rozdział 3.
– Nie rozumiem. Czemu ludzie słuchają metalu? – powiedział Konrad, gdy wracali ze szkoły. – Ani słów zrozumieć, ani to do tego potuptać rytmicznie...
– Oj tam, znawca muzyki się znalazł – odburknęła, poprawiając plecach, który jakimś cudem zsuwał jej się z ramion. – Z gatunkami muzycznymi jest dokładnie tak, jak z poetami. Inny wybierze Słowackiego, inny Mickiewicza.
– Powiadasz... – szepnął, gdy wkroczyli na Stary Rynek. – Kawa? Błagam, powiedz, że w bitwie kawa versus herbata wybierzesz kawę. – Zaśmiał się, zasiadając przy stoliczku pierwszej z brzegu kawiarni.
– Ależ oczywiście. Kawa jest moją pierwszą miłością, zaś zielona herbata tą prawdziwą.
– Zielona herbata jest najgorszą z herbat – prychnął, otwierając kawiarniane menu. – Oj, jak mi przykro! Nie mają tutaj zielonej, ojojoj!
– Nie jest mi to w stanie wystarczająco zepsuć piątku – uśmiechnęła się, szukając w plecaku portfela. – O matulu! Sernik z rodzynkami. Wychodzimy, Kondziu!
– Słucham? – wzdrygnął się, słysząc znienawidzone zdrobnienie, ale też niechęć dziewczyny do ciasta. – Ależ to pokarm bogów, proszę cię!
– Niby dlaczego? – Zaśmiała się, widząc powagę w oczach chłopaka.
– No jak oglądasz jakieś filmy o starożytności, albo średniowieczu, nie? To wielcy władcy zawsze jedzą winogrona. A rodzynki to suszone winogrona!
– No właśnie! – parsknęła śmiechem. – Winogronka są mniam, ale rodzynki? To tak, jakbyś wypompował z kawy całą wodę i łykał same fusy.
– Okropne porównanie. Rozprawka na dwóję. – Machnął ręką, rzucając roześmiane spojrzenie.
Właśnie tak. Oczy jego się śmiały. Miały w sobie blask tęczowej radości, która pojawiała się po burzy smutku, jaką zgotował mu sprawdzian z geografii. Widział w Edison przyjaciółkę. Miał nadzieję, że wraz z nią powędruje radośnie przez te kilka lat liceum.
Przyjaźń pełna przeciwieństw jest zdecydowanie ciekawsza niż taka, w której obie strony się we wszystkim zgadzają. Dyskusja pozwala określić, jak bardzo dana osoba jest ustępliwa. W ich przypadku - żadne nie chciało dojść do kompromisu, lecz dotychczas nie wywołało to żadnej kłótni między nimi. Dotychczas...
Chłopak po dłuższym czasie zerknął na wyświetlacz w telefonie. Weronice mignęła tapeta, przedstawiająca właśnie jego z drobną blondyneczką. Konrad postawił pieniądze pod filiżanką, mówiąc, że to za ich oboje. Puścił przyjaciółce oczko i pożegnał się szybkim machnięciem dłoni.
***
Uwielbiała oglądać nocne pejzaże, które przedstawiała sztaluga nieba. Zwłaszcza, gdy Bóg malował je na pomarańczowo. I choć jesienią zachody były bardzo szybkie, to kochała tę porę roku najbardziej ze wszystkich, gdy listki ze zwykłej zieleni farbowały się na ciepłe odcienie brązu i pomarańczy.
Październik był dość rześki, lecz widok toruńskiego Starego Miasta zdecydowanie ocieplał jej serce. Kawiarniana kawa, którą trzymała między rękami, owiniętymi swetrem, jakby uśmiechała się do niej, zapraszając do wypicia. Dziewczyna czuła ulgę, bo choć kochała poniedziałki, to piątki też były niezwykłe (lecz nie tak bardzo jak poniedziałki!).
Telefon dźwięcznie zawibrował na małym, drewnianym stoliku. Weronika zerknęła na ekran, na którym pojawiła się ikonka nowej wiadomości z Messengera. Wojtysiakówna zdecydowanie nudziła się tego wieczoru, a jak jasnooka mogłaby wywabić ją z pnączy nudy?
Edison zrezygnowała z wysłania odpowiedzi. Nic nie zepsuje jej tego pięknego dnia. Zanim upłynęła chwila, dziewczyna zauważyła, że i słońce odczuwało nudę nad ich niebem, postanawiając odwiedzić drugą półkulę. Westchnęła głośno i podniosła z kamiennego podłoża plecak. Jakimś cudem udało jej się chwycić prawą ręką obie filiżanki, a lewą pieniądze, które pozostawił chłopak. A choć inni klienci mieli zwyczaj zostawiania na stolikach, ona zawsze odnosiła naczynia z uśmiechem na twarzy do kelnerki.
Było około pół godziny do osiemnastej, o której odbywał się październikowy różaniec w jej rodzinnej parafii. Wsiadła do najbliższego autobusu, który zawieźć miał ją na odpowiednią ulicę. Próbowała dodzwonić się do Emilii, lecz ta nawet nie odczytywała już wiadomości na Messengerze. Szatynce wydało się to dość osobliwe, lecz ze spokojem wsłuchiwała się w wyczytywane miejsca przystanków. W autobusie, jak i w jej głowie, panowała pustka. Nie wiedziała, o czym myśleć, a niepewność jakby oplatała dreszczami jej ciało. Westchnęła z ulgą, gdy usłyszała nazwę swojego przystanku i szybciutko wyskoczyła zza drzwi na chodnik.
Powoli zmierzyła przez ulicę Świętej Faustyny, otoczona ostatnimi promieniami, puszczanymi przez odchodzące słońce. Sięgnęła ręką do torby, upewniając się, że jej różaniec jak zwykle był na miejscu. Wstąpiła na palcach do środka, aby nie zwrócić na siebie uwagę starszych pań, siedzących w pierwszym rzędzie. Usiadła w przedostatniej ławce, zastanawiając się, czemu tak mało osób udało się tego pięknego, październikowego wieczoru do kościoła. Zanim spróbowała znaleźć choć jeden argument, usłyszała melodię, graną przez organistkę. Roztapiała się w dźwięku organ, pochłaniając nutki niczym litery w najpiękniejszej książce. Muzyka przecież była poezją.
Modlitwa też była dla niej poezją. Była jak listy do stwórcy. Była jej podporą. Była nieodzownym elementem dnia.
Czas mijał tak szybko, jak paciorki przewracane pod jej palcami. Zatopiła się w słowach modlitwy, które szczerze w sercu wypowiadała tak, jakby czuła piękno.
Toruński księżyc wydawał się dużo mniej przyjazny niż słońce. Był tym złym bratem bliźniakiem, który uporczywie próbował zaprowadzić Weronikę do jej domu. Co prawda, dziewczyna nieco bała się ciemności, a zafascynowani weekendem panowie, poczęli już świętowanie i rzucali dość nieprzyjemne uwagi do zmierzających ulicą Kozacką pieszych. Samochody szaleńczo pędziły, nie chcąc przepuścić dziewczyny przez pasy. Weronika wyjęła z torebki opaskę odblaskową, którą natychmiast zawiesiła na nadgarstku.
***
Następny dzień wcale nie zapowiadał się wesoło. Próbowała ponownie dodzwonić do Wojtysiak, lecz dziewczyna najpewniej ignorowała ją, pokazując swoją obrazę. Cóż miała zrobić? Zerknęła po raz ostatni na milczący tym razem telefon i westchnęła głośno.
– Chciałabym, aby był już poniedziałek. – Odburknęła sama do siebie, wchodząc do kuchni. Przecież w poniedziałek byłyby normalnie w szkole i może by dała radę czekoladą udobruchać łakomą przyjaciółkę.
– Nisia! Nisia! – krzyknęła jej mama, wbiegając w szlafroku do dziewczyny. – Stało się coś okropnego...
– Co się stało, mamo? – Spytała zdziwiona, odkładając kubek z ciepłą herbatą na blat kuchenny.
– Emilka...
– Co z nią? Nie mogłam się do niej dodzwonić, mamo. Pewnie gdzieś wyjechali? – Wtrąciła się, rozwiązując włosy tylko po to, aby ponownie spiąć je w ciaśniejszego kucyka.
– Emilka miała wypadek. Leży w szpitalu na Krasińskiego...
Rozdział autorstwa ostentacyjnosc
n|a od ostentacyjnosc
Hej, bąbelki!
Mam nadzieję, że was nie zanudziłam i choć rozdział był dość krótki, to rozpocznie jakąś akcję, którą na pewno kolejne osoby ciekawie poprowadzą!
Bardzo się cieszę, że mogę być tego częścią, ale jeszcze bardziej nie mogę się doczekać, aby przeczytać dalsze dzieje Żarówki!
Miłego dnia, trzymajcie się cieplutko i uważajcie na siebie, bo jest coraz więcej zakażeń...
n|a ode mnie
jejku, co tu się zadziało...ja jestem jak najbardziej na tak!
czekam na wasze opinie!
kto chce wziąć odpowiedzialność za czwóreczkę?
spodziewajcie się niespodziewanego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top