rozdział 1.
Poniedziałek był ulubionym dniem Weroniki. Wszystko, co dobre w jej życiu działo się właśnie w poniedziałki. To właśnie pierwszego dnia kalendarzowego tygodnia na świat przyszedł jej młodszy, teraz już prawie sześcioletni brat, którego kochała nad życie. Drugi brzdąc w jej rodzinie, niespełna dwuletni Leoś, był dzieckiem co prawda niedzielnym, ale przecież niedziela i poniedziałek to prawie to samo, a dziecku można wybaczyć, więc mentalnie także drugi braciszek był dla niej poniedziałkowy.
W poniedziałki jej przyjaciółka nie miała zajęć dodatkowych, więc mogła poświęcić Nisi trochę czasu. Zazwyczaj spotykały się w parku, przy stawie lub w pokoju Edison. Rozmawiały, śmiały się, jadły lody i spędzały poniedziałkowe popołudnia w najlepszy sposób z możliwych — razem.
To właśnie w poniedziałki jej tata miał wolne i pomagał w opiece nad Leosiem, co w resztę dni do godziny dziewiętnastej było obowiązkiem Weroniki. Gdy wracała ze szkoły nie zastawała wtedy płaczu braciszka, obiad był ugotowany, a drugi maluch czekał na nią z masą rysunków.
W poniedziałek przyjęła bierzmowanie i od tego zaczęły się oazowe wycieczki, piesza pielgrzymka na Jasną Górę oraz wszystkie wyjazdy na Lednicę 2000, które były cudownym przeżyciem.
To właśnie w poniedziałek trzy miesiące temu poznała Konrada. Powinna kojarzyć go już wcześniej, ale nie wiedziała o jego istnieniu, chociaż być może kiedyś minęli się na licealnym korytarzu, ponieważ od września chodził do równoległej klasy. Dobrze pamiętała, jak to wszystko przebiegło. Szła sobie spokojnie do automatu z jedzeniem, wypełnionego batonikami i napojami, które nic z jedzieniem nie miały wspólnego, ale chwilowy głód były w stanie zaspokoić, a nawet złudne wrażenie pełnego żołądka było lepsze niż siedzenie na matematyce bez drugiego śniadania. Wtedy to, gdy tak szła, rozmyślając o tym, czy pięć złotych wystarczy jej na mineralną i Prince Polo, najlepiej orzechowe, jakiś młodzieniec złapał ją za dłoń. I to nie za łokieć, nie za ramię, nie za rękę, a dosłownie za dość dużą dłoń siedemnastolatki. Oczywiście Nisia od razu odwróciła się i spojrzała na jego twarz. Kim jest ten gość? pomyślała i nerwowo się uśmiechnęła patrząc w ni to szare, ni to niebieskie, ni to zielone oczy. W te oczy, które trzy miesiące później chciała widywać już codziennie. Dostrzegła jego delikatne piegi, lekko falowane ciemne włosy i te popaprane oczy. Nie puszczał jej dłoni tylko pociągnął ją za sobą do ściany, aby nie blokować przejścia na korytarzu. Popatrzył na nią tak miękko tymi tęczówkami, jedynymi w swoim rodzaju. Potem rozluźnił uścisk i w końcu puścił dziewczęcą rękę, której z pewnością nie można nazwać drobną i się uśmiechnął. Jakoś tak smutno, chłopięco, jakoś tak intrygująco uśmiechnął się do Weroniki.
— Hej. Wybacz, że ci przeszkadzam, ale chciałem tylko powiedzieć, że masz rozpięty plecak. A wiesz, gdybym szedł za tobą i sam próbował to naprawić, to pomyślałabyś jeszcze, że cię podrywam czy coś.— uśmiechnął się po raz kolejny i kolejny, albo po prostu uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Aha, i lepiej niby było złapać mnie za rękę? Jeju koleś, jestem głodna.
Nie powiedziała tego, mimo iż tak właśnie wyglądała jej reakcja w myślach.
— Hej. Emm...jasne! Dziękuję, czy coś takiego. No to...ten tego...miłego dnia? — nie było to pytanie, lecz tak właśnie zabrzmiało.
— Czyżbyś sugerowała, abym życzył ci miłego dnia? No dobra, w takim razie miłego. Jak masz w ogóle na imię? — powiedział to tak lekko, tak delikatnie, takim głosem, którego mogłaby słuchać do końca życia.
Przerwa się już powoli kończyła, co wywnioskowała z braku plecaków na korytarzu, i uczniach zbliżających się do lekcyjnych sal. Spóźnię się! No spóźnię się jak nic. Ale jest poniedziałek. Nie zepsujesz mi poniedziałku, zygwusie jeden.
— Nie, to ja chciałam życzyć miłego dnia. Znaczy dla mnie ogólnie poniedziałki są...nieważne, okej? Ja? No ja...Weronika. Wercia, Werka, Nisia...no wiesz. Ale możesz mówić Żarówka, jak wszyscy. — automat cały czas ją kusił, ręka chłopaka już jej nie dotykała, ale jakoś coś kazało jej zostać...albo ktoś.
— Weronika. Wercia. Werka. Ładnie. Naprawdę Nisia? Kto tak do ciebie mówi? Czemu Żarówka? Jesteś jakąś klasową gwiazdą czy jak? — spojrzał łagodnie i wywołał podniesienie jej kącików. — A ja jestem Konrad. Tylko proszę, nie mów na mnie "Kondziu".
— Em...tak. Mój brat, rodzice i przyjaciółka. A no i też babcia. Wiesz, w sumie nie przeszkadza mi to. Ma to związek z moim nazwiskiem...Edison. Jasne, jasne, Konrad.
— Weronika Edison? Wow, fajnie się nazywasz.
— Tak. Wiesz co, muszę spadać na matmę. Narka. — odwróciła się, nie patrząc już nawet na automat.
— Ej, Żarówka! — krzyknął. — Plecak.
Weronika uśmiechnęła się sama do siebie, zapięła nieco znoszony już plecak i pobiegła na lekcję matematyki.
Bardzo lubiła to wspomnienie, może dlatego, że polubiła także Kondzia. Cóż, Nisia uwielbiała go tak nazywać.
Także w poniedziałek pierwszy raz zgłosiła się, aby zostać wolontariuszką. Teraz, po prawie dwóch latach nie wyobrażała sobie życia bez psów, kąpieli, karmienia, spacerów i pomocy w schronisku raz na dwa tygodnie.
Poniedziałek zdecydowanie był jej dniem.
*
— Nisia! Chodź tutaj na chwilę. — Weronika usłyszała wołanie mamy dochodzące z pokoju.
Kobieta jechała na dwudniowe szkolenie i bardzo niepokoiła się, że mąż i Werka nie dadzą rady sami ogarnąć dzieciaków. Dzień wcześniej poprasowała ubranka, zrobiła zupkę dla Leosia, kupiła kilka paczek pampersów, jakby zostanie z dziećmi było jednoznaczne z nadejściem apokalipsy.
Weronika pobiegła do pokoiku pomalowanego na zielono i wzięła z matczynych rąk butelkę z letnią wodą, aby dać ją braciszkowi.
— Mamo, damy sobie radę, naprawdę. Lepiej sprawdź czy wszystko zabrałaś. Hej, przecież to tylko dwa dni, jedna noc. Jakoś nie pamiętam, żebyś tak martwiła się, gdy to mnie musiałaś zostawić z dziadkami — tu Weronika się uśmiechnęła, bo nie mówiła tego z ironią. — Będzie dobrze.
— Ale jeśli Leon dostanie gorączki? Wiesz gdzie są leki, prawda? Poczekaj chwilę, może przyniosę je tu na wszelki wypadek — pani Edison nerwowo spojrzała na zegarek. — Och, nie zdążę. Jeju, Wercia, proszę cię, popatrz na niego chwilę, a ja się jakoś ubiorę. Zaraz wyślę małego po lekarstwa, żebyście nie musieli szukać. — Weronika przewróciła oczami i teatralnie westchnęła. — No już dobrze, po prostu będę się o was wszystkich bardzo martwić. Daj Leosiowi się napić, a ja skoczę na górę. Wercia, czy ty napewno wiesz gdzie jest syrop przeciwgorączkowy?
Żarówka, w domu oczywiście nikt jej tak nie nazywał, tylko się uśmiechnęła i podeszła do leosiowego łóżeczka turystycznego.
— Tak, mamuś. Poradzimy sobie. Chciałam powiedzieć, że jestem dorosła, ale nie jestem, chociaż niewiele mi brakuje. Mimo to damy przecież radę. Jeju, mamo, ostatnio spędzam z Leonem nawet więcej czasu niż ty. Leć już, bo się spóźnisz!
Mama pospiesznie poszła na górę, cały czas obawiając się o rodzinę. Chyba można jej to usprawiedliwić, bo w końcu była mamą.
Leon grzecznie pił swoją wodę i jako jedyny nie zdawał sobie chyba sprawy z tego, co się dzieje.
— Ty to masz dobrze, szkrabie. Nie musisz uczyć się dziś do sprawdzianu z geografii. Ojej, już nie chcesz piciu piciu?
— Wercia, ja już uciekam! Trzymajcie się, obiad masz w lodowce! Tata będzie wieczorem. — powiedziała nie wchodząc nawet do pokoju, przed drzwiami dając buziaka starszemu synowi.
— Tak jest! Na razie, poradzimy sobie, mamo.
Zapomniała życzyć mi powodzenia na jutrzejszym sprawdzianie.
*
Gdy po wielu próbach udało jej się wreszcie uspać Leona, Weronika wzięła się do nauki na geografię. Otworzyła zeszyt i jak zwykle zaczęła przygotowywać notatki. Niby oklepany, banalny wręcz sposób, ale naprawdę jej to pomagło. Pewnie robiłaby jeszcze jakieś rysunki do swoich zapisków, aby wszysko wyglądało jeszcze lepiej, ale nie potrafiła rysować, a szkoda. Miała w tym roku nawet w planach pójść na jakieś lekcje, ale Konrad stwierdził, że nie są jej one potrzebne — jeśli chce rysować, to niech po prostu weźmie kartkę i ołówek i próbuje. Jak to się wyraził "Żarówka, już ja cię oświecę. Bierzesz ołówek, kredkę, marker, no serio cokolwiek i rysujesz! Rysujesz braci, rodziców, babcię, Boga i resztę tych twoich Słońc i tyle. Rysujesz, rysujesz, rysujesz. Ot, cała filozofia." Niestey dla Weroniki nie było to wcale takie proste, więc zwykłe notatki robione długopisem i podkreślaczami, które Nisia wprost uwielbiała, musiały jej wystarczyć.
Jednak długo nie nacieszyła się spokojem, o ile nauka była powodem do radości, gdyż usłyszała dziecięcy płacz. Oczywiście nie zostawało nic innego, jak uspokoić braciszka i jescze raz ululać go do drzemki.
— Nisia! Leon znów się drze! — teraz to starszy kawaler krzyczał z całych sił.
— Już idę, daj mu jakąś zabawkę, dobra? Już idę, skarbie.
Będąc w pokoju wzięła Leosia na ręce i zaczęła go delikatnie bujać. Błękitne oczka robiły się coraz mniejsze.
— Werka! A chcesz zobaczyć mój rysunek? — uroczy sześcioletni bąk wyszczerzył prawie kompletne mleczne zęby.
— Jasne, pokaż, co zmalowałeś.
Szkrab podbiegł do stolika i wziął z niego dwie kartki i w naprawdę ekspresowym tempie podał je siostrze.
Weronika, wciąż trzymając na rękach Leosia zaczęła z uwagą przypatrywać się maluchowym rysunkom. Na pierwszej kartce były dwa nieco krzywe drzewa i jakiś budynek — za pewne dom, z czterema prawie równymi oknami.
— Ładne? Ładne?! No powiedz, że są cool. — brat spojrzał na nią i znów rozpierała go radość.
— Są naprawdę super hiper cool, skarbie. Czadersko się spisałeś. Ale czekaj, czekaj, nie widziałam jescze drugiego.
Gdy z powrotem podała bratu pierwszy rysunek spojrzała na ten drugi. Przedstawiał on sześcioro ludzi, lub też stworzeń ludziopodobnych, którzy trzymali się za ręce i jedno, puste krzesło w górnej części kartki. Weronikę momentalnie ogarnął smutek. Pomyślała, że na rysunku jest mama, tata, ona, chłopcy i babcia, a puste krzesełko jest dla nieżyjącego już dziadka. Prawie poczuła łzy, w kącikach oczu, było jej tak przykro. Bała się, że zaraz upuści Leosia, bo ogarnęło ją niezwykłe uczucie bezsilności.
— Skarbie, a dlaczego na górze jest puste krzesełko? To dla dziadka? — starała się, aby jest ton był dość lekki.
— Dziadka? Nieeeeee. Nisia, na tym krzesełku był Pan Bóg, ale wtedy jeszcze byłem głupi i myślałem, że on naprawdę istnieje.
Tego Edison zupełnie się nie spodziewała. Na wszelki wypadek położyła śpiącego już Leona do łóżeczka i znów wzięła do ręki kartkę.
— A dlaczego myślisz, że Bóg nie istnieje, skarbie?
— No bo gdyby istniał, to chyba nie pozwoliłby, aby Leoś tak dużo płakał, prawda?
— Och, brzdącu, to wcale nie tak. — chciała wytłumaczyć mu, że Bóg nie ma na to wpływu, ale szcześciolatek i tak by tego nie zrozumiał, a Weronika musiała usiąść do tej nieszczęsnej geografii. — Wiesz co, to może ty jescze raz narysujesz Pana Boga, bo naprawdę istnieje, a ja w tym czasie się troszkę pouczę do sprawdzianu? Tylko zrób tak, żeby było cool.
W oczkach malucha dostrzegła radosny błysk. Uśmiechnęła się, mimo iż była zmartwiona.
— No pewka.
Weronika jeszcze raz spojrzała na śpiącego Leona i wyszła z pokoju. Czekała ją długa noc nauki, płaczu i oceniania kolejnych rysunków. Zastanawiała się, czy nie powinna łyknąć jakiejś sesji, ale z drugiej strony nie było to też najlepsze rozwiązanie. Zrobiła sobie więc tylko kawę i dalej tworzyła notatki. Jednak ciągle po głowie chodziły jej słowa brata i skutecznie odciągały myśli od geografii.
Kiedy w końcu nadejdzie poniedziałek?
Sięgnęła po telefon i odruchowo napisała wiadomość do Konrada.
"Czuję, że ten sprawdzian źle mi pójdzie."
Zerknęła na odpowiedź, która przyszła momentalnie i się lekko uśmiechnęła.
— Spodziewaj się niespodziewanego. — na głos przeczytała jego wiadomość.
n|a
no i jakie macie odczucia po pierwszym rozdziale naszej historii? myślicie, że ma jakikolwiek potencjał? ja mam szczerze mieszane uczucia.
jest ktoś chętny do napisania drugiego rozdziału? możecie rozwinąć temat rodziny, Boga, sprawdzianu, Kondzia — czegokolwiek chcecie, a także wprowadzić nowe wydarzenia!
i nie sugerujcie się tym stylem, który zastosowałam! co prawda ma wyjść nam jedna, spójna historia, ale możecie dac coś od siebie.
spodziewajcie się niespodziewanego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top