Rozdział 1

~Michael~

Tamten dzień na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Martyna wyjechała z Neverlandu w południe, długo nie wracała, więc zacząłem się już trochę martwić. Mimo wszystko, starałem się nie panikować i zająć naszą córeczką, która potrzebowała mojej opieki. Przeszedłem do kuchni, z której wziąłem przygotowane przez moją żonę mleko dla małej. Trzymając w dłoni butelkę, udałem się do pokoju Susie. Ostrożnie wyjąłem dziecko z łóżeczka i usiadłem z nią na fotelu, podtrzymując jej główkę. Była taka delikatna i krucha... Niczym jedna z tych porcelanowych lalek, które niegdyś kolekcjonowała nie jedna młoda kobietka. Malutka szybko odnalazła smoczek butelki i zaczęła powoli pić.

- I gdzie jest twoja mamusia, co? - spytałem szeptem, gładząc jedną ręką rumiane policzki dziecka.

Susie przyglądała mi się z tym samym błyskiem w oku, który dostrzegałem każdego dnia u jej matki. Była do niej bardzo podobna pod względem urody. To najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek przyszło na świat. Była dla mnie wszystkim, moim skarbem, chlubą... I chociaż mogłem cieszyć się nią od niedawna, już czułem z nią ogromną, nierozerwalną więź. Kiedy mała skończyła jeść, uniosłem ją ostrożnie i poklepałem po pleckach. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko utulić ją do snu. Ułożyłem Susie delikatnienie w swoich ramionach i zacząłem kołysać, nucąc cicho pierwszą piosenkę, która przyszła mi na myśl - The Lost Children. Nim się spostrzegłem, dziewczynka odpłynęła do Krainy Snu. Gdy tylko odłożyłem ją do łóżeczka i okryłem kocykiem, poprawiając przy tym misia leżącego w rogu, dobiegł mnie dźwięk telefonu dzwoniącego na parterze. Miałem złe przeczucia. Szybko zbiegłem po schodach i dosłownie rzuciłem na słuchawkę.

- H-halo? - wyjąkałem drżącym głosem.

- Michael? Martyna jest w szpitalu. - Dzwonił nasz lekarz, Josh. - Miała wypadek i... Trafiła do nas w bardzo ciężkim stanie.

W tamtym momencie świat mi się zatrzymał. Słowa przyjaciela docierały do mnie jak przez mgłę. Stałem otępiały, trzymając kurczowo słuchawkę w dłoni, zupełnie tak, jakbym zapomniał jak się mówi.

- Halo? Mike? Jesteś tam? - Oprzytomniałem.

- Tak, już jadę. Niech zajmą się nią najlepsi specjaliści. Zapłacę, ile będzie trzeba... Już, za chwilę tam będę...

Odłożyłem słuchawkę, nie czekając na odpowiedź Josh'a i powoli osunąłem się po ścianie. Moja Księżniczka, miłość mojego życia, najwspanialsza kobieta, jaką mógł mi zesłać Bóg, miała wypadek. Cierpi, bo kupiłem jej ten pieprzony motor i pozwoliłem jechać samej, gdy tylko doszła do siebie po porodzie. Jestem kretynem. Zdecydowanie największym idiotą, jaki chodził po tej planecie. Jeśli przeze mnie zginie... Schowałem twarz w dłoniach, czując, jak stróżki łez spływają po moich policzkach. Ogromny ból rozdzierał moje wnętrze, wypalał od środka. Wiedziałem, że teraz moja żona mnie potrzebuje, że powinienem pojechać do niej do szpitala, jednak nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca. Z transu, w jakim znajdowałem się dobre kilka minut, wyrwał mnie płacz Susie, dobiegający z jej pokoju. Powoli podniosłem się z podłogi, otarłem policzki i udałem po schodach na górę. Dziewczynka leżała w łóżeczku, niespokojnie wymachując rączkami, zupełnie tak, jakby przeczuwała, że coś stało się jej mamie. Podszedłem do córeczki i ostrożnie wyjąłem z kołyski. Zacząłem powoli bujać ją w swoich ramionach, nucąc melodię, która znikąd pojawiła się w mojej głowie. W momencie, gdy Susie przestała płakać, zszedłem z nią na parter, gdzie wykonałem telefon do swojej mamy.

- Halo? - Jej ciepły głos sprawił, że ponownie do moich oczu napłynęły łzy.

- Mamo? - wyjąkałem i przełknąłem cicho ślinę. - Mogłabyś... Czy mogłabyś przyjechać i zająć się Susie? Nie mam jej z kim zostawić...

- Oczywiście, synku, żaden problem. Coś się stało? Masz zmieniony głos, płakałeś?

Zamilkłem na chwilę. Przygryzłem wargi, czując jak kolejne łzy napływają mi do oczu. Dzwoniąc do mamy wiedziałem, że przekazanie jej informacji o wypadku będzie nieuniknione, ale nie sądziłem, że może okazać się aż tak trudne.

- Martyna... - zacząłem, lecz gdy tylko wypowiedziałem na głos imię swojej żony, poczułem ścisk w gardle.

Zupełnie tak, jakby niewidzialne dłonie oplatały moją szyję uniemożliwiając wypowiedzenie choćby jednego słowa. Ponownie przełknąłem ślinę, zwilżyłem usta i zrobiłem głęboki wdech. Zacisnąłem powieki, nie pozwalając łzom spłynąć po moich, i tak już wilgotnych, policzkach.

- Martyna... Ona... Jest w szpitalu - wydukałem, lecz nie byłem w stanie już dłużej tłumić w sobie emocji i zaniosłem się głośnym płaczem. - Dzwonił do mnie Josh... Mówił, że jest w bardzo ciężkim stanie. Miała wypadek. To moja wina! To ja kupiłem jej ten cholerny motor i pozwoliłem jej na niego wsiąść! Gdybym tylko wiedział, że tak się to wszystko skończy...

Wyłącznie fakt, że wciąż trzymałem dziecko na rękach, powstrzymywał mnie przed roztrzaskaniem wszystkiego, co znajdowało się w pobliżu, w drobny mak. Po drugiej stronie słuchawki dość długo panowała cisza, lecz już po chwili ponownie usłyszałem głos matki.

- Michael, synku... - zaczęła niemal bezgłośnie. - To nie Twoja wina, nie zadręczaj się tym. Widocznie tak musiało być. Pojedziesz do szpitala i wszystkiego się dowiesz, na pewno nie jest aż tak źle. Będę w Neverlandzie za jakieś dwadzieścia minut. Postaraj się uspokoić i nie rób niczego głupiego, pamiętaj o Susie. Wszystko będzie dobrze.

- Dziękuję - wydukałem i rozłączyłem się.

Moja mama zawsze była dla mnie największym wsparciem. Tak było i tym razem. Spojrzałem na córeczkę, przytuloną do mojej piersi. Nie chciałem nawet myśleć, co zrobię, gdy jej matka umrze. Przecież ja sobie bez niej nie poradzę! Kto zajmie się naszą córeczką? Kto mnie przytuli, pocałuje, wesprze i nakrzyczy, gdy zrobię coś głupiego? Nie potrafiłbym żyć ze świadomością, że jej już nie ma. Usiadłem na podłodze, oparłem się o chłodną ścianę i przytuliłem do piersi Susie, ukrywając ją w swych ramionach, niczym największy skarb. Zamknąłem oczy, a słone łzy ponownie zaczęły sączyć się wzdłuż moich policzków. Minuty dłużyły się jak godziny, a gdy w końcu drzwi się otworzyły i do środka weszła moja mama, poczułem niewyobrażalną ulgę. Kobieta podeszła do mnie, przykucnęła i położyła swoje dłonie na moich ramionach. Nie spojrzałem na nią nawet przez moment, zamiast tego nieustannie wbijałem wzrok w córeczkę. W głowie kłębiły mi się same czarne scenariusze.

- Ona nie może umrzeć - wydukałem w końcu, podnosząc mętny wzrok znad loków, opadających na twarz. - Nie może.

- I nie umrze, będzie dobrze. - Mama posłała mi lekki uśmiech. - Zobaczysz, na pewno okaże się, że jej stan wcale nie jest aż tak poważny i szybko wróci do domu.

- Tak myślisz? - Spojrzałem na nią, z nadzieją w oczach.

- Będę się za nią modlić, a teraz daj mi małą, idź do łazienki, odśwież się i jedź do szpitala. Martyna na pewno teraz bardzo cię potrzebuje.

- Kocham ją - wyszeptałem, podając mamie Susie. - Kocham całym sercem, tak jak i naszą córeczkę.

- Wiem. - Kobieta uśmiechnęła się lekko.

Powoli podniosłem się z podłogi i pocałowałem córkę w jej małą główkę. Kiedy wszedłem do łazienki i przejrzałem się w lustrze, ujrzałem wrak człowieka. Miałem czerwone od płaczu policzki, a eyeliner zmieszał się z łzami, powodując widoczne stróżki na mojej skórze.

Przemyłem twarz wodą i poprawiłem makijaż, nakładając dość dużą ilość pudru, by zamaskować zarówno przebarwienia, jak i ślady mojej wewnętrznej rozsypki. Wyszedłem z domu, pozostawiając Susie pod opieką kobiety, na którą zawsze mogłem liczyć i która nigdy nie odmówiła mi pomocy. Przed bramą Neverlandu czekał już na mnie czarny Range Rover. Starałem się za wszelką cenę pozostać niezauważony, mimo iż wiedziałem, że moja wizyta w szpitalu nie umknie uwadze fanów, a przede wszystkim dziennikarzy, którzy zapewne jak zawsze byli najlepiej doinformowani. Wsiadłem do auta i podparłem głowę na dłoni. Przez całą drogę starałem się skupić na widoku za oknem, by nie myśleć o tym, w jakim stanie zastanę swoją żonę gdy dojedziemy na miejsce. Przed szpitalem, jak można się było spodziewać, gromadził się tłum fanów, kurczowo trzymających transparenty z rożnego rodzaju hasłami. Zewsząd dobiegały mnie głośne okrzyki. W tłumie dostrzegłem również charakterystycznie ubranych ludzi, z mikrofonami, kamerami lub aparatami w dłoniach. Niektórzy mieli ze sobą również notesy z zaczepionymi na ich krawędziach długopisami.

- Podjechać pod tylne wejście, szefie? - Głos szofera sprowadził mnie z powrotem na ziemię.

W odpowiedzi pokręciłem tylko przecząco głową i nacisnąłem klamkę. Drzwi samochodu otworzyły się, a wtedy ja powoli postawiłem stopy na chodniku. Niemal od razu zostałem zaatakowany intensywnym, oślepiającym światłem bijącym od plastikowych potworów, których jedno oko znajdowało się po środku głowy umocowanej na samym końcu długiej szyi. Jak ja nienawidzę lustrzanek. Zanim się spostrzegłem, stało już przy mnie czterech dobrze zbudowanych mężczyzn w garniturach, w tym Spencer. Szofer najwyraźniej poinformował ochronę o tym, co planuję, dzięki czemu podążałem w stronę drzwi szpitala bez odniesienia przy tym jakichkolwiek obrażeń. Moi towarzysze co chwilę odsuwali napierający na nas tłum rozhisteryzowanych ludzi, jednakże nie obyło się bez nachalnych pytań dziennikarzy, którzy podtykali mi mikrofony pod nos, przedzierając się przy tym przez ramiona ochroniarzy.

- Jak się czuje pańska żona?!

- Idzie pan do niej?!

- Czy to poważny wypadek?! - przekrzykiwali się jedni, przez drugich.

Błysk fleszy aparatów, do których byłem przyzwyczajony, w tamtym momencie niewyobrażalnie mnie irytował. Tłum, zgromadzony przed szpitalem, czekający na wieść, co dolega mojej żonie również nie sprawił, że poczułem się lepiej. Poprawiłem ciemne okulary, które zaczęły spadać mi z nosa, chwyciłem jeden z mikrofonów i krzyknąłem:

- Zostawcie nas w spokoju!

Byłem zarówno wściekły, jak i bezradny, zrozpaczony. Liczyło się dla mnie tylko to, by zobaczyć swoją ukochaną i spalić kluczyki od tego diabelskiego ustrojstwa, które zagroziło jej życiu, o ile cokolwiek jeszcze z tej maszyny pozostało. Kiedy już dopchałem się do drzwi szpitala, wpadłem do środka i pognałem, wraz z ochroną, w stronę recepcji.

- Gdzie leży moja żona?! - wrzasnąłem, opierając się o blat i dysząc ze zmęczenia.

- Oddział Intensywnej Opieki Medycznej - poinformowała mnie kobieta o azjatyckiej urodzie. Na te słowa nogi się pode mną ugięły. - Drugie piętro...

Kiwnąłem głową i niemal od razu chwyciłem się ramienia Spencera, czując, jakbym za chwilę miał zemdleć.

- Szefie? Mike, wszystko w porządku? - spytał zaniepokojony ochroniarz. - Może podać ci wody?

Pokręciłem przecząco głową i zrobiłem głęboki wdech.

- Nic nie chcę - wyszeptałem. - Chcę tylko ją zobaczyć. Zaprowadź mnie do sali, gdzie leży.

Spencer kiwnął głową na znak, że dotarły do niego moje słowa i zaczął kierować się w stronę windy, wciąż podtrzymując mnie, bym nie osunął się na ziemię. Szybko znaleźliśmy się na właściwym piętrze.

- Może usiądziemy na moment? - zasugerował, wskazując krzesełka stojące pod ścianą.

Zerknąłem na nie i po chwili namysłu zgodziłem się na propozycję ochroniarza. Zająłem miejsce na plastikowym krześle i ukryłem twarz w dłoniach. Poczułem dotyk na swoich plecach, który zmusił mnie do tego, by rozchylić palce i spojrzeć przez nie na Spencera.

- Ona nie może umrzeć - wyszeptałem. - Ja ją tak cholernie kocham, jest dla mnie wszystkim.

- Będzie dobrze, zobaczysz. - Ochroniarz poklepał mnie po plecach. - Jeszcze nawet nie wiemy, co dokładnie jej dolega.

- Masz rację - przyznałem i zerwałem się z miejsca, ignorując zawrót głowy. Musiałem jak najszybciej trafić do sali, w której leżała moja żona.

- Mike, nie wyglądasz najlepiej. Na pewno nie chcesz wody?

- Nic mi nie jest - rzuciłem i ruszyłem przed siebie, ignorując wszystko i wszystkich wokół.

Ochroniarz szedł tuż za mną. Na końcu korytarza dostrzegłem salę, w której prawdopodobnie leżała moja Księżniczka i, nie zważając na nic, ruszyłem w tamtym kierunku, niczym odurzony magicznym eliksirem. Nie docierały do mnie żadne bodźce z zewnątrz, patrzyłem tępo na drzwi, które z każdym krokiem były coraz bliżej mnie. W końcu rzuciłem się na nie, przyklejając dłonie do szkła, którym były okryte i już miałem je otworzyć, gdy dobiegł mnie głos kobiety stojącej za mną.

- Nie można tam wchodzić. - Odwróciłem się w jej kierunku i zmierzyłem ją wzrokiem.

Była to szczupła brunetka w pielęgniarskim stroju, trzymająca w dłoniach tacę z lekami.

- Słucham?

- Nie można wchodzić na oddział bez obecności i zgody lekarza.

- Czy pani wie, kim ja jestem?! - Powoli zaczynałem się coraz bardziej denerwować.

- Pan Jackson...

- No właśnie, a za tymi drzwiami leży moja żona, która prawdopodobnie walczy teraz o życie! Czy pani wie, jak to jest, drżeć o kogoś, kogo się kocha?! - Kobieta otworzyła usta, by mi odpowiedzieć, jednak uniemożliwiłem jej to. - Więc proszę mi tu nie pierdolić głupot i pozwolić do niej wejść, bo zaręczam panią, że wystarczy jedno moje słowo i pożegna się pani z pracą!

Poczułem, jak Spencer szarpie mnie za rękę. Kobieta skuliła się lekko, wyraźnie wystraszona.

- Michael, uspokój się do cholery, bo narobisz sobie problemów - syknął ochroniarz, następnie zwrócił się do kobiety. - Proszę nie brać tych słów do siebie, szef jest po prostu bardzo zdenerwowany. On nigdy się tak nie zachowuję. Zapewniam, że z naszej strony nic Pani nie grozi.

- To mogę do niej wejść, czy nie? - Nie zwróciłem najmniejszej uwagi na słowa ochroniarza.

- O-Oczywiście - wyjąkała kobieta.

- Dziękuję. - Uśmiechnąłem się lekko, następnie zwróciłem do Spencera. - Zostań tutaj i pilnuj okolicy, dobrze?

Mężczyzna kiwnął w odpowiedzi głową, a wtedy ja popchnąłem drzwi. Znalazłem się w środku i niemal od razu rozejrzałem po sali. Była jasna, przy ścianach dostrzegłem pełno szafek z lekami, a dookoła znajdowało się mnóstwo sprzętu medycznego. Jednakże najbardziej interesowało mnie jedno, jedyne łóżko stojące pośrodku. Podbiegłem do niego i padłem na kolana, wtulając głowę w chłodną dłoń mojej ukochanej. Leżała nieprzytomna, podpięta do niezliczonej ilości kabelków i gdyby nie maszyna kontrolująca jej czynności życiowe, można by było stwierdzić, że wygląda jak... Martwa. Była cała blada, jej głowę owinięto grubym bandażem, do dłoni podłączono kroplówkę, niemal całe jej ciało, znajdujące się nad kołdrą, pokrywały liczne zadrapania i siniaki. Dostrzegłem, że na jej palcu brakuje obrączki, którą po chwili zauważyłem na szafce obok łóżka. Chwyciłem pierścień i zacząłem obracać go w dłoniach. Kolejne łzy napłynęły mi do oczu, rozmazując obraz mojej miłości, leżącej bezwładnie.

- Przepraszam, kochanie - wyszeptałem, dotykając jej zimnej dłoni. - To przeze mnie to wszystko. Gdybym zabronił ci wsiadania na ten motor, nic by się nie stało. Byłabyś w domu, ze mną, z naszą małą Susie... A teraz? Leżysz tutaj, taka blada, bezwładna... Cierpisz, a przysięgałem ci, że będziesz przy mnie bezpieczna. Nie zasługuję na ciebie. Bez ciebie jestem nikim i jeśli mnie opuścisz, nie przeżyję tego.

Pogładziłem kciukiem zewnętrzną część jej dłoni, czując, jak kolejne łzy wydostają się na powierzchnię. Nie próbowałem już nawet ich hamować, lecz gdy usłyszałem otwierające się drzwi, szybko doprowadziłem się do porządku.

- Kto cię tu wpuścił? - Zza moich pleców dobiegł głos Josha.

- Sam wszedłem - odparłem beznamiętnie, co było w sumie zgodne z prawdą.

- Nie powinno cię tu być bez obecności lekarza.

- Co z nią? - zignorowałem jego uwagę. Josh westchnął i spojrzał na moją żonę.

- Nie jest dobrze - przyznał, a ja poczułem ścisk w żołądku. - Ma wstrząśnienie mózgu, spowodowane prawdopodobnie silnym uderzeniem w głowę. Gdyby nie kask... - zaczął, lecz widząc moją minę, wolał nie kończyć. - Zwichnięty bark, połamane żebra, jest cała poobijana, no i, jak widzisz, nie ma z nią kontaktu. Jest w śpiączce i nie potrafimy określić, kiedy się z niej wybudzi. Nie możemy również wykluczyć obrażeń wewnętrznych. Nieustannie ją badamy i monitorujemy, robimy co w naszej mocy, ale nie ukrywam, rokowania nie są dobre.

- Czy ona... - zawahałem się przez moment. - Czy ona może umrzeć?

- Niestety, istnieje takie ryzyko.

- Jezus Maria! - Schowałem twarz w dłoniach i zacząłem gorzko płakać, nie zważając na obecność lekarza.

Mój Aniołek. Moja Księżniczka. Miłość mojego życia. Największe szczęście, jakie mnie spotkało... Mogła umrzeć, odejść na zawsze, bezpowrotnie i nawet niedane było mi się z nią pożegnać. Czy ceną za życie ma być śmierć? Jak poradzę sobie sam z wychowaniem Susie? Przecież mieliśmy dbać o nią razem.

- Trzeba być dobrej myśli. - Josh położył dłoń na moim ramieniu. - Zostawię was, ale nie siedź za długo.

Skinąłem głową i skierowałem swój wzrok na ukochaną, która nadal leżała bez ruchu. Pod ścianą ujrzałem stojący stołek. Zdecydowałem się podciągnąć go pod łóżko i usiąść na nim. Ponownie chwyciłem dłoń kobiety, która była dla mnie całym światem, przyglądając się jej dokładnie. Czekało mnie najgorsze. Musiałem poinformować o wypadku jej rodziców, o ile nie dowiedzieli się wszystkiego z telewizji. Znałem polski na poziomie, na którym można się porozumieć, jednak wciąż wiele słów było dla mnie trudnych i niezrozumiałych. Miałem nadzieję, że teściowie będą dla mnie wyrozumiali pod tym względem. Niespodziewanie drzwi od sali ponownie się otworzyły, wyrywając mnie tym samym z głębokiej zadumy. Do pomieszczenia wszedł Spencer.

- Prosiłem cię, abyś pilnował terenu przed salą - rzuciłem beznamiętnie, nawet nie patrząc na ochroniarza.

- Tak, wiem - odparł. - Chciałem tylko zobaczyć... Co z nią?

Zamknąłem oczy i zrobiłem głęboki wdech, aby ponownie się nie rozpłakać i stwarzać pozory twardziela.

- Jest w śpiączce i nie wiadomo, kiedy się wybudzi - powiedziałem w końcu, niemal na jednym wdechu.

- Czy ona...

- Tak, może umrzeć! Proszę, zostaw nas samych - wydukałem, spoglądając na ochroniarza załzawionymi oczami.

Spencer nie drgnął ani o milimetr.

- Powinieneś zadzwonić do jej rodziców - oznajmił.

- Tak, wiem.

- Na korytarzu jest telefon.

Spojrzałem na ochroniarza przez ramię, zmierzyłem go wzrokiem i raptownie zerwałem się z miejsca. Niemal wybiegłem z sali i rzuciłem na słuchawkę, by wybrać numer, który na szczęście znałem na pamięć. Moja teściowa odebrała po dwóch sygnałach.

- Słucham?

- Dz-Dzień dobry - wydukałem, łamaną polszczyzną, czując, jak dłonie trzęsą mi się niczym u osoby z parkinsonem.

- Michael? - Nie trzeba być wróżką, by rozpoznać, że dzwonię, wystarczy znać dobrze mój amerykański akcent i nieudolną próbę posługiwania się piekielnie trudnym językiem polskim. - Co się stało? - Czyli jednak o niczym nie wiedzą. Świetnie!

- Martyna... Ona...

- No, wysłów się wreszcie! Co z nią?!

- Miała wypadek i leży w szpitalu, w ciężkim stanie - wydukałem, starając się za wszelką cenę opanować drżenie głosu.

Po drugiej stronie słuchawki zapanowała kompletna cisza.

- H-Halo? - Teraz zacząłem bać się również o swoją teściową, aby pod wpływem stresu i ona nie podzieliła losu córki.

- Kiedy to się stało?!

- Dzisiaj. Jechała motorem i...

- Motorem?! Przecież ona niedawno urodziła!

- Tak, ja wiem...

- Pozwoliłeś jej na to?!

- Ja... To nie jest rozmowa na telefon. Czy mogliby państwo przylecieć? Możemy wysłać po państwa mój prywatny samolot...

- Przylecimy, naturalnie.

- Jutro rano można się państwa spodziewać na lotnisku?

- Mąż weźmie urlop na żądanie. Przynajmniej mam taką nadzieję...

- W razie czego, będziemy w kontakcie. Do widzenia.

Kobieta rozłączyła się. Odłożyłem słuchawkę i już miałem wrócić na salę, w której leżała moja żona, gdy dostrzegłem pielęgniarkę zmierzającą wzdłuż równoległego korytarza. Była to ta sama kobieta, którą kilkanaście minut temu potraktowałem jak skończony cham. Teraz, gdy już trochę ochłonąłem i mogłem w miarę racjonalnie ocenić sytuację, poczułem się głupio. Ta dziewczyna w gruncie rzeczy nie zrobiła nic złego. Wykonywała tylko swoją pracę, a ja tak na nią naskoczyłem... Szybkim krokiem ruszyłem w jej kierunku, zmotywowany, by tym razem zachować się jak należy.

- Przepraszam panią! - wykrzyknąłem, gdy tylko znalazłem się dostatecznie blisko pielęgniarki.

Kobieta odwróciła się przez ramię i, gdy tylko mnie poznała, mina jej zrzedła. Chcąc nie chcąc zatrzymała się i skierowała na mnie swoje przerażone spojrzenie, przez co poczułem się jeszcze bardziej zawstydzony swoim zachowaniem.

- Chciałem tylko... - zacząłem, gdy znalazłem się już dostatecznie blisko młodej brunetki. - Przepraszam za swoje zachowanie. Jest mi naprawdę bardzo głupio. Nie chciałem tak na panią naskoczyć, w gruncie rzeczy nie zrobiła pani niczego złego, a ja zachowałem się jak rozwydrzony celebryta, który pozjadał wszystkie rozumy. Nie wiedziałem, w jakim stanie jest moja żona, chciałem ją zobaczyć jak najszybciej. Normalnie nigdy się tak nie zachowuję, ale tym razem nerwy wzięły górę. Mam wiele szacunku do drugiego człowieka, szczególnie do kobiet. Nie chcę, by moja osoba źle się dla pani kojarzyła lub, co gorsza, bała się mnie pani. Nic pani nie grozi, zaręczam...

- W porządku. - Pielęgniarka uśmiechnęła się lekko, a mi kamień spadł z serca. - Rozumiem, że był pan zdenerwowany. Ludzie w nerwach robią różne rzeczy, a zwłaszcza zakochani. Pańska żona ma ogromne szczęście i jestem pewna, że kocha pana równie mocno. Na pewno z tego wyjdzie.

- Mam nadzieję - odparłem, niemal bezgłośnie. - Dziękuję za wsparcie i zrozumienie i raz jeszcze przepraszam.

- Nie ma o czym mówić, naprawdę. Przepraszam, ale muszę już wracać do pracy.

- Oczywiście. - Uśmiechnąłem się szeroko, co kobieta szybko odwzajemniła.

Wróciłem na salę, w której leżała moja żona tylko po to, by przekazać Spencerowi, jak przebiegała rozmowa z jej rodzicami. Podszedłem do szpitalnego łóżka i po raz kolejny chwyciłem dłoń ukochanej. Zbliżyłem ją do ust i delikatnie pocałowałem. Najchętniej nie zostawiałbym jej samej nawet na minutę, lecz musiałem pamiętać o naszej córeczce i otoczyć ją należytą opieką.

- Do zobaczenia, skarbie - wyszeptałem, muskając dłonią chłodny policzek kobiety. - Niedługo wrócę.

Niechętnie opuściłem szpital z myślą, że następnego dnia znajdę się w nim ponownie.

*****

Zarówno ten wieczór, jak i noc, bez wątpienia należały do najcięższych w moim życiu. Kiedy moja mama wróciła do swojego domu, pozostawiając mnie samego ze śpiącą Susie, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Snułem się po posiadłości niczym cień, aż w końcu, opadłem na kanapę i włączyłem telewizor, by móc, choćby na chwilę oderwać myśli od wypadku. Bezskutecznie.

- Z ostatniej chwili! Żona Michaela Jacksona trafiła w ciężkim stanie do szpitala! Lekarze walczą o jej życie! Na razie nie mamy więcej informacji, co do stanu zdrowia pani Jackson. - Takie i podobne zdania docierały do mnie niemal z każdego możliwego kanału.

Zrezygnowany wyłączyłem telewizor i rzuciłem się na oparcie kanapy, chowając twarz w dłoniach. Moją rozpacz przerwał dźwięk telefonu, dobiegający z korytarza. Niechętnie podniosłem się z miejsca i ruszyłem w stronę dobiegającego dźwięku.

- Halo? - wydukałem, podnosząc słuchawkę. Mój głos brzmiał tak obco, nienaturalnie.

- Michael? - Po drugiej stronie usłyszałem człowieka, którego w tamtym momencie najmniej się spodziewałem.

- Jerry? O co chodzi?

- Słyszałem - powiedział krótko i na moment zamilkł, jakby chcąc przełknąć ślinę. - Chciałem zapytać... Jak się czuje?

- Jest w śpiączce, cała połamana... Dzwonisz po coś konkretnego? Chciałbym pobyć sam. - Nie potrzebowałem współczucia, litości. W tamtym momencie pragnąłem tylko oderwać się od rzeczywistości, która okazała się być dla mnie niewyobrażalnie brutalna.

- Nie, właściwie... - Westchnął. - Dzwonili do mnie z warsztatu. Prawdopodobnie skądś mieli mój służbowy numer, ale to dobrze, w końcu lepiej, by dzwonili do mnie, niż namierzyli ciebie. Dzwonili z warsztatu i... Mają ten motor, na którym... Martyna jechała zanim... Gdy to się stało. Zapewne czeka cię również rozmowa z policją. Muszą ustalić, czy był to na pewno nieszczęśliwy wypadek i, czy nikt nie maczał w tym palców. Właściciel warsztatu zadzwonił do mnie w sprawie motoru i podobnie, jak on sądzę, że lepiej by było gdybyś... Gdybyś go zobaczył i zdecydował, co dalej.

- Nie chcę widzieć tej śmiercionośnej maszyny na oczy - wysyczałem, przez zaciśnięte zęby.

- Obawiam się, że nie masz wyboru.

Przez chwilę milczałem, powoli przyswajając uzyskane od przyjaciela informacje.

- Pojedziesz tam ze mną? - zapytałem w końcu.

- Jasne. Mimo wszystko uważam, że nie powinieneś być teraz sam. Będziesz nieustannie rozmyślał i to cię wykończy. Musisz być silny, pomyśl o Susie. Ona cię potrzebuje, nie możesz zatracić się bez pamięci w tym, co stało się Martynie, bo odbije się to na waszej córce.

Westchnąłem cicho. Jerry miał rację.

- Dziękuję, że do mnie zadzwoniłeś - wydukałem w końcu. - Potrzebuję trochę czasu żeby uspokoić się na tyle, by móc w miarę normalnie funkcjonować.

- Rozumiem, ale w razie czego pamiętaj, że nie jesteś sam.

- Pamiętam - odparłem krótko i rozłączyłem się.

Osunąłem się wolno po ścianie. Towarzyszyła mi zarówno rozpacz, bezradność, jak i ogromna wściekłość. Wplotłem palce we włosy i zacząłem wykonywać nimi okrężne ruchy, jakby chcąc pobudzić do pracy swoje szare komórki. W rzeczywistości próbowałem w ten sposób zapanować nad emocjami, które rozsadzały mnie od wewnątrz.

- Kurwa mać! - wrzasnąłem, nie mogąc już dłużej znieść uczucia palącego mnie od środka, niczym rozżarzone węgle.

Zamachnąłem się i zbiłem jeden z wazonów, stojących na komodzie. Krótko po tym, na ziemi znalazły się szczątki kolejnego i jeszcze jednego... Aż w końcu, padłem na kolana, wyjąc z bólu i rozpaczy. Położyłem się na dywanie, otoczony rozsypanym szkłem i porcelaną. Podkuliłem nogi, zbliżając kolana do brody. Płakałem jak małe dziecko i nie potrafiłem przestać. Wyłem, niczym pięciolatek, na środku supermarketu, któremu nie udało się naciągnąć rodziców na lizaka. Dławiłem się łzami, wypływającymi z moich zmęczonych oczu. Uniosłem na moment głowę i zerknąłem na szkło leżące kilka centymetrów ode mnie. Podniosłem się i bez wahania chwyciłem ostry element, zbliżając go do nadgarstka. To był odruch. W tamtym momencie byłem gotowy zrobić wszystko, by choć na moment oderwać się od rzeczywistości. Choćby przez chwilę przestać myśleć o tragedii, jaka spotkała moją rodzinę i poczuć wewnętrzny spokój, nawet kosztem własnego zdrowia. Jednakże w momencie, w którym zbliżyłem ostrą krawędź do swojej skóry...

- Jezus Maria, Michael! - Drzwi się otworzyły i do środka wpadła Susan. - Rzuć to, proszę cię! Nie rób niczego, czego będziesz żałować!

- Ona nie może umrzeć! - wykrzyknąłem, kolejny raz tego dnia, ściskając mocniej szkło w swojej dłoni. - Jeśli ona odejdzie, ja razem z nią! Nie chcę bez niej żyć!

- Michael, macie małą córeczkę, która dopiero co się urodziła. - Susan zaczęła powoli i ostrożnie się do mnie zbliżać. - Ona cię potrzebuje, nie rozumie, gdzie jest jej mama. Musisz być silny. Dla niej. Dopóki Martyna nie wyjdzie ze szpitala, ma tylko ciebie. - Kobieta zbliżyła się do mnie na odległość pół metra i jednym ruchem wyrwała szkło z mojej dłoni.

Rzuciłem się w jej ramiona i ukryłem twarz w materiale sukienki, którą miała na sobie. Trząsłem się pod wpływem emocji, dopiero po upływie niespełna dwóch minut zaczęło docierać do mnie, co tak naprawdę chciałem zrobić. Nigdy nie sądziłem, że mógłbym pokochać kogoś tak bardzo i okazać się tak słabym psychicznie.

- Cichutko, już dobrze. - Susan kołysała mnie w swoich ramionach jak małe dziecko. - Martyna to silna kobieta, będzie walczyć, zobaczysz. Wszystko się ułoży, jestem tego pewna.

- Dlaczego przyszłaś? - Zerknąłem na nią spode łba. - Przecież dałem ci wolne.

- Nie chciałam, byś był tu sam. Uznałam, że na pewno przyda ci się pomoc i wsparcie.

- Dziękuję - wyszeptałem i ponownie wtuliłem się w jej ciało.

- Idź spać. - Poczułem, jak Susan gładzi mnie po włosach. - Ja zajmę się Susie, będzie w dobrych rękach.

Pokręciłem przecząco głową, wyrywając się z jej uścisku.

- Już do niej idę.

- Wykluczone! Michael, wyglądasz jak wrak człowieka. Sen dobrze ci zrobi, a jutro odwiedzimy razem Martynę w szpitalu.

- Jutro będą tu jej rodzice - oznajmiłem niepewnie.

- Powiedziałeś im?

- Musiałem, to ich córka.

- No nic, jakoś przez to wszystko przejdziemy. Pamiętaj, że nie jesteś sam.

- Dziękuję. - Uniosłem nieznacznie kąciki swoich ust i już miałem opuścić pokój, gdy zatrzymała mnie Susan.

- Potrzebujesz z kimś porozmawiać po tym, co tu się stało? - spytała niepewnie. - Zadzwonić do Katherine, Janet... A może do Jerry'ego?

- Nie trzeba, naprawdę. Chyba faktycznie, powinienem iść spać. Dobranoc Susan i... Dziękuję, że jesteś.

- Jesteś moim przyjacielem, szefie. - Uśmiechnęła się szeroko, a ja bez namysłu odwzajemniłem ten gest.


- Aha i zostaw to szkło, jutro posprzątam - rzuciłem przez ramię, wchodząc po schodach na górę.

- Nie ma problemu - odparła, a ja po tych słowach zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno mnie posłucha.

Udałem się do łazienki, aby wziąć szybki prysznic. Po drodze wstąpiłem do pokoju naszej malutkiej królewny, która spała jak aniołek. Pochyliłem się nad łóżeczkiem i pogładziłem Susie po główce, następnie czule pocałowałem ją w czółko.

- Jestem tutaj, Królewno i zawsze będę - wyszeptałem.

Ostatni raz spojrzałem na śpiącą córkę, po czym udałem się do łazienki. Stanąłem na zimnych kafelkach i zamknąłem za sobą drzwi. Zacząłem powoli zdejmować z siebie kolejne części garderoby. Stanąłem nagi przed lustrem i przyjrzałem się swojemu odbiciu. Wyglądałem paskudnie, nienawidziłem swojego nosa, uśmiechu, a w szczególności tych obrzydliwych plam, które pokrywały niemal całe moje ciało.

- Dla mnie jesteś idealny. - Usłyszałem głos swojej żony w swojej głowie, który pojawił się jako wspomnienie minionych dni i rozmów. - Kocham każdy centymetr twojego ciała i nie chcę, abyś się zmieniał.

Niemal poczułem jej dotyk na swojej skórze, dłonie i smukłe palce, którymi dotyka plam na moim torsie. Usta, którymi udowadnia, jak wiele dla niej znaczę i jak bardzo mnie kocha, pożąda. Oparłem się o umywalkę i zamknąłem oczy, próbując przywrócić w myślach jej promienną twarz i uśmiech. Nasze wspólne momenty... To, jak pierwszy raz ją spotkałem, jak weszła na scenę, niczym anioł. Gdy pocałowaliśmy się na diabelskim młynie, zaprosiłem ją do Neverlandu, jeździliśmy na Gipsy'm, oblewaliśmy wodą, oglądaliśmy wspólnie ,,Gwiezdne Wojny", koncertowaliśmy... Aż w końcu wzięliśmy ślub i kochaliśmy się namiętnie całą noc. Dlaczego myślę o niej, jak o wspomnieniu, jakby nie żyła? Ona musi wrócić i wróci! Do mnie, do Susie... Zrobię wszystko, by znów była przy nas! Powoli wszedłem pod prysznic, aby spłukać z siebie cały swój ból i żal. Namydliłem całe ciało i zacząłem kierować na nie przyjemny strumień ciepłej wody. Kiedy wyszedłem spod prysznica, wytarłem się ręcznikiem i nałożyłem swoją ulubioną czerwoną piżamę, moją uwagę przykuł różowy flakonik perfum mojej żony. Był to delikatny zapach, jeden z moich ulubionych, których często używała. Może to głupie i dziecinne, ale chwyciłem szklaną butelkę i wyniosłem ją z łazienki. Kiedy wszedłem do sypialni, usiadłem na skraju naszego łóżka i spsikałem perfumami poduszkę, na której zawsze kładła głowę moja ukochana. Chciałem poczuć jej zapach, jakby była przy mnie, a ten wypadek okazał się zwykłym koszmarem, który skończy się, gdy tylko otworzę oczy. Chciałem w to wierzyć. Świadomy tego, że nie uda mi się zasnąć, otworzyłem szufladę szafki nocnej i wyjąłem z niej tabletki nasenne. Wziąłem dwie i połknąłem bez popijania. Potrzebowałem ich jak powietrza. Położyłem się na łóżku i przykryłem kołdrą, by powoli zacząć odpływać do Krainy Snów. Niespodziewanie poczułem na swoich nogach ciężar. Zapaliłem lampkę i ujrzałem Cezara, który zwykle pałętał się gdzieś po terenie Neverlandu. Pies leżał zwinięty na moich nogach. Uśmiechnąłem się pod nosem i podrapałem zwierzaka za uchem.

- Tęsknisz za swoją panią, co? 

Cezar podniósł łepek i spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczami, przekrzywiając przy tym lekko głowę.

- To co, dzisiaj śpimy razem? - Westchnąłem i naciągnąłem głębiej kołdrę. - Dobranoc, psiaku.

Cezar ziewnął i położył ociężale łepek na swoich łapach. Zamknąłem oczy i, dzięki lekom, szybko udało mi się odpocząć od pierwszego dnia mojego koszmaru.




Od autorki

Witajcie, Kochani I jak Wam się podoba pierwszy rozdział drugiej części Marzeń? 😉 Jeśli mam być szczera to... Popłakałam się pisząc ten rozdział, na prawdę 😔 W sumie, ostatnio jestem straszną beksą jeśli chodzi o MJ i nie mam pojęcia, dlaczego 😏 Może to kwestia zbliżającego się 25 czerwca... Nie wiem, ale nie wnikajmy w to 😂 Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał 😘 Czekam na Wasze opinie i do następnego ❤❤❤

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top