przepadnie, chociaż mógł to przewidzieć pamiętając, że pozwolił pocałować się temu mężczyźnie po kilku godzinach rozmowy, a później spali w jednym łóżku tak, jakby znali się od lat. Następnie wszystko potoczyło się dość szybko, a szaleństwo Harry'ego pochłonęło też Louisa.
Zrezygnował z pracy w szpitalu. Na początku to wydawało się niemożliwym krokiem, ale mając obok siebie wspierającego Harry'ego czuł, że chociaż raz może pomyśleć tylko o sobie. Był zdeterminowany, by zacząć działać, więc złożył wypowiedzenie, pożegnał się z ludźmi, z którymi pracował przez dziesięć lat, a których zupełnie nie znał i nagle był bezrobotny. Przesiadywał w barze Harry'ego od rana do wieczora, męcząc bruneta swoją obecność, chociaż ten chyba nie narzekał. Teraz miał więcej czasu na poznanie swojego mieszkania, ale okazało się, że nienawidzi tego miejsca z całego serca, więc częściej spał na kanapie na zapleczu Harry'ego jęcząc, że ma trzydzieści siedem lat i żadnego pomysłu na siebie.
Ella przeprowadziła się tak jak wspomniała podczas ich rozmowy telefonicznej i teraz nagle miał rodzinę całkiem blisko siebie. To było całkowicie zaskakujące i obce uczucie, móc zadzwonić do siostry, wsiąść w samochód i spędzić weekend z rodziną, której nie miał od lat. Na początku trudno było przebywać w miejscu, które kojarzyło się tylko z Alexandrem, ale później zrozumiał, że przecież to były dobre wspomnienia i chciał je zachować na zawsze. Rodzice Alexandra cóż okazało się, że jak zwykle Harry miał rację. Przyjęli go z otwartymi ramionami, witając jak drugiego syna, a on przypomniał sobie, że przecież właśnie tak go traktowali odkąd tylko pamiętał. Nagle miał siostrę, siostrzenice, szwagra, którego nawet lubił, rodziców Alexandra i .... i miał Harry'ego, zawsze miał Harry'ego. I to zadziwiało go najmocniej.
Nie zastanawiał się długo, gdy zdecydował o wyprowadzce z głośnego Londynu do urokliwego Yorkshire gdzie teraz mieszkali wszyscy jego bliscy. Po przyjeździe Harry zaczął zachęcać go działania i z pomocą najbliższych zaczął planować otwarcie swojego gabinetu. Mógł pomagać, nadal chciał to robić, ale miał już dość stresu, straty pacjentów i nieustannej żałoby, w której stale żył. Był lekarzem, kochał swoją pracę, ale teraz chciał pomagać inaczej, chciał wspierać, słuchać i być, kiedy ktoś go potrzebował, ale nie chciał oddawać całej swojej duszy i serca pracy.
Zresztą serce oddał już komuś innemu i tego też zupełnie nie planował.
Nie spodziewał się, że będzie tak tęsknił za Harrym, którego zostawił w Londynie. Uwielbiał swoje nowe życie, ale tęsknota była nieunikniona i mocniejsza z każdym dniem. W ten sposób wytrzymali trzy miesiące w kwietniu Harry zrzucił na niego kolejną wielką zmianę.
- Mam coś do powiedzenia – zaczął brunet podczas jednej z ich długich rozmów telefonicznych, której nie potrafili zakończyć pomimo później pory.
- Jeśli chcesz po raz kolejny powiedzieć, że powinienem wziąć urlop i cię odwiedzić, przypominam, że widzieliśmy się tydzień temu – powiedział złośliwie, nie kryjąc śmiechu w swoim głosie.
- Co? Nie, nic takiego. Posłuchaj, odkąd się przeprowadziłeś myślałem o tym, jaki jesteś szczęśliwy w Yorkshire, jak kochasz to miejsce i pomyślałem, że chciałbym widzieć to szczęście na własne oczy.
- Nie do końca rozumiem, chcesz mnie odwiedzić? Wpaść na wakacje? – Louis ułożył się wygodniej na poduszkach, wyciszając jakiś nudny program o ogrodach, którego wcale nie oglądał.
- Nie Lou, przeprowadzam się – ekscytacja Harry'ego zawsze była zaraźliwa, ale teraz nie potrafił wydusić z siebie słowa. – Lou? To głupie, tak? Nie powinienem tego robić? Nie cieszysz się.
- Harry to... to zaniemówiłem – wydukał po chwili, gdy brunet zaczął panikować i chciał się rozłączyć – poczekaj, Harry cieszę się, naprawdę bardzo się cieszę. Zaskoczyłeś mnie i to niesamowite – nie chciał powiedzieć zbyt wiele, od jakiegoś czasu ukrywał to, co czuł, chociaż Harry za każdym razem posyłał mu te czułe spojrzenia, które mówiły wszystko. – Dlaczego się przeprowadzasz? Co z twoim barem?
- Tęskniłem za tobą, Lou – wyszeptał nieśmiało, po czym odchrząknął szybko i kontynuował – i chciałbym założyć bar tam na miejscu, rozmawiałem z rodzicami Alexa i powiedzieli, że brakuje miłego pubu w ich miasteczku, więc pomyślałem, dlaczego nie? Mój kuzyn zgodził się zająć barem w Londynie, ponieważ nie chce porzucać tego miejsca, jest dla mnie zbyt ważne i połączyło nas prawda?
- Rozmawiasz z rodzicami Alexa? – z wszystkiego, co powiedział, to zszokowało go najmocniej.
- Tak, to źle? Nie powinienem?
- Nie, nie, przepraszam, chyba jestem dziś zmęczony i za wolno przyswajam te wszystkie rewelacje – nie mógł zrozumieć, dlaczego serce biło mi jak szalone na myśl o Harrym, który będzie na wyciągnięcie ręki, tak blisko. – Rozumiem, że znalazłeś już miejsce na twój pub? A gdzie będziesz mieszkał?
- Tak, Margaret pomogła mi znaleźć idealne miejsce, jest wspaniałe, trochę je odnowię i będę mógł startować. A jeśli chodzi o mieszkanie, to Margaret i Peter zaproponowali mi nocleg na jakiś czas, twoja siostra powiedziała, że mogę zatrzymać się też u niej zanim nie znajdę czegoś porządnego, więc chyba będę spał po prostu u nich na kanapie i ...
- Wprowadź się do mnie – przerwał mu nagle, zanim zabrakłoby mu odwagi i stchórzyłby po raz kolejny, jak wtedy, gdy niemal pocałował bruneta, ale udał nagle, że zauważył rzęsę na jego policzku i odsunął się szybko.
- Słucham? Do ciebie? Jesteś pewien?
- Jeśli tylko chcesz, to tak, bardzo bym tego chciał – czuł, jak się rumieni. Zachowywał się jak nastolatek i mógł sobie wyobrazić, jak Alex zanosiłby się teraz śmiechem gdyby mógł go zobaczyć.
- Tak, tak Louis, już nie mogę się doczekać. Ja...
- Dobrze, więc ustalimy wszystko później, a teraz czas na spanie, jutro mam wczesne wizyty domowe – przerwał, wiedząc, co chciał powiedzieć Harry, rozpoznał ten jego czuły ton głosu, którym zawsze zwracał się do niego w takich chwilach. Bał się, co mógłby teraz powiedzieć. Chyba nie był jeszcze na to gotowy.
Pamiętał to jakby wydarzyło się wczoraj. Harry wprowadził się z całym swoim blaskiem i ciepłem, które rozjaśniło życie Louisa tamtego świątecznego dnia. Pub okazał się sukcesem, pewnie dzięki osobowości bruneta, który zaprzyjaźniał się z wszystkimi. Louis cieszył się, że miał go obok siebie, nie tylko ze względów prywatnych, ale też medycznych, obawiał się o stan zdrowia Harry'ego, o serce Alexandra, o które trzeba było dbać, by wytrzymało jak najdłużej. Liczył na to, że wiejskie życie wpłynie dobrze na stan zdrowia Harry'ego, który dbał o siebie, ale lata mijały, a on zbyt dobrze znał organ, jakim jest serce, by nie zdawać sobie sprawy, że za jakiś czas brunet będzie potrzebował kolejnego przeszczepu.
Pamiętał pierwsze spotkanie z rodzicami Harry'ego, którzy przyjechali odwiedzić syna. Nie mógł zapomnieć o tym, co powiedziała jego mama o poznaniu mężczyzny, który w końcu skradł serce jej syna. Jeszcze lepiej pamiętał o tym, co wydarzyło się później.
Wybrali się na spokojny spacer. Rodzice Harry'ego doskonale dogadywali się z rodziną Alexandra i Louisa, więc zostawili ich na chwilę i wymknęli się z domu. Spacerowali po rozległych łąkach otaczających dom Louisa, chociaż wolał nazywać to ich domem. Trawy delikatnie szeleściły pod ich stopami, a majowe kwiaty pachniały aromatycznie. Zbliżał się wieczór, słonce zachodziło, a niebo wydawało się mienić kolorami brzoskwini i różu.
Nie wiedział nawet, w którym momencie chwycił dłoń Harry'ego, ale teraz szli spokojnie ze lekko splecionymi palcami. Zerknął na Harry'ego, obserwując, jak zachodzące słońce maluje na jego twarzy wzory. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej i chciał zrobić coś, o czym myślał od zeszłorocznych świąt.
Zatrzymali się tuż przy niskim, drewnianym płocie, który oddzielał ich ziemię od kolejnego pastwiska. Nie chcąc dłużej czekać, obrócił się w stronę Harry'ego podchodząc do niego bliżej. Widział w jego oczach to, co sam czuł, tęsknotę i czułość, której nie potrafił wyrazić za pomocą słów. Zatrzymał się tuż przed brunetem, czując napięcie pomiędzy nimi. Nie chciał już dłużej czekać, zanim zacząłby rozważać to po raz kolejny, pochylił się, a ich usta spotkały się miękkim pocałunku, zupełnie innym niże pierwszy, który dzielili pół roku wcześniej. Z każdym muśnięciem czuł delikatność i tęsknotę, czułość, której nie umiał okazać w inny sposób. Wiedział, że pragnęli tego od dawna, a ta chwila była za krótka, by wyrazić wszystko, co czuł do tego mężczyzny. Odsunął się, patrząc głęboko w te znajome oczy, które tak kochał i wiedział, miał pewność, że Harry czuje to samo, widział to w tym spojrzeniu pełnym zrozumienia.
Nie wiedział, jak sobie na to zasłużył. Pamiętał, jakim był człowiekiem, jak przez lata gromadził nienawiść do Harry'ego i nie potrafił poradzić sobie z żałobą. Teraz, kiedy minął rok od ich trzeciego spotkania, czuł, że nie jest już tamtym człowiekiem.
Patrzył z uśmiechem na Harry'ego, który siedział przy choince i bawił się z siostrzenicami Louisa. Drzewko udekorowali w ten świąteczny poranek chcąc by wszystko było gotowe, gdy przyjedzie ich rodzina. Może to było szaleństwo z ich strony, ale zaprosili wszystkich do siebie na rodzinne święta nie myśląc wcześniej o tym, że żaden z nich nie jest mistrzem w kuchni. Całe szczęście mama Harry'ego przyjechała do nich dwa dni wcześniej, a Margaret obiecała przynieść ciasto. Córki Elli biegały wokół Harry'ego, który zanosił się śmiechem, próbując złapać pięcioletnią Carol. Brunet bawił się z nimi, słuchając jak radośnie opowiadają o swoich listach do Świętego Mikołaja. Patrząc na bruneta czuł, jak jego serce znowu zaczyna bić szybciej, to działo się za każdym razem, gdy myślał o tym, jak idealnie wkomponowali się w swoje życie i jak Harry naturalnie łączył się z jego najbliższą rodziną. Pasowali do siebie i uczucie między nimi, które rosło każdego dnia, sprawiało, że więź między ich bliskimi też stawała się tylko silniejsza.
- Kochanie – ukucnął obok Harry'ego, muskając jego kark palcami. – Twoja mama robi pudding i chyba wszystko jest już gotowe. Ella chciała pooglądać jakąś świąteczną bajkę z dziewczynami, więc możesz je zabrać do salonu.
- Gdzieś się wybierasz? – Harry od razu zauważył, kurtkę, którą trzymał w drugiej dłoni.
- Chciałem pójść na chwilę do mamy, wrócę w ciągu pół godziny.
- Chcesz towarzystwa? – oczywiście, taki był Harry. Wiedział, że ten od razu zaproponuje mu swoją obecność, ale tym razem chciał iść sam.
- Nie, przy tobie tylko się rozkleję, więc ty zaopiekuj się naszą rodziną tutaj, a ja odwiedzę resztę i niedługo wrócę dobrze? – pochylił się, muskając krótko jego usta, gdy ten przytaknął, zgadzając się na tą propozycję.
- Pozdrów mamę – Harry ścisnął krótko jego palce zanim pozwolił mu się odsunąć i obserwował jak idzie w stronę korytarza.
Louis kochał swoją rodzinę i to jak teraz wyglądało jego życie. Pamiętał jak spędzał wszystkie poprzednie święta i teraz nic nie cieszyło go tak bardzo, jak dom wypełniony bliskimi osobami, atmosfera miłości i ciepła. Za oknem było już szaro, niedługo miało się zrobić ciemno. W tym roku faktycznie przydarzyły się im białe święta, całkowite przeciwieństwo tego, co spotkało ich rok temu. Wiedział, że może zostawić dom na te kilka minut, mama Harry'ego działała w kuchni, a brunet miał pod kontrolą całą resztę, więc mógł poświęcić czas na wizytę na cmentarzu.
Zauważył znajomy grób, gdy tylko skręcił w odpowiednią alejkę. Jego mama chciała być tu pochowana, gdy tylko pierwszy raz odwiedziła Margaret i Petera. Stanął przed nagrobkiem, uśmiechając się smutno na widok zdjęcia mamy umieszczonego na płycie. Uśmiechała się szeroko patrząc w obiektyw z ciepłem, które nigdy jej nie opuszczało. Odgarnął śnieg dłonią w czarnej rękawiczce i kładąc świeże, białe kwiaty, które mama tak lubiła i zapalając znicz.
Dookoła nie było nikogo, pewnie wszyscy szykowali się do kolacji i nie chcieli opuszczać już ciepłych domów, szczególnie, gdy śnieg zaczął sypać coraz mocniej. Cisza cmentarza i spokój tego miejsca, pozwoliły mu na chwilę oderwać się od świątecznej atmosfery i zebrać myśli.
- Nigdy nie myślałem, że będę miał to wszystko, ale ty wiesz o tym prawda? Zawsze mi powtarzałaś, że nie mogę zostać sam, bo to doprowadzi mnie do szaleństwa i oczywiście miałaś rację. Tak niewiele brakowało żeby odbiło mi całkowicie, ale pojawił się Harry. Tak bardzo byś go pokochała, wiem, że powtarzam to za każdym razem, gdy do ciebie przychodzę, ale po prostu jestem tego pewien, kochałabyś go – zaśmiał się, wiedząc, że brzmi jak zakochany głupiec, gdy tylko myśli o brunecie. – Gabinet świetnie funkcjonuje, pub też, wszystko idzie po naszej myśli, a ja tylko czekam aż coś się zepsuje, bo jest za dobrze. Obserwuję Harry'ego jak jastrząb, wiem, że mam paranoje, ale ma serce Alexa już 11 lat i chociaż ono było dla niego idealne, wiem o tym, ponieważ rozmawiałem jakiś czas temu z Liamem, to daje mu jeszcze maksymalnie dwadzieścia lat. Wiem, że powinienem cieszyć się chwilą, ale boję się, że mogę go stracić i nie przeżyłbym tego mamo, tego byłoby już zbyt wiele. Dobrze, dość narzekania, są święta – starał się mówić pogodniejszym głosem, naprawdę nie chciał tego dnia skupiać się na problemach. – Chciałem się dziś oświadczyć, wiem, że nie znamy się długo, ale czuję jakbym był z nim od zawsze, ale Harry wspomniał kiedyś, że świąteczne oświadczyny są najgorsze, więc może zrobię to po świętach chyba, że jednak nie wytrzymam i zaryzykuję odrzucenie robiąc to dziś.
Rozmawiał z mamą, opowiadając jej o świątecznych przygotowaniach, o pracy w gabinecie i planach Harry'ego na wiosenny piknik przy pubie. Wspominał o Elli i jej planach dotyczących trzeciego dziecka. Wspominał ich wspólny czas i mówił jak bardzo za nią tęskni. Gdy dłonie zaczęły mu drętwieć od zimna, wrócił do domu, dołączając do Harry'ego, który sprzątał w kuchni.
- Jesteś – zauważył z uśmiechem brunet, wycierając brudny od lukru blat stołu. – Dobrze, że już wróciłeś. Nie mogę uwierzyć, że rok temu padał deszcz, a teraz mamy śnieg i mróz.
- Cóż, wszystko może się zmienić prawda? – chwycił za kuchenny ręcznik i zaczął wycierać mokry stół, ciesząc się z tej chwili spokoju tylko z Harrym. – Patrząc na ten rok, naprawdę wiele się zmieniło – popatrzył na mężczyznę, który zalewał właśnie dla nich herbatę, robiąc dokładnie to samo, co rok wcześniej.
- Najlepszy rok w moim życiu – odparł Harry, uśmiechając się w jego stronę, podając mu jeden z kubków.
- Chyba sobie żartujesz? – spojrzał na kubek, to była ta sama niebieska porcelana z choinką i kotem, zaplątanym w lampki choinkowe, z której pił rok temu, w kuchni na zapleczu baru w Londynie. – Jesteś sentymentalny.
- Ty też, więc nie oceniaj mnie – usiadł obok Louisa, chwytając jego prawą dłoń w swoją.
- Wszystko dla mnie zmieniłeś, gdyby nie ty, nadal tkwiłbym w tym samym miejscu. Mam nadzieję, że o tym wiesz – wyrażał wszystko, co czuł, a pierścionek wsunięty w tylną kieszeń spodni, cały czas przypominał mu o tym co planował zrobić.
- Razem sobie pomogliśmy Lou, zmieniliśmy nasze życie razem – spojrzenie bruneta mówiło więcej niż wszystkie słowa, które zdołałby teraz wypowiedzieć. W ciszy, która zawisła między nimi, było wyczuwalne uczucie, które trudno było opisać słowami.
- Harry, wiesz, jak ważny dla mnie jesteś. To, kim dla mnie jesteś, to co nas łączy, znaczy dla mnie wszystko – podniósł ich złączone ręce, całując wierzch dłoni mężczyzny.
- Wiem, Lou, ja też cię kocham. Myślałem sobie dziś, że mało kto może powiedzieć, że kocha kogoś siłą dwóch serc, ale ja mogę. Kochałem cię moim chorym, wycieńczonym sercem, gdy zobaczyłem cię pierwszy raz, pokochałem cię nowym sercem Alexandra, który nas połączył. I wiem, że jeśli będzie mi dane żyć na tyle długo, że będę potrzebował kolejnego serca, ono również będzie kochało cię równie mocno.
To, o czym teraz pomyślał było szaleństwem, ale wiedział, że mama pochwaliłaby taka głupotę i nazwałaby go romantykiem. Nadal mocno trzymając dłoń bruneta, wysunął pierścionek z tylnej kieszeni spodni i popatrzył szybko na Harry'ego. W pewien sposób to był odpowiedni moment, Siedzieli sami w kuchni. Mała choinka rzucała światło na ciemne pomieszczenie, w którym pachniało pomarańczami i świątecznym ciastem. Słyszeli głosy ich najbliższych z salonu i tak, to był moment czystej miłości.
- Możesz pomyśleć, że oszalałem, ale kiedy powiedziałeś o tych dwóch sercach, miałeś rację. Ja teraz mogę kochać cię tylko moim jednym sercem, w które wlałeś tyle radości i szczęścia, że chyba nigdy nie będę potrafił ci się za to odwdzięczyć. Myślę w tej chwili o tym pierwszym sercu, o sercu młodego, chorego Harry'ego, który pokochał tamtego Louisa, młodego chłopaka, który w tamtej jednej chwili, na szpitalnym korytarzu, kiedy nasz oczy się spotkały był jeszcze szczęśliwym człowiekiem i nie miał pojęcia, co spotka go za kilka sekund. I pomyślałem, że chciałbym ci coś dać, coś za to pierwsze spotkanie naszych serc, które teraz są zupełnie inne, więc – urwał, odchrząkując, zbierając się w sobie, gdy ciepłe oczy Harry'ego, wpatrywały się w niego z zainteresowaniem i miłością. – Harry, czy twoje jedno serce, które nieoczekiwanie mnie pokochało, zgodziłoby się wyjść za mnie? – wyciągnął pierścionek, który trzymał mocno w dłoni.
Na chwilę w kuchni zapanowała cisza. Harry wpatrywał się w niego ze zdumieniem i chyba pierwszy raz zabrakło mu słów.
- Louis, tak, oczywiście, że tak – odpowiedział z miłością i pewnością w głosie – każde moje serce powiedziałoby tak.
Ich usta połączyły się w czułym pocałunku, wyrażając wszystkie emocje, które ogarnęły po tych spontanicznych oświadczynach. Louis nigdy nie spodziewał, że doświadczy tego wszystkiego, czułości, zrozumienia, miłości, którą odczuwali do siebie nawzajem.
- Nie mówmy dzisiaj nikomu, chcę cieszyć się tym przez chwilę tylko z tobą – wyszeptał Hary, odsuwając się od niego, gdy głos jego mamy stał się wyraźniejszy. – Najlepszy rok w moim życiu – szepnął, całując go krótko raz jeszcze.
- Najlepszy rok w naszym życiu.
Louis czuł, że rozmowa na cmentarzu była ważna, ale teraz, kiedy był w domu wypełnionym ciepłem i miłością, wiedział, że to miejsce jest również jego domem, pełnym wsparcia i zrozumienia.
- Spotkałem cię trzy razy – wyszeptał, obserwując Harry'ego, idącego w stronę salonu, łapiącego Carol, która biegła w jego stronę.
Czasami myślał, że to wszystko mogło wydarzyć się wcześniej, ale przecież wtedy ich historia mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, a on nigdy nie chciałby oddać wspomnień tamtej wigilijnej nocy, gdy pierwszy raz wszedł do baru i zauważył Harry'ego stojącego samotnie z tym znajomym uśmiechem na ustach.
Tamtej nocy Harry nauczył go dwóch prostych rzeczy. Nigdy nie musiał mówić tego ostatecznego słowa żegnaj, które miało oddzielić go od bliskich już na zawsze i czasami jedyne, co możemy zrobić, to wziąć głęboki oddech.
Czasami możemy jedynie oddychać i to wystarczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top