Rozdział 7.
~Michael~
Odkąd moja ukochana odzyskała przytomność, starałem się robić wszystko, by być dobrym i przykładnym mężem. Spełniałem jej prośby z uśmiechem na ustach, nie chciałem się jej sprzeciwiać, wręcz przeciwnie. Pragnąłem dać jej tyle, ile mogłem, na ile pozwoliła mi sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy. Gdy tylko powiedziała mi, że chciałaby podziękować fanom za wszystkie prezenty i miłe słowa, wiedziałem, że muszę znaleźć sposób, by jej to umożliwić. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do Slash'a z prośbą o pożyczenie kamery. Ku mojej radości, gitarzysta zgodził się bez żadnego problemu. Kolejnym krokiem było poinformowanie Jerry'ego o pomyśle wyemitowania przemówienia Martyny w jednej ze stacji telewizyjnych i poproszenie go o pomoc w realizacji. Z początku sądziłem, że, gdy choćby jedna stacja zgodzi się na puszczenie, w przerwie na reklamy, nagranego przez nas materiału, to będzie ogromny sukces. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy zaledwie dzień po dostarczeniu wideo przez Jerry'ego, w drodze do Martyny, mogłem podziwiać ją na ogromnych telebimach ulokowanych na najwyższych budynkach w Kalifornii. Wpadłem do szpitala zdyszany, chcąc jak najszybciej przekazać żonie, że nasze nagranie robi furorę, lecz gdy tylko stanąłem przed szklanymi drzwiami sali, w której leżała moja ukochana, dostrzegłem mężczyznę, siedzącego na MOIM taborecie, trzymającego MOJĄ żonę za rękę. Nie musiałem zbytnio się wysilać, by poznać, kim jest gość, który odwiedził Martynę.
- Johnny? Kto by się spodziewał? - wpadłem do środka, a wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę.
- Cześć, Michael. - Aktor uśmiechnął się lekko, błyskawicznie zabierając swoją dłoń z ręki mojej ukochanej. - Właśnie miałem wychodzić...
- Nie, zostań. - Moja żona ponownie chwyciła niepewnie jego dłoń.
Walczyłem ze sobą, z jednej strony pragnąc wyrzucić mężczyznę za drzwi, z drugiej starając się być dobrym mężem, który nie jest zazdrosny o "zwykłego przyjaciela". Johnny spojrzał na mnie pytająco, westchnąłem cicho, po czym bez słowa zająłem miejsce przy łóżku ukochanej.
- Jak Susie? - Głos Martyny sprowadził mnie na ziemię. - Tym razem przyjechałeś bez niej...
- Tak, wiesz... - Chwyciłem jej dłoń, kątem oka spoglądając na Johnny'ego. - Nie chciałem jej tu ciągnąć, tak słodko spała... A poza tym, wolałbym nie narażać jej na atak dziennikarzy, czy paparazzi.
- Racja. - Westchnęła. - Nie mogę się doczekać, gdy znowu ją zobaczę.
- Mam nadzieję, że niedługo cię wypiszą. Pogadam z Josh'em, na pewno powie mi, jaki jest twój stan i ile jeszcze planują cię tu trzymać.
- Śnił mi się Neverland, wiesz?
- Na prawdę? - Poprawiłem się zaciekawiony na siedzeniu.
- Yhm. Widziałam te kwiaty, wesołe miasteczko, zoo... Tak bardzo chcę już tam wrócić. A właśnie, jak tam nasze nagranie? Wiadomo już, kiedy puszczą je w telewizji?
- Kochanie, ono robi prawdziwą furorę! - wykrzyknąłem, przejęty.
- Mówisz serio?
- Najzupełniej. Kiedy dałem je dla Jerry'ego, sądziłem, że będzie najwyżej na jednej stacji, a tymczasem, nie dość, że śmiga w telewizji to jeszcze jest na telebimach! Nie jestem pewien, na jaki zasięg, ale w całej Kalifornii na pewno.
- Sam widziałem. - Johnny potwierdził moje słowa.
- Kurczę, nie sądziłam, że... Na pewno widziało je mnóstwo osób, a ja leżałam w łóżku, taka potargana i nie umalowana...
- Przestań, nawet w szpitalnej koszuli prezentujesz się jak Miss Ameryki. - Uśmiechnąłem się do niej szeroko. - Nie było nawet, co poprawiać, wyglądałaś tak idealnie.
- Przestań. - Zaśmiała się cicho.
W odpowiedzi również uniosłem kąciki swoich ust, lecz po chwili mój wzrok skierował się w stronę bukietu, wciąż stojącego na szafeczce przy łóżku.
- Piękne kwiaty, od ciebie? - Zwróciłem się do Johnny'ego, ruchem głowy wskazując wazon.
- Tak, nie mogłem być przy tym, jak Martyna odzyskała przytomność, dlatego zdecydowałem się zostawić jej coś od siebie, choćby ten bukiet.
Skrzywiłem się lekko na wspomnienie liściku, który był dołączony do kwiatów i po chwili uświadomiłem sobie, że przecież ja nic jej nie dałem. Z wyjątkiem jedzenia, obiadu, który przekazała mi Susan... Jak mogłem być tak głupi?!
- Wiesz co, kochanie... - Chwyciłem jej dłoń i lekko cmoknąłem skórę. - Przypomniałem sobie, że muszę... Muszę coś załatwić. Obiecałem dla Slash'a, że... No, miałem oddać mu tą kamerę do dwunastej. Szybko do niego skoczę i zaraz wrócę, bo zabije mnie, gdy nie odzyska jej na czas. - Skłamałem, przyznaję się, ale zrobiłem to w słusznej sprawie.
Nie może być tak, że ten... Aktorzyna robi prezenty mojej żonie, a jedyne co moja ukochana dostaje ode mnie to słodycze i ziemniaki z masełkiem.
- Jasne, poczekam. - Uśmiechnęła się do mnie w taki sposób, że najchętniej zostałbym przy niej, wpatrywał godzinami w jej delikatną twarz i tulił w ramionach bez przerwy.
Wykrzywiłem swoje usta w niepewnym uśmiechu, posyłając złowrogie spojrzenie w stronę Johnny'ego. Bałem się, zostawić swoją żonę samą z tym mężczyzną. Ufałem jej, ale jemu już nie, mimo to, opuściłem szpital i wpadłem do limuzyny, prosząc szofera, by zawiózł mnie do mojego ulubionego sklepu jubilerskiego. Podjechaliśmy pod tylne wejście, właściciel od razu rozpoznał samochód, wyglądając przez okno i, gdy tylko z niego wysiadłem, otworzył przede mną drzwi.
Stał przede mną starszy mężczyzna, przed sześćdziesiątką, lekko zgarbiony. Jego twarz obsypana była zmarszczkami, lecz w błękitnych oczach wciąż można było dostrzec blask młodości.
- Witam, panie Jackson, co pana do mnie sprowadza? - Uśmiechnął się szeroko.
- Poszukuję prezentu dla swojej żony, musi być wyjątkowy - odparłem, opierając się o blat, za którym zajął miejsce właściciel sklepu.
- Rozumiem... Jakieś specjalne życzenia? To mają być kolczyki, pierścionek, kolia...?
Zastanowiłem się przez chwilę, po czym odparłem:
- Kolia, zdecydowanie. Myślę, że będzie najodpowiedniejsza.
Właściciel kiwnął głową na znak, że dotarły do niego moje słowa, po czym zniknął na chwilę na zapleczu. Po około minucie wrócił, niosąc ze sobą szczelnie zapakowane pudełka.
- Mam tu coś dla szczególnych klientów - oznajmił, stawiając wszystko na blacie przede mną.
Uśmiechnąłem się lekko, poczekałem, aż pudełka znajdą się na swoim miejscu i zacząłem w skupieniu je oglądać. W środku było pełno pięknych kolii, posegregowanych w określonej, tylko właścicielowi znanej, kolejności. Nie chciałem burzyć jego koncepcji, ostrożnie przekładałem w palcach biżuterię, badając jej fakturę. Wśród mnóstwa kolii, tylko jedna przykuła moją uwagę na tyle, że zdecydowałem się ją kupić. Była idealna dla mojej żony, taka, jakiej potrzebowałem. Delikatna, subtelna biżuteria, ozdobiona drobnymi kryształami uformowanymi w kształt zbliżony do trójkąta... Byłem niemal pewny, że spodoba się Martynie tak, jak mi. Jednakże, nie zamierzałem na tym poprzestawać. Nie byłbym sobą, gdybym nie kupił jej czegoś uroczego, co będzie przypominało jej o mnie, gdy zostanie sama w szpitalu. Zapłaciłem za biżuterię i pognałem do limuzyny, prosząc szofera, by skierował się do najbliższego sklepu z zabawkami. Nie minęło pięć minut, a już wbiegałem do budynku, jak zawsze próbując uchronić choćby część swojej osoby przed błyskiem fleszy aparatów paparazzi. Drzwi sklepu zamknęły się za mną automatycznie. Stanąłem w miejscu i rozejrzałem się dookoła. W środku było podejrzanie cicho, więc korzystając z okazji, że nikt nie biegnie w moją stronę, naciągnąłem fedorę bardziej na głowę, starając się ukryć nią, w miarę jak największy, fragment mojej twarzy i ruszyłem przed siebie. Mój wzrok błądził po półkach, uginających się pod ciężarem zabawek. Kolorowe klocki, gry rodzinne, czy też lalki, zachęcały swym wyglądem do tego, by zabrać je do domu. Byłem pod wrażeniem precyzji, z jaką wykonane były zabawki, różniły się stanowczo od tych, które można było znaleźć na sklepowych półkach, dziesięć, czy piętnaście lat temu. Nie wspominając o tych, które były produkowane za czasów mojego dzieciństwa. Nieumyślnie skręciłem w dział dla małych dzieci i, gdy zobaczyłem różnokolorowe grzechotki, gryzaki czy klocki edukacyjne, nie mogłem się powstrzymać i wziąłem kilka sztuk dla mojej kochanej Susie. Już miałem zacząć szukać sektoru z pluszakami, który był dla mnie kluczowy podczas robienia zakupów w tym sklepie, gdy drogę zatarasowała mi grupka dziewczyn. Stały przede mną i wpatrywały z szeroko otwartymi oczami. Nic nie powiedziały, nie ruszyły się nawet o milimetr, zupełnie, jakby wbito je w ziemię lub udawały manekiny sklepowe. Uśmiechnąłem się do nich lekko i niepewnie pomachałem, czego krótko po tym zacząłem żałować. Dziewczyny wydały z siebie pisk i rzuciły się w moją stronę. Nie wiele myśląc, chwyciłem koszyk wypełniony zabawkami i ruszyłem pędem przed siebie, starając się za wszelką cenę zgubić fanki między półkami. Nie zrozumcie mnie źle, kocham swoich fanów i bardzo lubię poświęcać im swój czas, ale gdy jestem sam, bez ochrony... Właśnie, dlaczego nie wziąłem ochrony? Pierwsze, o czym pomyślałem, gnając między działem z wózkami a samochodzikami, było to, by zostawić zakupy, wrócić do limuzyny i tam poczekać na przyjazd ludzi, odpowiedzialnych za moje bezpieczeństwo. Nie chciałem jednak tracić niepotrzebnie cennego czasu, który mógłbym spędzić w towarzystwie żony. Zdyszany ukryłem się za jedną z półek, w duchu modląc się, by udało mi się zgubić natarczywe fanki i dziękując Bogu, że nie zdecydowałem się na zakupy w mniejszym sklepie. Traf chciał, że schowałem się akurat w dziale z pluszakami. Rozejrzałem się nerwowo, aby mieć pewność, że na pewno jestem sam i żaden niespodziewany pisk nie przerwie mi wyboru misia dla ukochanej. Ku mojej radości, wokół mnie ponownie zapanowała cisza, wiedziałem jednak, że nie na długo. Stanąłem przed półką z maskotkami i zacząłem przyglądać się im z uwagą. Wiedziałem, że miś dla miłości mojego życia musi być tak duży, by wtulając się w niego, wyobrażała sobie, że jestem obok. W końcu, moją uwagę przykuł ogromny, biały pluszak, stojący w rogu, w jedynym miejscu, gdzie miał szansę się zmieścić.
Miał na oko około stu czterdziestu centymetrów wysokości i, mimo swojej zwyczajności, cechowało go coś, co sprawiało, że przykuwał uwagę i wydawał się niezwykły. Chwyciłem pluszaka pod pachę, w drugiej ręce wciąż trzymając koszyk i pędem udałem się na poszukiwanie kas. Z trudem udało mi się zapłacić, wręczając kartę kredytową dla przejętego sprzedawcy, któremu pobranie należności sprawiało wiele problemu, gdyż dłonie drżały mu niczym u paralityka. Czy to na prawdę takie dziwne, że chciałem zrobić zakupy, jak normalny człowiek, w normalnym sklepie? Ledwie zdążyłem wziąć reklamówkę z zapakowanymi przez sprzedawcę rzeczami, a już zza moich pleców dobiegł mnie ogłuszający pisk. Jak widać udało mi się tylko na chwilę zgubić gromadkę rozhisteryzowanych dziewczyn. W końcu, nic co dobre nie trwa wiecznie. Posłałem kasjerowi szybki uśmiech i rzuciłem się pędem w stronę drzwi, niemal czując już na sobie dłonie fanek, które za wszelką cenę chciały dotknąć choćby skrawka mojego ubrania. Dzięki Bogu, limuzyna stała tuż przy drzwiach. Wpadłem do samochodu, trzaskając drzwiami.
- Jedź! - wykrzyknąłem do szofera, który wyraźnie zdezorientowany, spojrzał na mnie przez przednie lusterko.
- Fanki?
- Tak - rzuciłem, zapinając pas. - Jedź, zanim staranują wóz!
Ledwie zdążyłem wypowiedzieć to zdanie, rozległ się łomot, wskazujący na to, że ktoś z impetem uderzył w samochód. Nie myliłem się, już po chwili mogłem dostrzec przyklejoną do przyciemnionej szyby twarz fanki, która pragnęła za wszelką cenę mnie zobaczyć. Walczyłem ze sobą. Z jednej strony, chciałem opuścić szybę, pokazać się dziewczynom, które niemal staranowały mnie w sklepie, uścisnąć ich dłonie, z drugiej jednak, wiedziałem, że na tym się nie skończy. Poza tym, byłem bez ochrony, co nawiasem mówiąc okazało się być skrajnie nieodpowiedzialną decyzją, nie powinienem tak ryzykować. Moje myśli przerwał warkot silnika. Na szczęście szofer rozwiał wszystkie moje wątpliwości.
- Gdzie teraz jedziemy? - spytał po chwili.
Wróciłem na swoje miejsce, po tym jak wyglądałem przez tylną szybę, chcąc zobaczyć reakcję zawiedzionych fanek. Miałem ogromne wyrzuty sumienia, że nie poświęciłem im choćby chwili.
- Do szpitala - odparłem, po czym wyjąłem kolię z pudełka i zacząłem obracać ją w dłoniach.
Zastanawiałem się, gdzie powinienem ją umieścić. Pasowałaby bardziej na łapkę czy ucho misia, którego zamierzałem wręczyć ukochanej? Czy to aby nie za mało? Pluszak i kolia... To wszystko, na co mnie stać?
- Zmiana planów! - wykrzyknąłem niespodziewanie.
Szofer, na moje słowa, gwałtownie zahamował, przez co poleciałem lekko do przodu. Całe szczęście, nikt za nami nie jechał.
- Przepraszam - powiedział speszony. - Dokąd pan sobie życzy?
- Znajdź jaką najbliższą kwiaciarnię - odparłem, po czym odseparowałem się od kierowcy.
Skoro ten aktorzyna od siedmiu boleści może kupować bezkarnie mojej żonie bukiety, ja nie zamierzam być gorszy. Kwiaty ode mnie będą bez porównania ładniejsze i jestem pewien, że nie zwiędną szybko. Zatrzymaliśmy się przy najbliższej kwiaciarni, wypadłem z limuzyny i w błyskawicznym tempie kupiłem najpiękniejszy bukiet, jaki udało mi się znaleźć. Składał się z wielu gatunków kolorowych kwiatów, a nie jakichś tam róż, które każdy głupi może kupić. Prezent ode mnie musiał być inny, wyjątkowy...
*****
Kiedy wróciłem do szpitala, Johnny'ego już nie było. Nie ukrywam, ucieszyło mnie to. Wszedłem do sali, w której leżała moja żona, chowający za plecami prezent dla niej.
- Szybko wróciłeś. - Uśmiechnęła się na powitanie.
- Tak, udało mi się wszystko załatwić. - Odpowiedziałem jej tym samym gestem. - Widzę, że Johnny już wyszedł...
- Tak, jakieś dziesięć minut temu.
Przygryzłem lekko wargę, powstrzymując się tym samym od tryumfalnego uśmiechu.
- Mam coś dla ciebie - oznajmiłem po chwili, kołysząc się na piętach w przód i w tył.
- Na prawdę? - Podniosła się lekko na łóżku, wykazując tym samym podekscytowanie.
Kiwnąłem głową, po czym wyjąłem zza pleców wielkiego misia, którego pewnie i tak już zdążyła zauważyć, a także bukiet. Martyna uśmiechnęła się szeroko, gdy wręczyłem jej kwiaty, które niemal od razu powąchała.
- Są piękne - przyznała, następnie położyła je ostrożnie obok, na pościeli.
- Jest jeszcze Pan Misio. - Uśmiechnąłem się szeroko, stawiając przed nią ogromnego pluszaka. - Z małym bonusem... - Wskazałem na puchatą łapkę.
- Czy ty aby nie przesadzasz? - Martyna zmierzyła mnie karcącym spojrzeniem.
- Nie, dlaczego?
- Ten prezent jest za drogi. Misia przyjmę, bo przyda się nawet dla Susie, kwiaty są piękne, ale kolia?
- To taki drobiazg...
- Drobiazg? - Zaśmiała się lekko. - Wart ile? Dziesięć, dwadzieścia tysięcy dolarów?
Więcej - pomyślałem.
Już chciałem powiedzieć, że zapewne od Johnny'ego by ją przyjęła, ale na szczęście powstrzymałem się w ostatniej chwili.
- Mniej niż moja miłość do ciebie - odparłem, po czym zdjąłem kolię z łapki pluszaka.
Chwyciłem dłoń swojej ukochanej, położyłem na niej biżuterię i zamknąłem w uścisku.
- Przyjmij ją, proszę - powiedziałem pół głosem. - Będzie do ciebie pasowała...
Martyna westchnęła cicho.
- Chodź tu - poprosiła, a ja posłusznie zbliżyłem się do niej.
Zanim się spostrzegłem, zarzuciła ręce za moją szyję i przytuliła mnie do siebie na tyle, na ile pozwolił na to jej stan.
- Dziękuję, mój zazdrośniku - wyszeptała, cmokając mnie czule w policzek.
- Kto zazdrosny? - Błyskawicznie się wyprostowałem. - Ja? Nigdy w życiu!
Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, w taki sposób, który zmusiłby do przyznania się nawet niewinnego.
- No może troszeczkę. - Uśmiechnąłem się zmieszany. - Ale wszystko co robię, robię z miłości do ciebie.
- Tak, wiem... - Westchnęła. - Ale powiedz mi, dlaczego ty go tak nie lubisz? Rozumiem, Pauline i Jerry... Ale ja nie jestem jak ona, myślałam, że wiesz...
- Oczywiście, że wiem. - Usiadłem na łóżku, obejmując ją ramieniem i czule gładząc po włosach.
Zacząłem zastanawiać się, czy nie powiedzieć jej o tym, że Pauline złożyła mi niespodziewaną wizytę. Uznałem jednak, że to nie jest najlepszy pomysł, nie tutaj, nie w tej chwili.
- Więc o co chodzi? - Spojrzała na mnie, unosząc lekko głowę.
- Sam nie wiem, po prostu... Boję się, że cię stracę, tak panicznie... Mimo, że wiem, że mnie nie zdradzisz, podświadomie wciąż odsuwam cię od innych mężczyzn. Chcę mieć cię tylko dla siebie...
- Ale nie możesz izolować mnie od ludzi i trzymać w zamknięciu. Nie jestem twoją własnością...
- Nie chciałem, by tak to zabrzmiało. Po prostu... Kocham cię ponad życie, nie chcę by ktoś mi ciebie odebrał, by cię skrzywdził...
- Ja też cię kocham, Mike, ale nie traktuję każdej kobiety, która się do ciebie zbliży jako potencjalnej kochanki.
- Tak... Wiem... - Spuściłem zawstydzony wzrok.
Miała rację. Widać sprawa z Pauline oraz moimi wcześniejszymi, nieudanymi związkami, tak namieszała mi w głowie, że zachowuję się jak skończony kretyn, którego zaślepia zazdrość i nie potrafi docenić, jak wspaniała kobieta pojawiła się w jego życiu.
- Kiedy wyjdę ze szpitala, chcę żebyś spotkał się z Johnnym. - Jej słowa sprawiły, że błyskawicznie powróciłem na ziemię. - Musicie ze sobą normalnie porozmawiać, nie może być tak, że ciągle z nim rywalizujesz. Wydawało mi się, że już się zaprzyjaźniliście, a później, znowu wróciliśmy do punktu wyjścia.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł... - westchnąłem.
- Proszę, Mike. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla siebie, zrób dla mnie. Bardzo mi na tym zależy...
Zamilkłem na chwilę, rozważając w głowie wszelkie za i przeciw. Zależało mi na tym, by moja Księżniczka była szczęśliwa, ale czy spotkanie z mężczyzną, który skrycie się w niej podkochuje to dobry pomysł?
- Niech będzie - odparłem w końcu. - Możemy pogadać, jeśli ci na tym zależy.
Martyna uśmiechnęła się szeroko, przytuliłem ją lekko do siebie, a wtedy ta szepnęła ciche:
- Dziękuję.
Kątem oka zerknąłem na bukiet róż, który wciąż stał w wazonie, na szafce nocnej, tuż obok łóżka mojej żony.
- Może wymienię te kwiaty na świeższe? - zasugerowałem, tym samym spotykając się z karcącym spojrzeniem ukochanej. - Nie dlatego, że są od Johnny'ego. - Próbowałem się tłumaczyć. - Po prostu myślę, że przyda ci się świeży wystój.
- A może poprosisz obsługę szpitala o wazon i postawisz swój bukiet obok?
- Świetny pomysł. - Uśmiechnąłem się tak szczerze, jak tylko potrafiłem. - Zaraz wrócę, przy okazji spytam, kiedy planują cię wypuścić.
Martyna skinęła głową na znak, że dotarły do niej moje słowa. Pospiesznie opuściłem salę, chcąc jak najszybciej wrócić do mojej Księżniczki. Niemal od razu skierowałem się w stronę windy, za bardzo zależało mi na czasie by tułać się po schodach. Wręcz rzuciłem się na ladę rejestracji, prosząc zdyszany kobietę, która akurat stała po drugiej stronie, o wazon. Brunetka spojrzała na mnie jak na wariata, po czym cicho westchnęła i udała się przed siebie. Śledziłem ją wzrokiem, znikła mi z oczu, gdy skręciła w korytarz po prawej, by po chwili wrócić z podłużnym naczyniem w ręce. Uśmiechnąłem się dziękczynne i chwyciłem przedmiot, który mi podała. Już miałem wrócić do sali, gdy coś mnie tknęło, by zapytać ją o pobyt mojej ukochanej w szpitalu.
- Przepraszam bardzo - zwróciłem się niepewnie do kobiety. - Wie pani może, kiedy moja żona będzie mogła opuścić szpital?
- A pańska żona to? - Ponownie zmierzyła mnie wzrokiem.
- Martyna. Martyna Jackson. - odparłem, niemal na jednym wdechu. Zastanawiałem się, czy kobieta na prawdę nie kojarzyła mojej wybranki, czy po prostu musiała zapytać, dla formalności.
- Niestety, ale lekarze nie udzielili mi informacji o stanie zdrowia pańskiej żony, ze względów bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwa? Faktycznie, im mniej osób wie o szczegółach związanych z jej zdrowiem, tym lepiej.
- Proszę zapytać lekarza prowadzącego - dodała po chwili, wyrywając mnie tym samym z krótkiej chwili zadumy.
Kiwnąłem głową i udałem się w drogę powrotną, w stronę sali, w której leżała Martyna. Pogrążony w rozmyślaniach, nie zauważyłem postaci stojącej na korytarzu i wpadłem na nią.
- Najmocniej przepraszam - wymruczałem, podnosząc przerażony wzrok.
Moim oczom ukazał się Josh, odetchnąłem z ulgą i postanowiłem od razu wykorzystać sytuację.
- Kiedy wypiszecie Martynę?
Mężczyzna uśmiechnął się do mnie lekko, po czym położył mi dłoń na ramieniu.
- Jej wyniki są dobre, więc myślę, że za jakieś pięć dni, będziesz mógł wrócić ze swoją księżniczką do Neverlandu.
- Na prawdę?! - Nie mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą powiedział mi lekarz.
Uśmiechnąłem się szeroko i zacząłem ściskać przyjaciela z całej siły.
- Lecę jej powiedzieć - oznajmiłem, cały w skowronkach, gdy w końcu uwolniłem lekarza ze swojego uścisku.
Josh zdążył zaledwie kiwnąć głową, gdyż wystrzeliłem jak z procy, w stronę windy. Gdy otworzyłem drzwi do sali, w której leżała Martyna, zastałem ją pogrążoną w śnie, a przynajmniej tak mi się wydawało. Po cichu podszedłem do jej łóżka i ostrożnie włożyłem kwiaty do wazonu. Następnie usiadłem obok, starając się nie wydawać żadnych dźwięków i zacząłem wpatrywać się w jej spokojną twarz. Była taka piękna. Nawet wtedy, gdy leżała obolała pod szpitalną pościelą, wyglądała niczym anioł. Ostrożnie położyłem rękę na jej dłoni i zacząłem ją delikatnie gładzić kciukiem. Otworzyła oczy.
- Obudziłem cię? - spytałem szeptem, jakbym bał się, że ktoś może mnie usłyszeć. Pokręciła przecząco głową.
- Nie spałam. - Uśmiechnęła się lekko. - Chciałam tylko trochę odpocząć.
- Jeśli chcesz, mogę zostawić cię samą...
- Nie, zostań - poprosiła błagalnym tonem, sekundę po tym jej wzrok skierował się w stronę wazonu z kwiatami. - Są na prawdę piękne.
- Cieszę się, że ci się podobają - przyznałem. - Mam jeszcze jedną niespodziankę... - Spojrzała na mnie wyczekująco. - Po drodze natrafiłem na Josh'a i rozmawiałem z nim na temat twojego wypisu...
- I co? Wiadomo już coś? Kiedy będę mogła wrócić do Neverlandu?
- Otóż... Twoje wyniki są dobre na tyle, byś już za pięć dni mogła wyjść ze szpitala. - Po tych słowach nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, a moja reakcja natychmiastowo udzieliła się mojej żonie.
- Na prawdę? To cudownie! - Niemal wykrzyknęła, lecz gdy tylko podniosła głos, momentalnie chwyciła się w klatce piersiowej, a na jej twarz wpełzł grymas bólu.
Podniosłem się ze stołka, by złożyć na jej czole czuły pocałunek. Przymknęła oczy, oddając się chwili.
- Podobnie jak ty, nie mogę się już doczekać momentu, w którym wspólnie przekroczymy bramę Neverlandu, ale narazie odpoczywaj. Jesteś dzielna, ale mimo wszystko, wciąż słaba...
Chwyciłem jej podbródek, a ona uniosła lekko kącik swoich ust, na których po chwili złożyłem delikatny pocałunek. Kiedy oderwałem się od jej warg, ukląkłem przy jej łóżku, nie zwracając uwagi na taboret, stojący tuż obok i chwyciłem jej dłoń.
- Kiedy wydobrzejesz, zabiorę cię w podróż poślubną. - Spojrzała na mnie, jak na wariata i już chciała coś powiedzieć, lecz uniemożliwiłem jej to. - Wcześniej nie było na to czasu, pominęliśmy tak ważny szczegół... Najpierw ślub, później twoje egzaminy, ciąża... Przez całe to zamieszanie, nie mieliśmy czasu by pobyć dłuższy czas sam na sam. Chciałbym ci to wynagrodzić.
- Mike... Na prawdę, nie potrzebuję tego. Poza tym, Susie... Teraz nasza rodzina się powiększyła, nie ma tylko nas, jest też nasze dziecko. Mielibyśmy ją zostawić?
- Na pewno moja mama chętnie by się nią zajęła przez tydzień, czy dwa...
- Ile?!
- No dobrze, tydzień... Nie mówię tutaj o miesięcznych wyjazdach, chciałbym tylko, byś po pobycie w szpitalu, odetchnęła, poczuła się ponownie szczęśliwa i przypomniała sobie, jak było podczas najpiękniejszych momentów naszego związku.
- Michael, ja jestem szczęśliwa. Mam ciebie, Susie...
- Nie zrozum mnie źle, kocham naszą córeczkę najmocniej na świecie, ale myślę, że taki romantyczny wyjazd, dobrze nam zrobi.
Martyna westchnęła cicho, spoglądając na mnie zza swojej blond grzywki.
- Zastanowię się nad tym, okay? Jeszcze nie wyszłam ze szpitala, więc nawet nie ma o czym mówić, ale... Zastanowię się.
Uśmiechnąłem się szeroko, po czym cmoknąłem ukochaną w dłoń.
- Nie pożałujesz - odparłem, po czym kątem oka zerknąłem na zegarek.
Robiło się późno. Nie chciałem zamęczać swojej żony, pragnąłem by jak najszybciej wróciła do pełni sił. Mimo jej niezadowolenia i nalegań, bym został, pożegnałem się z nią czule i opuściłem szpital. W drodze do Neverlandu cały czas myślałem o dzisiejszej wizycie, a w szczególności o tym, że moja księżniczka niedługo do mnie wróci, a także o naszej rozmowie. Może za szybko wyskoczyłem z tym pomysłem "miesiąca miodowego", lecz ponad wszystko pragnąłem mieć ją znów przy sobie, szczęśliwą. To było dla mnie najważniejsze. Niespodziewanie, samochód, którym jechałem gwałtownie się zatrzymał, wyrywając mnie tym samym z zadumy. Zdezorientowany wyjrzałem przez okno, starając się dostrzec, co spowodowało gwałtowne hamowanie.
- Co się stało? - spytałem przejęty szofera.
- Dojechaliśmy, ale... Lepiej, żeby szef sam to zobaczył.
Niepewnie otworzyłem drzwi samochodu i wysiadłem z niego. Przed bramą Neverlandu czekała mnie niemiła niespodzianka.
Od autorki:
Witajcie, Kochani! ♥️ W końcu jestem, wróciłam, nie umarłam 😂 Tak długi brak rozdziału spowodowany był dwoma sprawami: studiowaniem i nie potrafieniem zmuszenia mojego mózgu do wymyślenia treści tego, jakże "cudownego" dzieła moich rąk, a raczej palców 😏 Mam nadzieję, że mimo ponad miesięcznej nieobecności, rozdział się Wam podobał 😘 Czekam na Wasze opinie ♥️ Korzystając z okazji, chciałabym napomknąć o dokumencie związanym z "molestowaniami" Michaela. Jak pewnie wiecie, fani rozpoczęli protesty i robią wszystko co w ich mocy, by powstrzymać emisję programu. Zwracam się również do Was, swoich czytelników, abyście starali się za wszelką cenę zapobiec tym dwulicowym hienom (mówię tu przede wszystkim o Wade Robsonie) oczerniania naszego niewinnego Aniołka 💗 Mike nie może bronić się sam, więc pomóżmy mu w ponownym oczyszczeniu go z zarzutów. ,,Kłamstwa mogą wygrać sprint, ale to prawda wygrywa cały maraton." ♥️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top