Rozdział 4.
~Michael~
Stałem przyssany do szyby, obserwując jak lekarze walczą o życie mojej Księżniczki. Gdyby nie Josh, który wręcz wyrzucił mnie z sali, byłbym teraz obok swojej żony, a tak? Czułem się bezsilny w całej tej sytuacji, nie mogłem nic zrobić, by pomóc ukochanej. Pozostało mi bezczynnie czekać, zdając się na lekarzy i modlić się w duchu, by serce mojej żony ponownie zaczęło bić. W pewnym momencie wokół łóżka miłości mojego życia powstało spore zamieszanie. Lekarze zaczęli w pośpiechu chwytać mebel, na którym leżała Martyna i kierować się z nim w stronę szklanych drzwi. Byłem przerażony, nie wiedziałem, co to oznacza, czego mogę się spodziewać. Odsunąłem się lekko do tyłu, robiąc przejście specjalistom. Przede mną przemknęło szpitalne łóżko, na którym spoczywało, wciąż nieruchome ciało mojej żony. Rzuciłem się w stronę kobiety.
- Proszę się odsunąć! - Lekarze nie pozwalali mi jej dotknąć, potrzymać choćby przez chwilę jej zimną, delikatną dłoń.
Kątem oka dostrzegłem Josh'a, zamykającego drzwi za ostatnim lekarzem, opuszczającym salę.
- Gdzie ją wiezienie?! - Rzuciłem się w stronę przyjaciela. - Uratowaliście ją?! Będzie żyła?!
- Wieziemy ją na salę operacyjną - odparł Josh, kładąc dłoń na moim ramieniu. - Tak, jak się obawiałem, doszło do krwotoku wewnętrznego i nie obejdzie się bez zabiegu ratującego życie. Potrzebna jest również transfuzja...
- Potrzebujecie krwi?
- Niezwłocznie.
- Weźcie moją! - wykrzyknąłem, podwijając rękaw koszuli. Josh zlustrował mnie spojrzeniem, unosząc przy tym prawą brew. - Mamy taką samą grupę.
- Mike, to nie takie proste. Musimy zrobić ci badania i...
- Jestem zdrowy, widziałeś moje wyniki, wszystko macie w mojej karcie! - Lekarz spojrzał na mnie niepewnie, po czym uchylił lekko usta, chcąc coś powiedzieć, co skutecznie mu to uniemożliwiłem. - Proszę, nie ma czasu czekać na dawcę. Błagam cię... - Głos mi się załamał, a do oczu zaczęły napływać łzy. Wiedziałem, że jedyną szansą na uratowanie mojej Księżniczki jest transfuzja i, że to ja powinienem być tym, który odda krew.
- Dobrze, więc - odezwał się po chwili Josh. - Zapraszam do sali na pobranie.
Lekarz odsunął się lekko, robiąc mi przejście. Wskazał dłonią drzwi na końcu korytarza. Posłałem przyjacielowi przelotny uśmiech i pędem ruszyłem przed siebie. Bez pukania wpadłem do sali, w której ciemnowłosa pielęgniarka segregowała igły. Gdy mnie zobaczyła, błyskawicznie porzuciła ówczesne zajęcie i zaczęła wlepiać we mnie swoje sarnie oczy, lekko uchylając przy tym drżące, malinowe wargi.
- Dzień dobry, ja... - zacząłem, lecz dźwięk otwieranych drzwi przeszkodził mi w dokończeniu zdania.
- Potrzebna transfuzja, pan Jackson ma być dawcą - wysapał na jednym wdechu Josh, wpadając do ciasnego pomieszczenia, w którym znajdowałem się z pielęgniarką.
- Dobrze, potrzebuję tylko podpisanych dokumentów...
- Nie ma na to czasu! - wykrzyknąłem, bez uprzedzenia siadając na fotelu, stojącym w rogu sali. - Wypełnię wszystkie potrzebne papiery, jak tylko pobierzecie moją krew.
- Oczywiście, nie ma problemu, tylko czy jest zgodna z grupą biorcy?
- A+? A+! Jeśli chcecie mieć pewność, sprawdźcie w dokumentacji medycznej, tylko proszę, ratujcie moją żonę! - wykrzyknąłem.
Martyna walczyła o życie, leżała na stole operacyjnym, pod nożami zgromadzonych wokół niej lekarzy, jedynym ratunkiem dla niej była moja krew, a zamiast ją pobrać, dla pieprznych doktorków liczyła się tylko papierologia?! Czułem jak moje ciało drży ze zniecierpliwienia i wściekłości, wypełniającej moje komórki z każdą kolejną sekundą zmarnowaną na bezczynne siedzenie w fotelu.
- Amy, załatw to - zwrócił się półgłosem do pielęgniarki Josh. - Michael jest zdrowy, wszystko będzie w porządku, ręczę za niego. Jest idealnym dawcą, szczególnie, że nie mamy zbyt wiele czasu ani wystarczającej ilości odpowiedniej grupy w banku...
- Rozumiem - odparła kobieta, chwytając za sterylnie zapakowaną igłę. - Ile pobrać?
- Standardowo, 450 mililitrów.
- Jasne.
- I proszę, dostarcz nam ją jak najszybciej. Nie wiemy, ile uda nam się utrzymywać ją przy życiu.
Kobieta kiwnęła głową i niezwłocznie ruszyła w moją stronę. Odprowadziłem przyjaciela wzrokiem do drzwi, a po chwili niepewnie zerknąłem na pielęgniarkę przemywającą wacikiem zgięcie mojej lewej ręki.
- Poczuje pan lekkie ukłucie. - Uśmiechnęła się lekko szatynka. - Proszę zacisnąć pięść.
Posłusznie wykonałem polecenie kobiety i już po chwili obserwowałem jak brunatno czerwona substancja wypływa przez rurkę, podpiętą do igły, wbitej w moją żyłę. Wbrew pozorom, nie przerażał mnie ten widok, wręcz przeciwnie. Czułem ogromną dumę, obserwując jak każda kolejna kropla zapełniała woreczek, dzięki któremu moja żona będzie miała szansę na powrót do Neverlandu, do mnie i naszej córeczki. Pogrążony we własnych myślach, nie zauważyłem, gdy już było po wszystkim, a ciemnowłosa pielęgniarka, wręczyła mi tabliczkę czekolady, którą wyjęła z jednej z szafek.
- Proszę zjeść całą, bez żadnych wymówek. Nie uśmiecha nam się cucić kolejnego pacjenta po zasłabnięciu.
Nie zdążyłem jej nawet odpowiedzieć, gdyż szybkim krokiem opuściła pomieszczenie, trzymając w dłoni przezroczyste zawiniątko z substancją ratującą życie. Westchnąłem cicho otwierając czekoladę i odłamując pierwszą kostkę. Powoli i niepewnie podniosłem się z fotela, odczuwając nieprzyjemne zawroty głowy. Nie zamierzałem jednak zostać na miejscu. Zamiast tego, włożyłem kolejną kostkę czekolady do ust i ssąc ją powoli, pociągnąłem za klamkę. Kiedy drzwi się otworzyły, rozejrzałem się niepewnie. Korytarz był pusty, żadnego żywego ducha, którego mógłbym zapytać, gdzie znajduje się sala operacyjna. Nie miałem pojęcia, w którą stronę powinienem się udać, lecz byłem pewny jednego. Muszę odnaleźć swoją żonę. Powolnym krokiem ruszyłem przed siebie, zostawiajac za sobą pomieszczenie, w którym oddałem krew. Rozglądałem się, szukając tablic informacyjnych, lecz nie znalazłem nic, prócz białych, pustych ścian. Z czasem zacząłem wypatrywać również lekarza, który pomógłby mi trafić do sali. Szpital wyglądał na opuszczony, wokół panowała przerażająca cisza. Cała sytuacja przypominała mi scenę z horroru, ale nie uśmiechało mi się paść ofiarą krwiożerczych zombie. Niespodziewanie ktoś przebiegł tuż obok mnie, trącając moje ramię. Gdy postać znalazła się przede mną, dostrzegłem, że był to mężczyzna w białym lekarskim fartuchu.
- Przepraszam! - krzyknąłem w jego stronę.
Mężczyzna nie zareagował na moje wołanie i popędził przed siebie, na końcu korytarza skręcając w prawo. Uznałem, że pójdę w jego ślady. Gdy doszedłem do rozwidlenia, ujrzałem tablicę informacyjną, a na niej lśniący neonowy napis. Wiedziałem już, że znalazłem miejsce, którego szukałem. Skręciłem w prawo i ruszyłem przed siebie, lecz gdy dostrzegłem ludzi, którzy czekali pod drzwiami, zamarłem. Pomimo znaczącej odległości, mogłem z łatwością zauważyć ciemnobrązowe włosy mojej teściowej i siwiejącą czuprynę teścia. Wmurowało mnie w podłogę, przez moment nie byłem w stanie się ruszyć. Patrzyłem tępo w kierunku rodziców mojej żony, zastanawiając się, skąd dowiedzieli się o stanie córki. Ktoś musiał ich powiadomić, a skoro nie znali angielskiego, podejrzewałem media. Te dziennikarskie szuje wyśledzą każdą sensację, nic nie umknie ich uwadze. Byłem pewny, że wraz z zatrzymaniem się serca Martyny, cały świat wiedział o rozpoczęciu akcji ratującej jej życie. Oczami wyobraźni widziałem ludzi, oglądających jakiś fascynujący program, który został brutalnie przerwany przez kobietę z mikrofonem, stojącą przed szpitalem w centrum Kalifornii, aby powiadomić swój kraj o stanie zdrowia żony Króla Popu. Wziąłem głęboki wdech, przymykając przy tym oczy, po czym chwyciłem kolejną kostkę czekolady i pewnym krokiem ruszyłem w stronę teściów. Wzrok rodziców Martyny błyskawicznie skupił się na mojej osobie.
- Dzień dobry - wymruczałem niepewnie, stając bliżej małżeństwa.
- Dlaczego nic nam nie powiedziałeś?! - wykrzyknęła szatynka. - O stanie zdrowia naszej córki dowiadujemy się od rodziny w Polsce, bo jej kochany mąż nie raczy nas nawet zawiadomić!
Skrzywiłem się lekko, dziękując Bogu, że moja żona nie wdała się w mamusię.
- Sądziłem, że nie chcą mnie państwo znać - powiedziałem niepewnie, lecz widząc minę teściowej, szybko dodałem. - Poza tym, państwa córka potrzebowała krwi i ja... Byłem przed chwilą na pobraniu.
- Chcesz powiedzieć, że transfuzja była niezbędna, by uratować jej życie? - spytał mnie teść, z wyczuwalnym szokiem w głosie.
Milczałem przez moment, starając się zrozumieć, co przed chwilą do mnie powiedział. Trans... Co?
- Tak - odparłem po chwili, uznając, że słowo "transfuzja" jest jednym z tych, które brzmią podobnie w języki polskim i angielskim.
- I to ty zostałeś dawcą? - Teściowa zmierzyła mnie wzrokiem, lecz jej twarz jakby złagodniała. Nie widziałem już tej złości w oczach i nie wyglądała, jakby chciała wstrzyknąć we mnie swój jad.
Pospiesznie kiwnąłem głową, dodając:
- Mamy taką samą grupę.
Kobieta przez chwilę wpatrywała się we mnie w milczeniu, a wkrótce potem, niespodziewanie rzuciła na szyję i zaczęła przytulać. Stałem jak sparaliżowany, nie wiedząc jak się zachować.
- Dziękuję - wyszeptała - że po tym wszystkim, co ci powiedziałam...
- Nie mógłbym postąpić inaczej - odparłem, czując, jak kobieta się ode mnie odsuwa. - Kocham państwa córkę i zależy mi na niej. Wiem, że to moja wina, że znalazła się w szpitalu i...
- To nie jest twoja wina - wtrącił się teść. - Martyna od zawsze kochała adrenalinę, marzyła o motorze, a ty po prostu chciałeś spełnić jej marzenie.
Mężczyzna poklepał mnie po ramieniu, uśmiechając się przy tym szeroko.
- No, ale nie przyzwyczajaj się zbytnio do tych czułości - dodała po chwili teściowa. - Zyskałeś w moich oczach, ale to nie znaczy, że cię lubię.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Czyli wracamy do normy?
- Co z nią? - spytałem, zerkając na drzwi, które wciąż pozostawały zamknięte. - Wiadomo coś?
- Operacja wciąż trwa, musimy być dobrej myśli - odparł teść, unosząc lekko kąciki ust.
Westchnąłem cicho. W takim razie, nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać. Wyjąłem z kieszeni tabliczkę czekolady, którą dostałem od pielęgniarki i rozwinąłem z papierka.
- Czekoladki? - Wyciągnąłem dłoń ze słodyczem, uśmiechając się lekko do teściów.
Kobieta pokręciła przecząco głową, natomiast jej mąż chętnie ułamał sobie kawałek. Usiadłem na jednym z krzeseł i gryząc kolejną kostkę czekolady, wpatrywałem się w drzwi, za którymi toczyła się walka o życie mojej ukochanej. Każda sekunda była dla mnie jak minuta, każda minuta jak godzina, a godzina jak wieczność... Chciałem wierzyć, że wszystko będzie dobrze, że moja Księżniczka odzyska przytomność, ponownie usłyszę jej głos, zobaczę promienny uśmiech... Bałem się. Tak cholernie bałem się, że stracę ją na zawsze. Niespodziewanie drzwi, przed którymi czekałem wraz z teściami, otworzyły się i na korytarz wyszedł Josh.
- Michael... - zaczął, lecz z jego twarzy nie mogłem wyczytać żadnych emocji.
Zerwałem się z miejsca i zbliżyłem do przyjaciela, który zdejmował z głowy czepek.
- Co z nią? Żyje? Operacja się udała? - zalałem lekarza masą pytań.
Josh spojrzał na mnie w taki sposób, że zacząłem obawiać się najgorszego. Trzymał mnie w napięciu przez dłuższą chwilę, a we mnie kotłowały się emocje.
- Udało się - odparł w końcu, uśmiechając się do mnie szeroko. - Operacja przebiegła pomyślnie, jej stan jest stabilny.
Przez chwilę wpatrywałem się w przyjaciela bez słowa, z kamienną twarzą, jakby nie do końca dotarło do mnie, co przed chwilą powiedział.
- Naprawdę? - spytałem po minucie, czując jak z każdą sekundą moją twarz ozdabia coraz szerszy uśmiech.
- Transfuzja się udała, nadal jest nieprzytomna, ale myślę, że jak dobrze pójdzie, jutro spróbujemy ją wybudzić.
- Myślisz, że się uda? - spytałem niepewnie.
- Musi, Michael...
Uśmiechnąłem się szeroko i zacząłem ściskać lekarza w niewyobrażalnym przypływie euforii.
- Twoja żona jest bardzo silna - przyznał Josh, klepiąc mnie po plecach. - Walczyła jak lwica, z pewnością nie śpieszy się na tamten świat.
- Jest cudowna - wyszeptałem, odsuwając się powoli od przyjaciela. - Mogę ją zobaczyć?
- Spokojnie, najpierw musimy przewieść ją na salę. - Zaśmiał się Josh.
- Będzie tam gdzie ostatnio? - Lekarz kiwnął głową i chwycił za klamkę szklanych drzwi. - Dziękuję. - Rzuciłem szybko i wróciłem do teściów.
Rodzice czekali zniecierpliwieni na wiadomość o stanie zdrowia córki.
- I co? - spytała kobieta, posyłając mi zaciekawione spojrzenie.
- Udało się - odparłem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Naprawdę? - Rozpromieniony teść, podobnie jak ja, nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. - Możemy ją zobaczyć?
- Za chwilę ją przewiozą, ale nadal jest nieprzytomna - odparłem.
Po tych słowach drzwi ponownie się otworzyły i ujrzałem swoją Księżniczkę, leżącą na szpitalnym łóżku, pchanym przez czterech lekarzy.
*****
Powoli i niepewnie przeszedłem w głąb sali, do której przeniesiono moją żonę. Jej rodzice zostali przed drzwiami, chcąc pobyć z córką sam na sam. Zbliżyłem się do jej łóżka i usiadłem w tym samym miejscu co zawsze. Utkwiłem swoje spojrzenie w jej spokojnej twarzy, pozbawionej wszelkich emocji. Wyglądała jakby spała. Jej klatka piersiowa powoli, równomiernie się unosiła, a włosy swobodnie spływały po białej poduszce. Niepewnie położyłem dłoń na jej skórze, bojąc się, by nie powtórzyła się sytuacja sprzed kilkunastu godzin. Zacząłem gładzić kciukiem jej rękę.
- Kocham cię, wiesz? - wyszeptałem. - I na prawdę nie wiem, co bym zrobił, gdybyś odeszła ode mnie na zawsze. Jutro będą cię wybudzać... Proszę, wróć do mnie Księżniczko. Do mnie, do Susie... Są tutaj twoi rodzice. Twoja mama chyba mnie nie lubi, trochę się posprzeczaliśmy... - Uniosłem lekko kącik ust. - Otwórz oczy, proszę. Jest mi tak ciężko bez ciebie, czuję się przytłoczony tym wszystkim, samotny... Susie potrzebuje matki, a ja żony, mojej Księżniczki, kobiety, która zawsze sprowadzała mnie na ziemię i była przy mnie mimo wszystko. Ocknij się, skarbie, proszę...
Poczułem jak pierwsza łza spływa po moim policzku. Z jednej strony cieszyłem się, że operacja się udała, z drugiej jednak, wciąż czułem się samotny. Każdego dnia, z każdą kolejną minutą, gdy przypatrywałem się nieruchomej twarzy mojej ukochanej, czułem jak serce rozpada mi się na miliony małych kawałeczków. Cierpiałem wraz z nią. Powoli wstałem ze stołka i zbliżyłem do twarzy żony. Spojrzałem na nią z bliska, odgarniając pojedynczego pejsa, opadającego na jej bladą twarz i złożyłem krótki pocałunek na jej ustach. Nie odwzajemniła go, lecz mimo wszystko pragnąłem ponownie poczuć smak jej warg. Moje łzy zmoczyły lekko, niemal porcelanowe, policzki kobiety. Wytarłem delikatnie wilgotną stróżkę z jej skóry i bez słowa opuściłem salę. Nie oglądając się za siebie, nie zwracając uwagi na teściów, ruszyłem korytarzem. Czułem się jak w transie, amoku. Wyszedłem tylnym wejściem i wsiadłem do czarnego samochodu, czekającego na mnie od ponad godziny. Potajemnie opuściłem szpital i wróciłem do Neverlandu, nie odzywając się do szofera ani słowem. Gdy otworzyłem drzwi posiadłości, od progu witała mnie Susan.
- I jak? Udało się? - spytała przejęta.
Zdjąłem płaszcz, powiesiłem na wieszaku w holu i bez słowa przeszedłem do salonu, słysząc za sobą kroki gosposi.
- Mike, wszystko gra? - Poczułem jej dłoń na swoim ramieniu, odwróciłem się do niej twarzą i spojrzałem pustym wzrokiem w ciemne oczy.
- Tak - wymruczałem. - Operacja się udała.
- No to świetnie! - Kobieta uścisnęła mnie. - Nie cieszysz się?
- Cieszę - odparłem, siadając na kanapie stojącej przy kominku.
- Jakoś nie wyglądasz mi na najszczęśliwszą osobę na świecie. - Prychnąłem.
Susan zlustrowała mnie wzrokiem, a po chwili usiadła obok na kanapie i położyła dłoń na moim kolanie.
- Co się dzieje? - Spojrzała na mnie z troską, a ja starałem się walczyć z samym sobą, by nie ryknąć niepohamowanym płaczem.
Na nic się jednak zdały moje starania. Rzuciłem się w ramiona gosposi, wylewając potok łez, czując jak z każdą kolejną kroplą jej koszula staje się coraz bardziej mokra.
- Ja już nie daję rady, Susan - załkałem. - Nie potrafię...
- Ciiii, spokojnie... - Kobieta położyła dłoń na moich włosach i zaczęła gładzić mnie po głowie, uspokajając jak małe dziecko. - Czego nie potrafisz?
- Nie potrafię patrzeć na to, jak leży nieprzytomna, bez ruchu. Przychodzę do niej codziennie, mówię te swoje pieprzone monologi, a nawet nie mam pewności, czy mnie w ogóle słyszy.
- Słyszy, na pewno...
- Skąd możesz to wiedzieć? Za każdym razem, gdy jej dotykam, czuję pod palcami jej zimną skórę i, mimo że widzę jej twarz, mam wrażenie, że patrzę na obcą kobietę. Tak bardzo chciałbym znów zobaczyć jej cudowne zielone oczy, usłyszeć jej głos jak mówi, że mnie kocha lub nawet wyzywa od kretynów i największych idiotów na świecie. - Susan uśmiechnęła się lekko. - Chcę widzieć jak trzyma w ramionach naszą córeczkę, jak przytula ją do piersi. Pragnę znów usłyszeć swoje imię, które wydobywa się z jej delikatnych ust. Po prostu chcę... By było jak dawniej. - Poczułem jak kolejne łzy toczą się po moich policzkach. - Jutro mają ją wybudzać, ale boję się, że już nigdy nie będzie tak samo. Co jeśli nie odzyska przytomności albo w jej mózgu dojdzie do nieodwracalnych zmian lub nie będzie mnie pamiętać?
- Co mówią lekarze?
- Myślę, że dają jej szansę. Josh powiedział mi dzisiaj, że jej organizm walczy.
- Zaufaj im, Martyna jest w dobrych rękach. Wiem, że jest ci ciężko, mogę sobie tylko wyobrazić, jak się czujesz, ale nie powinieneś się obwiniać. To nie jest twoja wina, rozumiesz? - Kiwnąłem od niechcenia głową. - Spójrz na mnie. - Susan chwyciła moje wilgotne policzki, zmuszając tym samym, bym skierował na nią swój wzrok. - Tak musiało być, słyszysz? To, że kupiłeś jej motor w żadnym stopniu nie obarcza cię winą za jej stan. Jestem pewna, że Martyna nie miałaby ci tego za złe, w końcu od zawsze marzyła o takiej maszynie. Wyjdzie z tego, rozumiesz? Nie ma innej opcji, szczególnie, że operacja przebiegła pomyślnie.
- Oddałem krew... - wypaliłem.
- To w takim razie zabieraj stąd swój chudy tyłek i do łóżka! - Uśmiechnęła się promiennie.
- Gdzie jest Susie?
- Śpi, przed chwilą ją nakarmiłam. Nie zadręczaj się tym teraz, tylko marsz do sypialni.
- Jasne - odparłem, uśmiechając się blado i wstałem z kanapy. - Dziękuję...
- Nie ma sprawy. - Susan odwzajemniła uśmiech. - I pamiętaj, będzie dobrze.
Uniosłem niepewnie kącik ust i ruszyłem w kierunku schodów, snując się jak cień. W pewnym momencie, coś mnie podkusiło i zamiast do łazienki, skręciłem w stronę pokoju, gdzie znajdował się barek wypełniony alkoholem. Poczułem silną potrzebę zatopienia smutków w procentach, mimo że wiedziałem, że to nie jest rozwiązanie moich problemów. Popchnięty przez samotność, wypełniającą dogłębnie moje serce, otworzyłem butelkę whisky.
- Jeden kieliszek - powiedziałem sam do siebie, po czym nalałem cieczy do naczynia.
Chwyciłem szkło i usiadłem w fotelu. Zamoczyłem usta w alkoholu, czując rozchodzące się przez całe ciało ciepło. Mimo słów pocieszenia, które usłyszałem od Susan, byłem rozgoryczony. Zamknąłem oczy, starając się przypomnieć sobie kojący dotyk ukochanej, jej ciepłe usta na moich wargach, delikatne ramiona, którymi oplatała moje ciało. Niemalże słyszałem jej cichy szept, zupełnie jakby była tuż obok mnie. Kolejny łyk. Widziałem jej twarz, jej ciało, które spoczywało w bezruchu na szpitalnej pościeli, czułem chłód jej skóry... Wspomnienia huczały mi w głowie, kotłując się i przepychając, chcąc dotrzeć do mojej podświadomości. Kolejny kieliszek. Widziałem siebie, obracającego w palcach obrączkę, która leżała na szafce obok łóżka mojej ukochanej. Tonąłem we łzach, czując jak świat powoli zaczyna mi wirować. Kolejna butelka. Blond włosy mojej żony niemal namacalnie muskały moją skórę, łaskotały po twarzy... Jej dłonie wycierały łzy, cieknące nieprzerwanie po policzkach. I nagle... Płacz. Głośny płacz naszej córeczki rozproszył wszystkie myśli. Odstawiłem na podłogę niemal do końca opróżnioną butelkę Danielsa i chwiejnym krokiem, podpierając się ściany, ruszyłem do pokoju Susie. Dotarłem do jej łóżeczka i widząc czerwoną od płaczu twarzyczkę dziewczynki, nieporadnie wziąłem ją na ręce, przytulając do piersi, starając tym samym ją uspokoić. Susie jednak, reagowała zupełnie odwrotnie - zanosiła się coraz głośniejszym szlochem.
- Rany boskie! - Jak przez mgłę dobiegł mnie kobiecy głos, trochę czasu zajęło mi zlokalizowanie jego źródła oraz właścicielki. - Michael, oddaj mi ją.
Susan wyciągnęła dłonie w stronę mojej córki.
- Nie! Nie zabierzesz mi jej! Mam tylko ją! - krzyknąłem, przytulając mocniej niewielkie ciałko do swojego torsu.
- Michael, jesteś pijany!
- Nie jestem! Ja tylko... - Poczułem kolejny zawrót głowy, silniejszy niż poprzednio. - Ja... Świętowałem pomyślną tą... Operację!
- Oddaj mi dziecko, bo zrobisz jej krzywdę! Boi się ciebie!
- Nie! To moja córka!
- Oddaj mi ją, do cholery!
Susie płakała coraz głośniej, a ja wciąż trzymałem ją w swoich ramionach. Jednak w pewnym momencie zachwiałem się. Oparłem się o łóżeczko, by nie stracić równowagi. Poczułem silne pulsowanie w głowie, a do tego zaczęło mnie mdlić. Susan, korzystając z mojego osłabienia, zabrała mi małą i zaczęła uspokajać. Kiedy Susie w końcu ponownie zasnęła, gosposia chwyciła mnie za ramię i siłą wyciągnęła z pokoju.
- Jesteś skrajnie nieodpowiedzialny! - wykrzyknęła. - Nie możesz pić po oddaniu krwi! W ogóle nie możesz doprowadzać się do takiego stanu! Ile tego wypiłeś?!
- Nie wiem - wybełkotałem, chwytając się za głowę.
- Nie ruszaj się stąd, dzwonię do Josh'a - oznajmiła, lecz widząc, że zaczyna rwać mnie na wymioty, zaciągnęła mnie do łazienki.
W normalnych okolicznościach, czułbym się głupio, że gosposia widzi mnie w takim stanie, lecz wtedy nie miało to dla mnie znaczenia.
- Nie ruszaj się stąd, zaraz wrócę - oznajmiła, nieznacznie kiwnąłem głową, wycierając kącik ust, po czym ponownie pochyliłem się nad muszlą klozetową.
Byłem wykończony i z każdą kolejną minutą coraz bardziej żałowałem swojej decyzji. Jedynym plusem całej sytuacji był fakt, że odpędziłem swoje myśli od nieprzytomnej Martyny, a skupiłem się na dyskomforcie i bólu fizycznym. Nie musiałem długo czekać, aż Susan wróci do łazienki, trzymając przy uchu bezprzewodowy telefon.
- Tak, nadal wymiotuje. - Usłyszałem za sobą jej głos. - Tak, oczywiście, podam mu wodę... Nie, nie wiem, ile tego wypił, ale z pewnością więcej niż butelkę... Zachował się jak skończony idiota, ale mam nadzieję, że nic mu nie będzie... Oczywiście, zadzwonię, jak tylko się obudzi...
Po chwili poczułem dłoń gosposi na swoim ramieniu, odwróciłem głowę w jej stronę i posłałem błagalne spojrzenie.
- Nie patrz tak na mnie, sam się w to wpakowałeś. - Prychnęła. - Nie sądziłam, że możesz być aż tak nieodpowiedzialny! Zostawić cię na chwile samego... Powiedz mi, co cię podkusiło by tego samego dnia, kiedy oddałeś krew pić alkohol, mało tego, schlać się do takiego stopnia? Chciałeś się zabić? Zostawić swoją żonę i małą córeczkę? Z resztą, nie odpowiadaj. Masz więcej szczęścia niż rozumu, dzięki temu, że od dziesięciu minut wisisz nad muszlą klozetową, jest szansa, że nie wylądujesz w szpitalu... Czy ty wiesz, że mogłeś nawet uszkodzić sobie mózg?! Umrzeć?! Dociera to do ciebie?! - Spojrzałem na nią przerażony. - Nie gap się tak! Masz nauczkę! Gdyby mnie tu nie było... Aż boję się pomyśleć w jakim stanie zastałabym ciebie rano i co stałoby się Susie. Rozumiem, że jest ci ciężko, ale co chcesz osiągnąć takim zachowaniem?! Chcesz, żeby twoja córka się ciebie bała albo żeby w ogóle nie miała ojca?! Jesteś kretynem, Jackson i pamiętaj, ostatni raz ratuję ci skórę! Ostatni raz.
Nieporadnie podniosłem się z podłogi i ruszyłem do umywalki. Oparłem się o nią, po czym przemyłem twarz zimną wodą i przepłukałem usta.
- Dziękuję - wyszeptałem, zakręcając kran i niepewnie przytuliłem się do gosposi.
- Masz za co. No, ale już dobrze, dobrze. - Poklepała mnie po plecach. - Czuć od ciebie alkoholem na kilometr.
Chwyciła mnie pod ramię i zaprowadziła do sypialni.
- A teraz tu leż i poczekaj aż wrócę z wodą, a jeśli zobaczę, że ruszyłeś się z łóżka, przysięgam, że zamknę cię na klucz. Zrozumiano? - Kiwnąłem głową. - I mam nadzieję, że do ciebie dotarło, że alkohol nie jest rozwiązaniem problemów. Jeszcze jeden taki numer i autentycznie, wylądujesz na ostrym dyżurze.
Uśmiechnąłem się blado i odprowadziłem gosposię wzrokiem. Pulsowanie w głowie nie ustało nawet na chwilę, czułem się, jakby ktoś wiercił mi dziurę w mózgu. Powoli zaczynało docierać do mnie, co zrobiłem i nie mogłem zrozumieć, co we mnie wstąpiło. Gdyby nie Susan...
- Masz, napij się. - Gosposia wróciła w błyskawicznym tempie i podała mi szklankę wody.
Chwyciłem naczynie drżącą dłonią, zbliżyłem do ust i zacząłem opróżniać z zawrotną szybkością, jakbym miał do czynienia z nektarem bogów. Po chwili oddałem kobiecie pustą szklankę, przejechałem językiem po spierzchniętych wargach i opadłem bezsilnie na prześcieradło.
- Nie zamierzasz chyba spać w tych ubraniach? - Susan posłała mi pytające spojrzenie.
Powoli podniosłem się do pozycji siedzącej, chcąc zdjąć ze stóp skarpety, lecz kolejny zawrót głowy uniemożliwił mi wszelkie działania. Syknąłem, krzywiąc się z bólu i dyskomfortu, ponownie opadłem na łóżko. Susan przewróciła oczami, widząc moje nieudolne starania. Westchnęła cicho i chwyciła moją nogę.
- Daj mi to - wymruczała pod nosem i zaczęła zsuwać z mojej stopy skarpetkę.
Następnie spojrzała na mój tors, mrużąc przy tym oczy.
- Ostatni raz, przysięgam... - szepnęła, rozpinając pierwszy guzik mojej koszuli. - Do czego to doszło, żebym musiała rozbierać swojego szefa. Bynajmniej, bez przyjemności... Pomóż mi trochę!
Podniosłem się nieznacznie, a wtedy Susan ostrożnie zsunęła materiał z mojego torsu. Starannie złożyła koszulę i położyła ją na półkę. Jej wzrok zatrzymał się na moich spodniach.
- O nieeee... - Pokręciła głową, gotowa uciec z pokoju.
Widząc jej reakcję, chwyciłem za pasek i zacząłem szamotać się z klamrą, próbując ją rozpiąć. Obraz przed oczami rozmazywał mi się, widziałem podwójnie, więc wykonanie tak prostej czynności było naprawdę nie lada wyzwaniem.
- Matko Przenajświętsza! Daj mi to.
Posłałem jej dziękczynne spojrzenie i krzywy uśmiech.
- Nie ciesz się tak! Gdyby Martyna tu była, to ona by cię przebrała... Do góry tyłek!
Posłusznie uniosłem biodra, czując jak materiał spodni zsuwa się z moich nóg, pozostawiając mnie w samych bokserkach. Kątem oka dostrzegłem jak Susan odkłada kolejną część mojej garderoby na półkę. Po chwili skierowała na mnie swoje ciemne oczy.
- O nie, poddaję się! Nie mam siły, by jeszcze wciskać cię w piżamę. - To mówiąc podeszła do mnie i opatuliła kołdrą. - Dobranoc.
- A bajka? - wymruczałem, ledwie przytomny.
Susan usiadła na skraju łóżka, podciągając puchowy materiał niemal pod samą szyję, abym broń Boże nie zmarzł i uśmiechnęła się chytrze.
- Dawno, dawno temu, za górami, za lasami żył sobie król. Znany był na całym świecie z burzy ciemnych loków, złotych spodni na kościstym tyłku i łapania się za kroczę... Ale przede wszystkim z tego, że był najbardziej nieodpowiedzialnym kretynem w swoim kraju.
- Ej! - próbowałem się oburzyć, lecz kolejna fala bólu uderzyła w moją głowę, skutecznie mi to uniemożliwiając.
- Którego i tak wszyscy kochali - dodała po chwili Susan, mierzwiąc mi włosy.
- Lepiej. - Uśmiechnąłem się na tyle, na ile pozwolił mi mój stan.
- Dobranoc, Mike - wyszeptała. - Musisz mieć siły na jutrzejsze przytulanie swojej żony.
Nie minęło wiele czasu, aż zasnąłem, otulony ciepłym głosem swojej Księżniczki, przedzierającym się przez piekielne zawroty głowy.
Od autorki
Witajcie Kochani ❤️ I jak wrażenia? Mam nadzieję, że taki obrót spraw Was się podoba 😘 Od początku miałam taką wizję tego rozdziału, ale musiałam trzymać niektórych nadgorliwców w niepewności 😂 Czekam na Waszą opinię, pozdrawiam cieplutko ❤️❤️❤️
MartinaMJJ
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top