Prolog - ,,Hymn for the weekend"

Wyobraźcie sobie miasto. Miasto, jak miasto. Małe, w poszczególnych miejscach zadbane, nowoczesne i piękne, z dodatkiem różnorakiej roślinności, by nie było tak betonowo i smutno. Nowe, wysokie budynki w owych zadbanych dzielnicach były nazywane przez lokalne dzieci "szklanymi pudełkami". Śmieszne, że jeszcze się nie zawaliły pod wpływem niszczącej siły wiatru, wody bądź wilgotnej, osuwającej się od czasu do czasu gleby.

W innych miejscach można spotkać widoki niezbyt ładne, bynajmniej nienapawające ludzi zachwytem, betonowe, smutne i śmierdzące moczem lokalnych pijaków. Pewien chłopak, pochodzenia rosyjskiego, wybrał sobie właśnie tego typu miejsce na rozpoczęcie wiecznego spoczynku.

Wybrał?

Spada właśnie z dziesiątego piętra bloku, wprost wyjętego z czasów panowania komunizmu we wschodniej Europie. Nic nieznaczący paproch w nic nieznaczącym mieście o rozbudowanej aglomeracji.

Rosjanin miał na sobie czarne, podziurawione jeansy i równie czarną koszulkę z krótkim rękawem oraz wydrukowaną na niej białą czaszką. Na nogach glany, w uszach granatowe, przewodowe słuchawki. Włosy ciemne i krótkie, blada cera, oczy szare, trochę bez życia, a pod nimi worki. Szczupły, ładny chłopak. W szkole nazywali go ,,emo Ukraińcem", tylko po to, by go zdenerwować. Nie był grzecznym i porządnym uczniem. Dziewczyny się za nim uganiały, miał kilku przyjaciół, ale narobił sobie jednocześnie sporo wrogów w szkole i poza nią. Gdyby tylko był trochę bardziej rozsądny.

Wciąż mógłby żyć.
Bo on tak naprawdę chciał żyć.

Nastąpił huk, głośny i pusty, jakby ktoś uderzył pięścią w pudło rezonansowe, a po nim grobowa cisza. Ona była najstraszniejsza.

Na dachu pamiętnego bloku stała personifikacja. Chłopak wzdrygnął się na wyżej wymieniony dźwięk i bał się spojrzeć w dół. Był wręcz przerażony. Cisza piszczała mu w uszach, nogi zaczęły drżeć, twarz zbladła, przed oczyma pojawiły się mroczki, ręce jego stały się okropnym, spoconym narzędziem zbrodni. Ale on przecież nie chciał, on by nikogo nie zabił, on by nie potrafił. Cofnął się powoli od krawędzi, czuł że może upaść.

Po chwili stania w osłupieniu, postanowił się ruszyć.
Personifikacja uchyliła okno, weszła na klatkę i schodziła powoli na dół po żelbetowych schodach. Chłopak zdawał sobie sprawę, że mieszkańcy bloku usłyszeli huk i prawdopodobnie w tym momencie dzwonią po odpowiednie służby.

Nie chciał tu być. Chciał przytulić się do matki. Nogi i rozum jednak odmawiały posłuszeństwa. Wiedział, że mimo wszystko będzie zmuszony spojrzeć prawdzie w oczy, kiedy wyjdzie na zewnątrz. Bał się. Czuł, że zaraz ktoś wyskoczy zza drzwi i go złapie, nazwie mordercą. Ale on przecież nie był mordercą, morderca pragnie śmierci innych, on jej nie chciał.

Chłopak zatrzymał się na parterze. Nie wierzył, że to się dzieje naprawdę, nie chciał wierzyć. To wszystko wydawało się być jakimś nierealnym koszmarem, z którego zaraz miał się obudzić. Za chwilę okaże się, że na zewnątrz nikogo nie ma, ewentualnie starsza pani przechadzająca się ze swoim Burkiem.

Personifikacja wzięła się w garść, chwyciła za klamkę i wyszła. Na zewnątrz nie było ani pani, ani Burka, jedynie czarne wrony latające nad głową i zmasakrowane zwłoki spoczywające na zakrwawionej kostce brukowej. I dopiero teraz, w tym momencie chłopak zdał sobie sprawę, że się nie obudzi, że on nie śni. Oto przed nim leży jego krwawe opus magnum.

Personifikacja upada na kolana, nie płacze, wie, że to nic nie da, ręce podnosi ku niebu i choć od lat ciężko z wiarą, modli się.

Po chwili przestaje i się przysłuchuje, patrzy na słuchawki, które, tak jak telefon, pomimo upadku wciąż działają. Wydobywa się z nich stłumiona krwią melodia, Hymn for the weekend. Chłopak jej nie zna, lecz zapada mu ona w pamięć, ryje się między zwoje, niczym złośliwy robak, tak samo, jak cały makabryczny obraz wykręconych nienaturalnie kończyn z wystającymi gdzieniegdzie kośćmi, rozwalonej czaszki, wypływającego mózgu i tych wybałuszonych, pustych oczu.

Personifikacja wstała powoli i szła drżącym krokiem przed siebie w akompaniamencie zbliżającej się syreny policyjnej. Zaiste, ten dzień, obraz i melodię zapamięta już do końca życia.

~~~

626 słów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top