Rozdział III


Sam

– Doktorze Brown! – Pielęgniarka wbiegła do pokoju dyżurnego.

Obserwowałem sytuację przez szybę. Podstarzały lekarz uniósł pospiesznie wzrok ponad trzymaną na biurku dokumentację medyczną.

– Co się dzieje, Amy? – zapytał znudzonym tonem.

– Dziewczyna w dziesiątce odleciała! – Kobieta zakomunikowała podniesionym głosem.

Lekarz wstał, pozostawiając papiery w nieładzie i podążył szybkim krokiem za nią.

*

– Naprawdę nic się nie da zrobić? – Hexa odgarnęła ciemną grzywkę z piwnych, błyszczących od wilgoci oczu. Ciemny makijaż miała lekko rozmazany, mimo tego, że starała się jak najszybciej ocierać każdą z wykradających się łez.

– Lekarz powiedział, że możemy tylko czekać – odpowiedziała zbolałym głosem kobieta. Jej szare oczy otaczały zapuchnięte. Powieki kobiety były zszarzałe, najprawdopodobniej od dłuższego czasu nie sypiała najlepiej. – Najwyraźniej uderzyła się o wiele mocniej, niż doktor podejrzewał.

Przyglądałem się im z boku. Stałem za rogiem, dzięki czemu nie byłem narażony na wścibskie spojrzenia śmiertelników. Mogłem się domyślić, że Orifiel nie wypuści Rose tak łatwo, kiedy już wciągnie ją do Królestwa.

Na myśl o wrednym bracie odruchowo zacisnąłem pięści.

„Obiecuję, że nie pozwolę ci się w tym zatracić". – Przysięga, którą złożyłem dziewczynie, nękała mnie, aż czułem kwas w ustach.

Tylko kiedy wypowiadałem te słowa, nie wiedziałem, że ten skrzydlaty dupek uwięzi Rose w swoim świecie!

Miałem ochotę w coś uderzyć. Mocno. Jednak dalej obserwowałem rozmowę Hexy i matki Rose. Dziewczyna płakała, a kobieta pocieszała ją, choć sama była bliska płaczu. Ludzkie emocje były dla mnie bardziej zrozumiałe niż dla moich braci. Właściwie z tego powodu przepędzili mnie z Królestwa.

Stałem tam jeszcze chwilę, ale gdy zrozumiałem, że nie dowiem się niczego więcej, ruszyłem przed siebie. Były zajęte, a pora odwiedzin się skończyła. Wiedziałem, co muszę zrobić.

Kiedy wszedłem do sali, w której leżała Rose, przywitało mnie ciche, rytmiczne pikanie maszyny. Jej serce biło spokojnie. Uśmiechnąłem się. Powoli podszedłem do łóżka, obserwując, jak oddycha. Przykucnąłem obok.

– Gdybyś się ocknęła, powiedziałabyś, że jestem dziwakiem, skoro się tak na ciebie gapię – mruknąłem i odgarnąłem jasny kosmyk włosów z jej bladej twarzy. Skóra Rose była zimna. Skrzywiłem się. – Tylko nie daj sobie wmówić głupstw – wyszeptałem, chociaż wiedziałem przecież doskonale, że ten monolog jest bez sensu. Ona mnie nie słyszała.

No i pozostawała kwestia Orifiela. Mój brat był mistrzem manipulacji, mógł włożyć do głowy Rose, cokolwiek zechciał. Sprawić, aby uwierzyła w najwierutniejsze kłamstwa.

Gdzieś w środku wiedziałem, że dziewczyna, która wróci zza zasłony przedzielającej nasze wymiary po odwiedzeniu Królestwa, nie będzie już moją Rose, tylko moim wrogiem. Już wtedy wiedziałem, że monstrualnie spieprzyłem.

Nie dotrzymałem obietnicy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top