Rozdział 9.

~Martyna~

Dzień, w którym opuszczę szpital i wrócę do codzienności, na tyle, na ile pozwolą mi połamane żebra, stłuczenia i złamana noga, nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Gdy Josh wpadł do sali, w której leżałam i obwieścił rozpromieniony, niczym Slash po butelce Jacka Danielsa, że już jutro będę mogła wyjść z tego przeklętego miejsca, w którym unosił się fetor śmierci, nie mogłam powstrzymać łez szczęścia. Michael, który przez dłuższą chwilę siedział oniemiały przy moim łóżku, gdy w końcu się ocknął, wyściskał wszystko, co żywe, włącznie z Saulem, a to widok rzadszy niż smoki latające nad Los Angeles. Najdłużej jednak pozostał w moich ramionach. Widząc, że rozkleiłam się niczym małe dziecko, szybko otarł moje wilgotne policzki i czule pocałował w usta, szepcząc przy tym, że teraz będzie już tylko lepiej. Ja jednak podświadomie czułam, że w życiu spotka nas jeszcze wiele przygód i katastrof, mniejszych lub większych. Chociaż, z drugiej strony, bez nich nasz żywot zamieniłby się w nic nieznaczącą egzystencję. Po tym, jak Josh przekazał nam dobrą wiadomość, niemal przez całą noc nie mogłam spać, rozmyślając o tym, co zastanę po powrocie do ukochanego Neverlandu. Czy bardzo zmienił się pod moją nieobecność? Co z Cezarem? To prawda, że zaklimatyzował się u nas do tego stopnia, że nie raz ciężko go zlokalizować? A Bubbles? Nadal jest tak samo rozbrykaną, niesforną małpką? I co z resztą zwierząt, z wesołym miasteczkiem, kolejką? Chociaż prawdopodobnie Neverland niczym nie różnił się od tego, jaki był kilka tygodni temu, mimo to, nie mogłam zasnąć z podekscytowania i ekscytacji. Rano, po niespełna trzech godzinach snu, siedziałam już na swoim dawnym łóżku, spakowana i gotowa do opuszczenia tego przeklętego miejsca. Michael zjawił się wyjątkowo wcześnie, mimo że nie ustalałam z nim konkretnej godziny, o której miał odebrać mnie ze szpitala.

- Jak tam, Księżniczko? - To było pierwsze, co usłyszałam od niego, gdy przekroczył próg sali, w której na niego czekałam. - Jesteś gotowa do opuszczenia tych czterech ścian?

- Bardziej gotowa być nie mogę. - Uśmiechnęłam się lekko, zakładając niesfornego pejsa za ucho. - Mam nadzieję, że prędko tutaj nie wrócę.

- Nie pozwolę ci na to - odparł, po czym delikatnie cmoknął mnie w głowę. - O! Mam dla ciebie małą niespodziankę!

- Już się boję...

- Nie ma czego, naprawdę. Udało mi się załatwić to trochę na ostatnią chwilę, ale powinnaś być zadowolona. Mam nadzieję, że trochę ci pomoże...

Po tych słowach wyszedł na chwilę z pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, tylko po to, by wrócić prowadząc wózek inwalidzki.

- Niespodzianka - oznajmił niepewnie, uśmiechając się przy tym nieśmiało.

Z przerażeniem przyjrzałam się przedmiotowi, który miał ułatwić mi poruszanie się i przełknęłam głośno ślinę, co nie uszło uwadze mojego męża.

- Nie podoba ci się. - To było bardziej stwierdzenie, niż pytanie.

- Nie, po prostu... - Potarłam lekko kark, głowiąc się przy tym nad odpowiedzią. - Nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie mi potrzebny i nie ukrywam... Przeraża mnie. Wiem, że chciałeś dobrze i myślę, że... po prostu potrzebuję czasu. To dla mnie nowa sytuacja.

- Rozumiem i pamiętaj, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, dopóki żebra się do końca nie zrosną i nadal będą ci dokuczać. Później pomyślimy nad czymś innym...

Spojrzałam na niego spode łba i niepewnie uniosłam kąciki ust.

- Jesteś kochany, wiesz?

- Obiło mi się to o uszy - odparł, kołysząc się przy tym niewinnie w przód i w tył, z rękoma za plecami.

Wyglądał jak niewinne dziecko, jak bezbronny aniołek, a przy tym był tak nieziemsko pociągający... Potrząsnęłam lekko głową, by wyrwać się z transu, w jakim się znalazłam, po czym uśmiechnęłam się lekko do męża.

- To co? Idziemy?

Mike widząc moją gotowość do podniesienia się z łóżka, na którym spędziłam ostatnie kilka tygodni, szybko znalazł się obok, pomógł mi wstać i zająć miejsce na wózku.

- Jeszcze obok są moje rzeczy - powiedziałam pospiesznie.

- Za chwilę ktoś po nie przyjdzie. To te dwie torby? - Kiwnęłam głową. - Zgarnie je jeden z ochroniarzy, bez obaw.

Po tych słowach ostrożnie wykręcił wózkiem, na którym się znajdowałam i pognał ze mną w stronę windy.

- Jak się czujesz? - spytał po chwili, pochylając się nade mną, gdy wcisnął guzik.

- Dobrze - odparłam - ale nie śpiesz się tak, bo skończysz jak ja, w gipsie.

- Przepraszam, po prostu... Chcę być jak najszybciej w domu. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, dobrze? Ustaliłem tak z szoferem i ochroną, dla twojego bezpieczeństwa.

W odpowiedzi zdążyłam zaledwie kiwnąć głową, gdyż już po chwili drzwi windy otworzyły się, a za nimi ujrzeliśmy Josh'a, który na nasz widok uśmiechnął się promiennie.

- Wszystko w porządku? - spytał, gdy tylko weszliśmy do środka, a Mike wcisnął guzik z numerem zero.

- Tak. Cieszę się, że w końcu stąd wychodzę. Nie zrozum mnie źle, bardzo cię lubię, ale jednak...

- Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy - zaśmiał się lekarz - ale w nieco innych okolicznościach.

Odwzajemniłam uśmiech, a wtedy winda zatrzymała się na właściwym dla nas piętrze.

- Dziękuję za wszystko - rzuciłam przez ramię, w momencie, gdy Mike wyjeżdżał wózkiem na parter.

- Powodzenia.

Zdążyłam jeszcze zobaczyć jak Mike wymienił z Joshem szybki uścisk dłoni i lekarza, machającego nam na pożegnanie, zanim drzwi windy zamknęły się przed moimi oczami. Michael wolnym krokiem kierował się ku wyjściu ze szpitala, jakby chciał nadać tej chwili uroczysty charakter. W końcu dotarliśmy pod masywne drzwi, na których widniała tabliczka z napisem: Wyjście ewakuacyjne.

- Jesteś gotowa? - spytał półgłosem, kładąc dłoń na klamce, zupełnie tak, jakbym miała przed sobą wrota do magicznej krainy, a nie prowadzące przed mało oblegany parking za szpitalem.

- Bardziej gotowa być nie mogę - odparłam z uśmiechem, a wtedy Mike pociągnął za klamkę. Wraz z otworzeniem się drzwi, podbiegł do nas Nicolas - jeden z ochroniarzy.

- Cześć. - Uśmiechnęłam się szeroko na widok postawnego bruneta, który szybko odwzajemnił mój gest i przytrzymał Michaelowi drzwi, by ten bez problemu mógł wyprowadzić wózek, na którym siedziałam.

- Dobrze cię widzieć - przyznał w końcu, w momencie, gdy drzwi szpitala zamknęły się za nami, a szofer rzucił się w naszą stronę, z równie szerokim uśmiechem i nieskrywaną radością na mój widok, by pomóc Michaelowi zapakować mnie do czarnego Range Rovera, którym zwykliśmy podróżować, gdy chcieliśmy zlać się z tłumem.

- Na górze zostały jeszcze rzeczy Martyny - zwrócił się do ochroniarza Mike, zanim zabrał się za podnoszenie mnie z wózka. - Wszystkie stoją przy łóżku, znasz salę.

Mężczyzna kiwnął tylko głową i zniknął mi z pola widzenia, niemal tak szybko, jak się pojawił.

- Postaram się delikatnie cię podnieść. - Głos Michaela sprowadził mnie z powrotem na ziemię. - Powiedz mi, gdy coś cię zaboli, dobrze?

Kiwnęłam w odpowiedzi głową, czekając na szybkie przeniesienie na fotel w samochodzie. Mike delikatnie podniósł mnie z wózka, zacisnęłam zęby, by nie syknąć z bólu, co nie uszło uwadze mojego męża, który obdarzył mnie zatroskanym spojrzeniem.

- To nic - wyszeptałam.

- Na pewno?

Przytaknęłam i już po chwili, z pomocą Michaela i szofera, który otworzył drzwi do samochodu i pomógł mu mnie posadzić, siedziałam wygodnie w miękkim fotelu. Mike obszedł samochód dookoła i zajął miejsce przy oknie, zapiął pasy i dokładnie sprawdził, czy zrobiłam to samo. Po chwili zjawił się Nicolas z moimi bagażami, zapakował je do bagażnika, pomachał nam i wsiadł do samochodu stojącego nieopodal, w którym, jak się okazało, było jeszcze dwóch ochroniarzy, w tym Spencer. Ruszyliśmy, a za nami bordowe Volvo, przepełnione ludźmi dbającymi o nasze bezpieczeństwo. Wyjrzałam przez okno, obserwując co chwilę zmieniający się krajobraz Kalifornii. Brakowało mi widoku innego niż białe, szpitalne ściany i zapachu świeżego powietrza, nie zaś lizolu. Po chwili poczułam, że ktoś chwyta moją dłoń, odwróciłam głowę w stronę dobrze znanego mi mężczyzny. Michael uśmiechał się szeroko.

- Już niedaleko - powiedział, a wtedy ja odwzajemniłam jego gest.

Gdyby nie uciążliwy ból w klatce piersiowej, który momentami utrudniał mi oddychanie i nawracające wrażenie odrąbywanej nogi, byłabym najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Mimo wszystko, nie żałowałam, że wsiadłam na motor. Żałowałam, że doszło do wypadku, to jasne, ale nie, że jechałam na maszynie, o której marzyłam odkąd pamiętam.

- Wyglądasz na markotną. - Jak widać, nic nie ujdzie uwadze mojego męża. - Nie cieszysz się, że wracasz?

- Cieszę, tylko...

- Bardzo cię boli?

- W skali od jednego do dziesięciu, dałabym osiem. No, ale widać nie jest ze mną aż tak źle, by pozostać w szpitalu, co mnie bardzo cieszy, bo prawdę mówiąc, wolę kurować się w domu.

Mike uśmiechnął się lekko, a palce jego dłoni otarły się delikatnie o moją skórę.

- Hej, Dale! Włącz radio, dobra muzyka na pewno zdziała cuda.

- Robi się, szefie! - Po tych słowach szofer wcisnął okrągły guzik, a z głośników dało się słyszeć spokojną melodię.

- Yesterday - The Beatles! - wykrzyknął Mike, w momencie gdy ja ledwo usłyszałam pierwsze takty. - Kocham tę piosenkę! - Odchylił lekko głowę i zaczął nucić, wystukując palcami lewej ręki rytm na kolanie.

Uśmiechnęłam się na ten widok. Od zawsze byłam pod wrażeniem jego umiejętności muzycznych, imponował mi nimi, niemal tak samo jak swym złotym sercem.

- Yesterday, love was such an easy game to play
Now I need a place to hide away
Oh, I believe in yesterday... - Głos Michaela idealnie wpasowywał się w utwór słyszany z radia, który zakończył się niemal tak szybko, jak się zaczął, a z głośników dobiegł nas głos reportera.

- Uwaga! Uwaga! Wiadomość z ostatniej chwili!

- Zgłośnij!

- Martina Jackson - kochałam ten amerykański akcent - niespełna piętnaście minut temu opuściła szpital UCLA Medical Center. Rozhisteryzowani fani, na wieść, iż ich idolka wraz z, równie ukochanym przez nich, mężem pojawią się na kalifornijskich ulicach, postanowili zatarasować przejazd przez autostradę 101, z nadzieją, że uda im się spotkać najgorętszą parę show businessu. Ostrzegamy, że autostrada ta została wyłączona z ruchu, przejazd przez nią jest niemożliwy, na miejsce zmierza już policja stanowa.

Spojrzałam na Michaela z przerażeniem wypisanym na twarzy, jego reakcja na informację usłyszaną przed chwilą była podobna.

- Szefie, co robimy? - spytał szofer, zatrzymując się na światłach. - Ta autostrada jest niespełna dwa kilometrów stąd...

- Nie wiem, daj mi pomyśleć... Zawracaj! Musimy ją jakoś ominąć...

- Nie ma szans, jeśli teraz zawrócimy, trasa wydłuży się o dobre kilka godzin, będziemy musieli pojechać w zupełnie innym kierunku, kołować, a później...

- Dobra, jedź prosto. Musimy jakoś się przez nich przepchać.

- To oznacza, że będziecie musieli...

- Wiem, co to oznacza! Dzwoń do ochroniarzy! - wykrzyknął, po czym opadł z powrotem na fotel, wzdychając ciężko. - Za jakie grzechy? - Zaczął pocierać palcami skronie. - Kocham to, co robię, ale... dlaczego nie mogę mieć normalnego życia i zapewnić takowego swojej rodzinie?

- Michael... - wyjąkałam niepewnie, widząc, że jest zarówno wściekły, jak i załamany. Nic, zero odzewu z jego strony. - Mike...

W końcu skierował na mnie swoje czekoladowo - brązowe oczy. Chwyciłam niepewnie jego dłoń i zaczęłam powoli gładzić, chcąc dodać mu tym samym otuchy.

- Damy radę, zobaczysz. Nie z takich opresji się wychodziło. Teraz przynajmniej wiemy, co nas czeka i możemy się jakoś na to przygotować.

- Mam złe przeczucia...

- Będzie dobrze...

- Spencer, mówi Dale - Połączenie przez krótkofalówkę do ochrony jadącej za nami, zakłóciło nasz dialog. - Słyszeliście wiadomość w radiu? Na 101 jest straszny kocioł, podobno czekają aż się zjawią. Szef mówi, że mam nie zmieniać kursu...

- To ryzykowne - odezwał się głos po drugiej stronie krótkofalówki.

- Tak, wiem, szef z początku się wahał, ale to jedyne wyjście. Jeśli zawrócimy, to znacząco opóźni nasz przyjazd, a szefowa mimo wszystko nie czuje się najlepiej.

- Dobra, co mamy robić?

Szofer spojrzał na nas wyczekująco, poprzez przednie lusterko.

- Trzymajcie się blisko nas, a w razie potrzeby interweniujcie - powiedział Michael.

- Mike, zdajesz sobie sprawę z tego, że tam może być tłum ludzi? Nie wiemy, jaki widok zastaniemy na miejscu. Jak mamy to zrobić?

- Moglibyście skontaktować się z policją? Mogą okazać się niezbędnym wsparciem.

- Zrobimy wszystko co w naszej mocy.

- Dziękuję...

- A jak się trzyma nasza księżniczka?

Mike uśmiechnął się delikatnie w moją stronę, a ja wychyliłam się lekko, by szef ochrony mógł mnie lepiej słyszeć.

- Bywało lepiej, ale było też gorzej, więc nie narzekam - odparłam, unosząc kąciki ust.

- Już niedługo dotrzesz bezpiecznie do domu, postaramy się o to.

- Dziękuję... - powtórzyłam po Michaelu i już po chwili słychać było charakterystyczne piknięcie, oznajmujące, że rozmowa przez krótkofalówkę została zakończona.

- Mikey... - wyszeptałam w stronę męża.

- Tak?

- Mógłbyś usiąść bliżej? Chciałabym...

- Co takiego?

- Chciałabym się przytulić.

Mike słysząc to, uśmiechnął się szeroko, po czym, korzystając z momentu, w którym ponownie się zatrzymaliśmy, odpiął pasy i usiadł na środkowym fotelu, tuż obok mnie. Delikatnie objął mnie ramieniem i cmoknął w czubek głowy.

- Lepiej?

Przytaknęłam z uśmiechem.

- Boję się...

- Czego?

- Nie wiem, co nas czeka na tej autostradzie, czego możemy się spodziewać...

- Na miejscu na pewno będzie już policja, która zrobi wszystko, co w ich mocy, by opanować rozhisteryzowany tłum. Za nami jedzie ochrona... Nic nam nie grozi.

- Wiem, ale...

- Będzie dobrze, obiecuję.

- Na mały paluszek? - Uśmiechnęłam się lekko, unosząc wspomnianą część ciała.

- Na mały paluszek.

Powiem szczerze, nie mam pojęcia, czy Mike jest jakimś prorokiem, czarnoksiężnikiem ukrywającym się w świecie magii, czy jeszcze inną wróżką Sybillą, ale wiem jedno. Jego słowa mają ogromną moc. Gdy dojechaliśmy na "autostradę strachu", gromadziło się na niej mnóstwo ludzi. Nie musiałam się nawet zbytnio wychylać, by dostrzec tarasujące grono krzyczących i piszczących fanów, trzymających w dłoniach najróżniejsze transparenty. Jednakże, policja była już na miejscu. Kilkanaście radiowozów rozstawionych po bokach i między zgromadzeniem, ciemne mundury przedzierające się przez fanów, uporczywie brnących naprzód. Gdy tylko policjanci dostrzegli wolno zbliżający się masywny, czarny samochód, wiedzieli już, co mają robić. Kilkunastu z nich odpychało ludzi, starając się zrobić tym samym przejazd, co przyznam, nie było łatwym zadaniem. Niewielka grupka wsiadła do radiowozu, który zatrzymał się tuż przed nami. Kierowca kiwnął dłonią do naszego szofera, który odmachał mu ręką i ruszyliśmy wolno, niczym pielgrzymka do Świętej Wody, mając przed sobą radiowóz, dzięki któremu mogliśmy się przepchać przez stado wygłodniałych zombie, a za sobą samochód pełen ochroniarzy, zamykający ten korowód. Wyjrzałam przez przyciemnianą szybę i ujrzałam wiele twarzy, wiele par oczu, przeszklonych od napływających łez szczęścia, wiele ust rozwartych w ogłuszającym pisku... i miałam nieodpartą ochotę wyjść z samochodu, do tych wszystkich ludzi, którzy przyszli specjalnie po to, by mnie zobaczyć. Ledwo zdążyłam położyć dłoń na uchwycie służącym do otwarcia okna, a poczułam na sobie dotyk męża.

- Co ty robisz? - spytał, z troską w głosie.

- Chciałabym... Ci wszyscy ludzie przyszli tu dla nas, a my nawet się z nimi nie przywitaliśmy, zamiast tego, uciekamy przed nimi, jakby byli naszymi wrogami.

- Skarbie, to naprawdę nie jesteś dobry pomysł. Rozpęta się jeszcze większa burza, nie lepiej w spokoju ją przejść i dotrzeć bezpiecznie do Neverlandu?

- Tak, ale... Mogłabym im chociaż pomachać? - Spojrzałam na niego błagalnie, robiąc minę zbitego psiaka.

Mike zmierzył mnie wzrokiem, po czym westchnął zrezygnowany.

- No dobrze, ale nic poza tym. Zdaje się, że niedługo uda nam się przez nich przepchać.

- Dziękuję! - wykrzyknęłam uradowana, po czym w pośpiechu opuściłam szybę i wysunęłam przez nią dłoń.

Rozległ się niewyobrażalny pisk, a wraz z nim nadeszło prawdziwe tsunami. Chmara ludzi, powstrzymywana przez policjantów, rzuciła się do przodu, napierając na biednych funkcjonariuszy z całą siłą, przez co mało brakowało, a straciliby równowagę i runęli na ziemię. Wtem rozległ się pisk i szarpnęło nami do tego stopnia, że gdyby nie pasy, zapewne wylecielibyśmy przez okno. Zdążyłam, na szczęście schować rękę i zamknąć szybę.

- Przepraszam - powiedział skruszony szofer, rozmasowując swój kark. - Istne szaleństwo.

Mike wskazał niepewnie na przednią szybę, a raczej postać, którą ujrzał przed nią. Na ulicy, przed maską naszego samochodu, tuż za radiowozem, stał młody chłopak ubrany w koszulkę z moją podobizną i transparentem, na którym widniał krzywy, pochyły napis: LA tęskniło za swoją królową. Muszę przyznać, że rozczulił mnie ten widok, lecz mimo wszystko, blondyn zachował się nierozważnie. Mogliśmy go potrącić!

- Spójrz na niego! - wykrzyknął Mike, śmiejąc się do rozpuku, w momencie, gdy fan zaczął swoją nieudolną próbę wykonania Moonwalka, zanim zgarnął go jeden z policjantów, posyłając w moją stronę karcące spojrzenie, pod wpływem którego skuliłam się w sobie. Fan zdążył jeszcze na odchodne pomachać w naszą stronę, zanim ruszyliśmy.

- Przepraszam - wyszeptałam, pocierając nerwowo ramię. - To było... Nierozważne.

- Jesteś za dobra dla tego świata - odparł Mike, całując mnie delikatnie w usta i przytulając ostrożnie do swojego boku.

*****

Ogromna, złocona brama z napisem Neverland oraz wyraźnie widocznym imieniem i nazwiskiem mojego męża na samym jej szczycie, w końcu ukazała się moim oczom i była niczym wybawienie, zarówno po tak długim pobycie w szpitalu, jak i męczącej podróży. Wrota otworzyły się przed nami, niczym portal do magicznej krainy spokoju i nieopisanego szczęścia. Serce zaczęło mi szybciej bić, zupełnie tak, jakbym miała po raz pierwszy wjechać na teren Neverlandu.  Zmierzaliśmy piaskową drogą, dookoła pełno było kwiatów, drzew, z oddali wyłaniał się diabelski młyn, zoo i kolejka. Przyssałam się do szyby, niczym glonojad.

- Brakowało mi tego - wyszeptałam, nie odwracając wzroku od widoku za oknem, lecz instynktownie wyczułam, że Mike siedzący obok, szeroko się uśmiecha.

W końcu samochód zatrzymał się tuż przed naszą posiadłością. Szofer wysiadł z auta, otworzył bagażnik i wyjął z niego wózek oraz moje torby. Postawił bagaże tuż przy samochodzie, a moje wybawienie rozłożył i dopchał pod same drzwi, które po chwili otworzył.

- Da szef radę ją wyjąć? - spytał Michaela, który w błyskawicznym tempie opuścił samochód i znalazł się u boku mężczyzny.

- Postaram się - odparł, a ja ponownie zacisnęłam zęby, szykując się na falę bólu, która na szczęście nie potrwała długo.

Po chwili siedziałam już bezpiecznie na wózku, a Mike prowadził mnie w stronę drzwi wejściowych, z trudem transportując mnie po schodach.

- Witaj w domu - powiedział, z szerokim uśmiechem otwierając wrota do miejsca, które było moją krainą spokoju.

Odpowiedziałam mu tym samym gestem, nie byłam w stanie zebrać się na nic więcej, serce uderzało mi ze zdwojoną szybkością, a krew wrzała w żyłach na widok dobrze mi znanego hallu. Rozglądałam się, przypatrując każdemu skrawkowi ścian, wszystkim meblom, schodom, czując przy tym jakbym śniła na jawie, jakby to, co widzę miało zniknąć, rozpłynąć się niczym poranna mgła. Mike zdążył zaledwie zdjąć buty i już prowadził mnie do salonu, a tam, tuż przy kanapie...

- Niespodzianka! - wykrzyknęła grupa bliskich mi osób.

Byli niemal wszyscy, ochroniarze, Susan trzymająca tort (zakładam, że własnoręcznie robiony, owocowy z dużą ilością bitej śmietany, czyli taki jak lubię, do tego wieńczony napisem: Witaj w domu), Slash uśmiechnięty od ucha do ucha, Johnny, którego widok mnie zadziwił, zważając na jego relacje z Michaelem, Thomas z Dieterem przyjechali aż z Niemczech (nie miałam do nich żalu, że nie pojawili się w szpitalu po tym, jak odzyskałam przytomność i wiedziałam, że gdyby mój stan diametralnie się pogorszył, zjawiliby się). Wśród ludzi zgromadzonych w salonie dostrzegłam również instrumentalistów, jeżdżących z nami w trasy, osoby, które robiły nam chórki i... Nie!

- Diana?! - wykrzyknęłam uradowana, w momencie, gdy dostrzegłam przyjaciółkę, która biegła w moją stronę i zaczęła ściskać. - Auć!

- Wybacz - odsunęła się ode mnie, lecz uśmiech nie znikał jej z twarzy. - Tak się cieszę, że cię widzę w jednym kawałku!

- Jak ci się udało tutaj przyjechać?! Do Stanów, do Neverlandu?

- Rzuciłam wszystko w cholerę i oto jestem! - zaśmiała się. - A tak serio, olałam wykłady na studiach... - Spojrzałam na nią wyczekująco. - Oj, no dobra, no... Jestem tu dzięki Michaelowi. To on namówił moich rodziców, zapłacił za podróż... Powiem więcej, zostanę na dłużej! Byłam u rektora i powiedziałam, że nie będzie mnie na wydziale dwa tygodnie, także... Krój to ciacho i lecimy ściskać wasze bobo! Ciotka nie da tej małej kruszynce nawet chwili wytchnienia!

W tamtym momencie nie wytrzymałam, z moich oczu zaczęły wypływać łzy.

- Ej no, myślałam, że się ucieszysz...

Wszyscy spojrzeli na mnie z troską, a Mike pochylił się nad wózkiem, na którym siedziałam.

- Skarbie, wszystko okay?

- Tak, tylko... Dziękuję, że tu jesteście. Naprawdę, nie spodziewałam się takiej niespodzianki, wzruszyłam się.

- Cieszymy się, że jesteś - odparł Thomas, podchodząc i przytulając mnie delikatnie.

- No raczej! Nie wyobrażam sobie, co by było gdybyś wykopyrtła. - Slash podszedł chwiejnym krokiem i położył mi rękę na ramieniu. - Nasz kochany Jackson musiałby znaleźć sobie inną królewnę...

- Saul, zobacz, czy cię nie ma za drzwiami, dobrze? - rzucił Mike, zabierając jego dłoń z mojego ramienia.

Gitarzysta chwiejnym krokiem doczłapał się do wejścia do salonu, rozejrzał się, lekko przy tym wychylając, po czym odwrócił z powrotem w naszą stronę, kręcąc głową.

- Nie ma.

- Zajmij się naszym barkiem, na pewno czuje się samotny - dorzucił mój mąż.

- O! Trzeba było tak od razu! Już biegnę ukrócić jego samotność. - Ruszył przed siebie, gdy nagle, niespodziewanie zawrócił. - Tylko zostawcie dla mnie trochę tortu.

Wszyscy pokiwali głowami, a wtedy Saul, powoli zniknął nam z oczu.

- Nie przejmuj się nim. - Mike położył dłonie na mych ramionach, po czym czule cmoknął w głowę.

- Był pijany, zgadza się? - Michael kiwnął głową, a wtedy ja ściszyłam nieco głos. - Słuchaj, nie podoba mi się, że on tak dużo pije...

- To Slash, nie znasz go? W jego przypadku whiskey zastępuje wszystkie inne napoje.

Westchnęłam cicho, po czym ponownie spojrzałam na zgromadzonych gości, trzymających kurczowo tort.

- No, może pokroimy już to ciacho, bo jak na razie atmosfera zgęstniała jak na pogrzebie. - Zaśmiałam się, co niepewnie odwzajemniła reszta.

Susan postawiła tort na stoliku i wyszła do kuchni po nóż. Wszyscy zaczęli rozmawiać między sobą, co chwilę ktoś wciągał mnie do rozmowy... Brakowało mi tylko jednego. Mojej rodziny.


Od autorki

Kochani, jak widzicie pojawił się nowy rozdział i to długi, całkiem szybko, także... Jestem z siebie dumna i mam nadzieję, że Wam się spodobał 😘 Jak narazie wróciłam do pisania, nie wiem, co z tego będzie, ale spróbuję. Podzielcie się swoimi wrażeniami w komentarzach 💗

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top