XLVIII. Liściki w śniegu [18+]
Trigger Warning:
Ten rozdział nie jest przeznaczony dla widzów wrażliwych i małoletnich. Zawarte w nim treści mogą budzić negatywne emocje (nawet bardziej negatywne niż Bernard) i przemyślenia.
________________________________________________________
Parę kolejnych dni minęło w ferworze świątecznych przygotowań. Dekorowałam dom, gotowałam z mamą między jej dyżurami.
Znów czułam się żywa, mimo wiszącego nade mną zagrożenia i wyrzutów sumienia, które nękały mnie nocami.
Starałam się wierzyć w to, że skoro Sam powiadomił Orifiela o obecności Ezaiacha w Królestwie, to anioł pracował hardo nad tym, aby go dorwać. Wieczorami spotykałam się z Samem, wymykaliśmy się na spacery po okolicy, rozmawialiśmy o tym, jak minął nam dzień. Nie chcieliśmy nazywać tego, czym dla siebie byliśmy. Było mi z tym zadziwiająco dobrze. Nie byłam gotowa na nic więcej, sytuacja między mną i Orifielem była zbyt świeża. Trudno było mi to przyznać, ale tęskniłam za nim. Jednak wiedziałam, że nic już nigdy nie będzie takie samo, jak wcześniej.
Przez moment bałam się, że popełniłam masywny błąd, gdy pocałowałam Sama. Jednak on niczego nie wymagał, nie naciskał, abyśmy brnęli w to dalej. Po prostu był przy mnie. Anioł swoją obecnością odpędzał nawiedzające mnie wyrzuty sumienia i strach.
Bałam się, tak diabelnie się bałam. Przerażało mnie to, kim się stałam, to, do czego byłam zdolna. Obawiałam się swoich morderczych zapędów, nawet wtedy, gdy przypominałam sobie, dlaczego tak wprawdzie uśmierciłam demona. To wszystko wgniatało mnie w ziemię, ale dzięki Samowi potrafiłam na chwilę o tym zapomnieć. Sprawiał, że zmartwienia rozpływały się jak mgła, która po nocy ginęła w pierwszych promieniach ciepłego słońca.
We wtorek anioł odebrał mnie spod mojego domu. Zielone oczy śmiały się do mnie w mroku, gdy ujmował moją dłoń. Śnieg wirował wesoło w powietrzu, aby potem powoli opaść na ziemię. Tworzył dosyć grubą warstwę, co było miłym zaskoczeniem. W Lakeland dawno nie mieliśmy porządnej zimy. Ciepło chłopaka ogrzewało mnie, odganiało dyskomfort.
Skierowaliśmy się do parku. Jedynie latarnie rzucały nieco przydymionego światła, odbijającego się uroczo na ośnieżonych gałęziach.
– Pojutrze Wigilia, jak idą wam przygotowania? – zagaił, gdy mijaliśmy płaczącą wierzbę.
Wspomnienie porwania zmąciło taflę mojego umysłu, ale przełknęłam gulę w gardle i skupiłam się na rozmowie.
– Sprawnie. Upiekłam tyle babeczek, że bez twojej pomocy nie damy rady – skwitowałam. Siliłam się na wesołość, chyba to wyczuł, bo uniósł jedną brew. – Część z nich jest z podwójną ilością czekolady. Może wpadłbyś do nas? – zachęciłam go.
– Hmm... Nie wiem, czy Danielowi spodobałby się ten pomysł – mruknął, niby niechętnie.
Spojrzałam na niego spod byka.
– „Daniel" już wie i jest jak najbardziej za – prychnęłam. – Nie wiem, czemu cię tak lubi, skoro znacie się tak długo.
Chłopak zatrzymał się w półkroku i przyciągnął mnie do siebie. Uśmiechnął się zadziornie, uniósł nieco prawą brew. Czułam ciepło dużej dłoni na swoich plecach, nawet przez grubą kurtkę.
– Mnie bardziej ciekawi, dlaczego ty mnie tak lubisz – wymruczał, figlarny błysk pojawił się w jasnych oczach. Rumieniec oblał moje policzki, kiedy zbliżył się nieco bardziej. – Jak myślisz, dlaczego tak za mną przepadasz? – wyszeptał, nasze wargi otarły się o siebie delikatnie. Moje serce zatrzepotało szybko.
– Kto powiedział, że cię lubię – zaczepiłam go. Uśmiech mimowolnie wypełzł na moją twarz.
Zaśmiał się nisko, poczułam wibracje przechodzące z torsu chłopaka na mój.
– Może ta czerwień na twoich policzkach... – stwierdził, dotykając jednego z nich.
*
Sam odstawił mnie do domu dopiero koło jedenastej. Myśli o zielonych oczach i pełnych ustach nie dawały mi zasnąć. Czułam się żenująco szczęśliwa, budziła się we mnie nadzieja, którą chciałam do siebie dopuścić, mimo wszystkiego, co się między nami stało.
W przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia wstałam dopiero po dziesiątej. Z uśmiechem przypomniałam sobie poprzedni wieczór i ruszyłam do kuchni. Było mi nadzwyczaj lekko, ale potrzebowałam kawy. Ten dzień miał być pełen gotowania. Tata wyjechał za miasto, aby „ogarnąć ostatnie potrzebne rzeczy" – czyli zapewne skończyć kompletować prezenty. Miałyśmy z mamą i Arenem dom dla siebie.
Dlatego zdziwiłam się, kiedy powitała mnie głucha cisza. Dopijałam kawę z mlekiem, gdy zdałam sobie sprawę z nietypowego spokoju, który panował w domostwie. Odstawiłam kubek na stół i powoli wstałam ze stołka barowego. Obeszłam piętro, rozglądałam się uważnie.
– Aren?! – zawołałam.
Nikt mi nie odpowiedział. Zimne światło, padające z okien, było jedynym, niezbyt rozmownym towarzyszem. Ostrzegawczy dreszcz przeszedł po plecach, wbiegłam po schodach. W pokoju gościnnym nikogo nie zastałam, łóżko było posłane, jak gdyby chłopak nigdy nie położył się spać.
– Mamo?!
Wparowałam do sypialni rodziców, ona również okazała się pusta.
Oblał mnie zimny pot. Popędziłam do pokoju. Szybko otworzyłam szufladę biurka i wyciągnęłam sztylet spod zeszytów. Ujęłam go pewnie i zamknęłam ją z hukiem. Dopiero obracając się, zauważyłam czerń na blacie. Powoli odwróciłam się z powrotem i zamarłam.
Na blacie leżała piękna, czarna róża, przewiązana czerwoną wstążką. Przyczepiono do niej białą karteczkę. Każdy mięsień spiął się w oczekiwaniu, gdy drżącymi dłońmi rozwinęłam pętelkę i chwyciłam kawałek papieru.
Odebrałaś coś mojego,
teraz ja zabiorę to, co twoje.
Chcesz to odzyskać?
Przyjdź tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Przyprowadź kogoś, a stracisz więcej, niż zamierzałaś.
Na zawsze krok przed Tobą, Ezaiach.
Oddychałam głęboko, rwąc papier na malutkie kawałeczki. Zrzuciłam wszystko z biurka, zmełłam w ustach wiązankę przekleństw, jakiej nie powstydziłby się uliczny bandyta. Na przemian zalewało mnie gorąco i chłód, płuca paliły.
Ezaiach miał moją matkę.
Ta informacja nie potrafiła dotrzeć do spanikowanego umysłu.
– Do diabła! – krzyknęłam. Uderzyłam pięścią w blat biurka. Sklejka złamała się z głuchym trzaskiem, ból przeszedł od kostek do przedramienia.
„Tam, gdzie wszystko się zaczęło" – powtarzałam w myślach, nerwowo okrążałam zmasakrowany mebel.
– Ten socjopata zabrał ją do tej pieprzonej chatki – szepnęłam.
Ubrałam się prędko i wybiegłam z domu. Tym razem nie obchodziło mnie, czy ktoś zobaczy, jak startuję. Leciałam najszybciej, jak mogłam, w kierunku De-Town. Widziałam, że w tej okolicy znajdował się budynek, w którym przetrzymywał mnie wcześniej Ezaiach.
Nie wiedziałam tylko, gdzie dokładnie. Musiałam namierzyć go w locie.
Zimny wiatr ranił skórę. Poczułam piekący ból, gdy kosmyk włosów uderzył o policzek, najprawdopodobniej go przeciął. Syknęłam i rozejrzałam się gorączkowo wokół. Minęłam De-Town i zaczęłam zataczać coraz większe koła wokół dyskoteki. Dopiero przy dziesiątym biała budowla zamajaczyła nieśmiało na horyzoncie. Poszybowałam w jej kierunku, wylądowałam zwinnie na dachu. Schowałam przezornie skrzydła i zeskoczyłam na ziemię. Uderzyłam o grubą warstwę puchatego śniegu. Wokół nie widziałam śladów butów, tak jakby teren był opuszczony od dawna. Przełknęłam gulę w gardle. To nie wróżyło niczego dobrego.
Z walącym sercem pociągnęłam za klamkę. Drzwi ustąpiły z przerażającym zgrzytem. Przed oczami ukazało się ciemne, cuchnące stęchlizną wnętrze. Zacieki na ścianach i pleśń w rogach sprawiły, że zadrżałam z obrzydzenia. Niezbyt pewnym krokiem ruszyłam do przodu, a potem zeszłam do piwnicy.
Łańcuchy dalej były na miejscu. Żołądek podszedł mi do gardła, w ustach pojawił się kwaśny posmak. Prawie poczułam chłód platyny na kostkach i nadgarstkach. Wspomnienia wyrywały się na powierzchnie, ale nie miałam na to czasu.
Zakręciło mi się w głowie.
Oparłam dłonie o zimną ścianę i przyłożyłam do niej czoło. Wzięłam głęboki wdech, starałam się pozbierać do kupy.
„Pamiętaj, po co tu jesteś" – przypomniał głos.
Wyprostowałam się. Rozejrzałam się dokładniej po pomieszczeniu. Koło łańcuchów zobaczyłam krew.
Wyglądała na świeżą.
Przyjrzałam się fantazyjnemu wzorowi trzech łączących się ze sobą okręgów. Znów zadrżałam. Symbol był duży, ilość krwi nie napawała mnie optymizmem. W jego środku leżało podłużne, czarne pudełko, a na nim kolejna róża.
Podeszłam tam na chwiejnych nogach i uklękłam. Starałam się nie zwracać uwagi na metaliczny zapach.
Odrzuciłam kwiat na bok. Otworzyłam pudełko, znalazłam w nim czarny sztylet.
„Onyks" – przypomniałam sobie. Podobny Sam wręczył Benjiemu, mówiąc, że takim może zrobić krzywdę aniołowi. Serce znów przyspieszyło, szumiało mi w uszach. Rękojeść broni była owinięta kolejną kartką.
Rozwinęłam ją.
Dalej umiesz słuchać poleceń.
Spotkajmy się w Opuszczonym Porcie.
Podarłam papier na strzępy. Ten psychol doskonale się bawił. Sztylet w pochwie włożyłam do tylnej kieszeni spodni. Ocierał się o lędźwie przy każdym kroku, przypominając o swoim istnieniu. Skierowałam się znów w stronę miasta. Nie wiedziałam, czy czeka na mnie kolejny wybieg, czy może uda mi się odzyskać matkę. Jedno było pewne.
To była pułapka, a ja nie mogłam nic z tym zrobić.
Opuszczony Port, znajdujący się nieopodal jednego z trzech jezior otaczających Lakeland, był starą wypożyczalnią pojazdów wodnych. Jeździłam tam jeszcze jako dziecko, tata zawsze wynajmował dla nas sporą łódkę, wraz z mamą krążyliśmy nią po małym akwenie. Właściciele nie udźwignęli inflacji i musieli zamknąć biznes.
Wylądowałam niedaleko i rozejrzałam się po okolicy.
Jezioro zamarzło, ale warstwa lodu była cienka. Zbiornik wodny, jak i sam przybytek, znajdował się kawałek od miasta. Nikt nie zapuszczał się w tę okolicę zimą. W otoczeniu, oprócz stawu i małego budynku, roztaczał się jedynie ogromny las. Było upiornie cicho, nawet śnieg przestał padać, jakby sama matka natura oczekiwała tego, co nadejdzie. Na białym puchu widziałam ślady dwóch par butów, były już częściowo przysypane. Prowadziły do wypożyczalni. Ruszyłam za nimi powoli, dalej skanując otoczenie. Serce zaczęło zwalniać i dudnić, gdy kładłam rękę na klamce. Przymknęłam na moment oczy i wzięłam głęboki wdech, zanim na nią nacisnęłam.
Pomieszczenie pachniało starym drewnem i czymś ciężkim, metalicznym w tak upiorny sposób, że nie chciałam tego do siebie dopuścić.
„Uciekaj!" – krzyczał głos, ale nie potrafiłam go posłuchać.
Szłam przed siebie jak zahipnotyzowana.
– Mamo?! – zawołałam, stawiałam krok za krokiem, jak w transie.
Kurz unosił się w powietrzu, drażnił krtań.
Nie umiałam odwrócić uwagi od przytłaczającego, przyprawiającego o mdłości zapachu.
Za biurkiem, przy którym zawsze siedziała radosna, starsza pani, stało obrócone tyłem krzesło. Sponad oparcia wystawała burza jasnych włosów.
– Mamo – szepnęłam, okrążając mebel.
Odwróciłam krzesło i roztrzaskałam cały swój świat na kawałki.
Jej twarz była spokojna. Nienaruszona. Oczy miała zamknięte, jak gdyby spała. Przeczesałam jasne włosy, odgarnęłam część kosmyków z trupiobladej buzi. Poczułam coś lepkiego na dłoni. Spojrzałam niżej.
Rana biegła od podstawy szyi aż do nadbrzusza. Skóra została odepchnięta na boki, rozerwana. Wyeksponowane, zakrwawione żebra wyglądały, jakby można się było zaciąć o ich ostre końce. Odstawały dziwacznie na boki, tworzyły ramę dla ziejącej, ciemnej pustki, niegdyś stanowiącej dom dla serca.
Ogień buchnął w moim wnętrzu.
Jej stawy były powykręcane jak u szmacianej lalki, ustawione w nieanatomicznych, niemających prawa bytu pozycjach. Dłonie, które tuliły mnie tak czule, były zdeformowane. Palce powyłamywane w stawach, nadgarstki zrotowane pod nienaturalnymi kątami.
Rozerwał jej ubrania, obdarł z godności nawet przy czymś tak ważnym, jak śmierć. Ostały się tylko liche strzępki materiału. Na kolanach pozostawił jedynie kartkę białego papieru.
Odebrałaś coś mojego,
więc odebrałem coś tobie.
Możesz to powstrzymać,
wystarczy, że użyjesz mojego prezentu.
Zatrzymaj serce, a ja zatrzymam rozlew krwi.
Wepchnęłam kartkę do kieszeni jeansów.
Krew była wszędzie. Jej zapach właził mi do nosa, dusił, sprawiał, że miałam ochotę zwymiotować. Czułam łzy, spływające po policzkach, parzyły skórę żywym ogniem.
Wszystko mnie przytłaczało. Lekkie światło w mroku, chłód, ten smród. Widok, jaki miałam przed oczami, wypalał się na siatkówkach.
I ten ogłuszający dźwięk, nie w sposób było się przed nim obronić.
Miałam ochotę zatkać uszy, ale ciało wpadło w trans. Potrafiłam jedynie gładzić ją po policzku i patrzeć w tę bezkresną dziurę.
Niebiański Płomień żył własnym życiem. Ledwie rejestrowałam trzask drewna. Zapach spalenizny tłumił stopniowo woń żelaza, temperatura w pomieszczeniu rosła, powietrze stawało się gęstsze od dymu.
Chłodne dłonie złapały mnie w talii i pociągnęły do tyłu moment przed tym, gdy strop budynku się załamał. Drewno opadło tam, gdzie wcześniej stałam i przygniotło kobiece ciało.
– Rose, co się stało? – zażądał odpowiedzi. Nacisnął na mnie nieco mocniej. – Przestań krzyczeć.
Ledwie go słyszałam. Wszystko we mnie paliło, rozrywało się, niewyobrażalnie bolało. Naparłam do przodu, ale ramiona chłopaka nie pozwoliły mi się wyrwać. Usłyszałam ciche westchnienie, gdy jedna z zimnych rąk zawędrowała na moje czoło.
Wszystko na sekundę pokrył mrok.
Potem rozgonił go Płomień.
Mężczyzna trzymał mnie przy swojej piersi w stalowym uścisku. Wbiegał do lasu w nieludzko szybkim tempie. Drzewa rozmazywały mi się przed oczyma, pochłaniał mnie żar, niepozwalający na odczucie chłodu ciała Księcia.
Dopiero spotkanie z Krwawą Rzeką sprawiło, że ochłonęłam.
Książę wrzucił mnie do potoku i opadł na kolana. Chłód rzeki wytrącił mnie po części z szoku, zimna woda zalała mi usta i nos, piekła w oczy, ale łagodziła gorąc, który mnie trawił.
– Co ty, do diabła, wyrabiasz? – syknęłam. Odgarnęłam lepkie włosy z twarzy. Gardło przeszył ból.
Nie odpowiedział.
Podniosłam na niego wzrok.
Obejmował się ramionami i oddychał ciężko.
Czarna koszula była przepalona w wielu miejscach, a blade ciało poznaczone czerwienią. Wybiegłam niezdarnie z wody i opadłam obok niego.
– Książę?! – pisnęłam.
– Uciekaj – wycharczał i upadł.
Złapałam go w ostatnim momencie, zanim jego głowa spotkała się z ziemią. Przytuliłam go do siebie.
Serce galopowało, gdy nagle wszystko zaczęła pokrywać czerń. Cienie wystrzeliły z nieprzytomnego ciała i owinęły się wokół drzew, kamieni, trawy. Mrok wylał się z mężczyzny i pokrył wszystko wokół. Miałam wrażenie, że nagle światło przestało docierać do tego zakątka świata. Temperatura spadła znacznie, zaczęłam się trząść.
„Dlaczego kazał mi uciekać?" – zastanowiłam się, chwilę przed tym, jak cienie zaczęły owijać się wokół mnie. Płomień obudził się w moim wnętrzu, prosił, aby go uwolnić, ale go nie posłuchałam. Jedynie obserwowałam rozwój sytuacji.
Czerń pełzła wzdłuż nóg, prędko dosięgnęła tułowia, lecz nie czułam się zagrożona. Otulała mnie w dziwnie komfortowy sposób, gasiła wszystko. Gniew, ból, strach; zaczęły znikać.
– Co się... – Szept zdusił nagły chłód, ogarniający serce.
Wszystko zniknęło.
**
Obudził mnie, przeczesując miarowo moje włosy. Uśmiechał się delikatnie, moja głowa spoczywała na jego kolanach. Chwilę zajęło mi zrozumienie, co się dzieje.
Ezaiach.
Mama.
Wstałam gwałtownie i zakręciło mi się w głowie.
– Spokojnie. – Przyciągnął mnie do siebie. – Oddychaj i nic nie mów, zdarłaś sobie gardło. Darłaś się jak opętana, gdy cię znalazłem.
– Moja mama – wychrypiałam. Faktycznie miałam odczucie, jakby krtań wypełniały żyletki. Każde słowo niewyobrażalnie bolało. – On ją zabił.
Łzy popłynęły, jakby wszystkie tamy puściły. Zalały mnie wraz z bólem, trzęsłam się i płakałam, gdy chłopak raz po raz głaskał moje plecy i włosy. Kołysał mną delikatnie.
– Śmiertelnicy odchodzą... Prędzej lub później – szeptał spokojnie.
– Nie tak! – Próbowałam krzyknąć, ale głos się złamał. Zaczęłam się krztusić. – To, co on jej zrobił...
– Ezaiach to potwór – przyznał. – Dorwiemy go, przysięgam. – Czarne oczy patrzyły na mnie w skupieniu. Otarł łzy kciukiem, przeszył mnie chłód. – Musimy powiadomić Daniela.
– Ja nie...
– Rose. Musimy. On ją kocha – powiedział władczym tonem. Jeszcze więcej łez, topiłam się w nich. Westchnął cicho. – Ale najpierw pójdziemy do domu. Musisz odpocząć, to może poczekać.
Złapał mnie mocno i podniósł się na nogi. Niósł mnie przez Międzyświat, zimne ramiona chroniły duszę przed rozpadem. Byłam otępiała, nie potrafiłam dopuścić do siebie faktu, że jej już nie ma.
– Wcześniej kazałeś mi uciekać... – wyszeptałam, patrząc na rozerwaną na ramionach koszulę. Czerwone ślady już zniknęły. – Dlaczego?
– Zraniłaś mnie mocniej, niż się spodziewałem. Kiedy do tego dochodzi, zasypiam. Moje cienie chronią mnie wtedy przed zagrożeniem, ale nie panuję nad tym – odpowiedział spokojnie.
Zamarłam. Pamiętałam mrok owijający się wokół ciała sekundy przed tym, zanim zapadła ciemność. Nie broniłam się, nie spodziewałam się zagrożenia ze strony mężczyzny.
– Nie skrzywdziły mnie – stwierdziłam zdziwiona. Zgasiły mój Ogień i wrzuciły w sen, ale nie wyrządziły mi żadnej szkody.
– Najwyraźniej ci ufają. – Książę brzmiał niepewnie.
– To dobrze? – zapytałam ostrożnie.
Nie odpowiedział. Przycisnął mnie do siebie mocniej i przyspieszył.
Zatrzymał się na znanej mi już polanie. Czerń ustąpiła, uderzyła w szczupłe ciało, które ją wchłonęło. Książę przeniósł mnie przez próg zamku, a potem postawił na parkiecie. Zalało nas delikatnie światło świec. Dopiero wtedy mogłam dokładniej przyjrzeć się mężczyźnie. Jego skóra była jeszcze bledsza niż zazwyczaj, a gwiazdy w czarnych tęczówkach jakby przygasły. Kapelusznik sprawiał wrażenie wyczerpanego. Podążył w kierunku schodów, śledziłam go posłusznie i obserwowałam zniszczenia, jakich się dopuściłam. Czarna koszula była poprzepalana i mimo tego, że jasna skóra wydawała się zdrowa, wiedziałam, że wcześniej każde z tych odkrytych miejsc pstrzyły poparzenia.
„To ja mu to zrobiłam". – Ścisnęło mnie w sercu.
Nie pokazywał ani krztyny niechęci mimo tego, jak bardzo go skrzywdziłam.
– Książę – szepnęłam. Złapałam go za przedramię. Zatrzymaliśmy się pośrodku ogromnych schodów. Powoli obrócił się w moim kierunku, nie umiałam wyczytać nic z jego twarzy. – Przepraszam.
– Nic się nie stało – odparł chłodno. Wpatrywał się we mnie badawczo. – Nie martw się, potrzeba o wiele więcej, żeby mnie zabić.
– Ucierpiałeś już tak kiedyś? – zapytałam niepewnie. Blade gwiazdy w oczach chłopaka poruszyły się niespokojnie, udzielając mi odpowiedzi. – To moja wina.
– Nie mów tak – nakazał i złapał mnie za ramiona. – To wina Ezaiacha. Nawet przez sekundę tak nie myśl, bo robiąc to, dajesz mu wygrać – warknął i przyciągnął mnie bliżej do siebie.
– Ale gdyby dokończył to, co zaczął w Halloween, nie doszłoby do tego wszystkiego.
Chłodne dłonie zacisnęły się na mnie mocniej. Odetchnął ciężko i puścił mnie. Bez słowa skierował się do sypialni. Podążyłam za nim. W pomieszczeniu utonęliśmy w półmroku, zakłócanym jedynie przez migoczące światło płomieni. Szybko wszedł do łazienki, usłyszałam szum wody. Wrócił po paru sekundach.
– Znalazłem to przy tobie. – Jego głos był cichy i śmiercionośny, kiedy z kieszeni wyciągnął czarne ostrze. Wpatrywałam się w niego rozszerzonymi oczyma, gdy płynnie poruszał się w moim kierunku. Świetliste punkty w oczach chłopaka wirowały szybko. – Chcesz mi wytłumaczyć, co to znaczy?
Niepewnie wyciągnęłam kartkę z dżinsów. Nasiąkła wodą, ale dalej dało się odczytać treść wiadomości. Podałam mu ją bez słowa.
Zmrużył oczy. Widziałam, jak zacisnął szczęki, przelatując spojrzeniem między wersami. Na koniec zgniótł ją i rzucił za siebie, gdzie zniknęła pochłonięta przez cień. Twarz Księcia przybrała surowy wyraz, obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem.
– Pomyśl o odebraniu sobie życia chociaż przez jeden moment... – zaczął lodowato, sztylet w jego dłoniach rozpadł się na drobny, błyszczący pył, jak gdyby zmiażdżony mocą w powietrzu – a pokażę ci los gorszy niż śmierć.
Zadrżałam i cofnęłam się o krok, ale on ruszył za mną. Uderzyłam w ścianę, zatrzymał się przede mną, zachowując nieco dystansu.
– Nie pomyślałabym o tym.
– Nie kłam. Znam cię na wylot i wrażliwość to twoja pięta achillesowa – szepnął zimno. – Śmierć nie jest rozwiązaniem, nigdy i dla nikogo. Rozumiesz mnie? – Świdrował mnie wzrokiem, więc przytaknęłam. Chłopak westchnął i wycofał się o krok. – Weź kąpiel, potem spotkamy się w jadalni.
– Nie jestem głodna – prychnęłam. Nie miałam zamiaru niczego jeść, żołądek mi się ściskał.
– Nie obchodzi mnie to.
Opuścił pomieszczenie, zostawił otwarte drzwi.
Poszłam do łazienki. Poczekałam, aż wanna wystarczająco się napełni i zakręciłam kran. Zdjęłam z siebie mokre ubrania i zostawiłam je na szafce. Zanurzyłam się w wodzie, która momentalnie zrobiła się czerwona. Musiałam zmyć z siebie Krwawą Rzekę.
Na przemian przejmowało mnie otępienie i ból. Chciałam płakać, ale brakowało mi łez. Usłyszałam kroki, przezornie zostawiłam otwarte drzwi do łazienki.
Nie czułam się bezpiecznie.
– Zostawiłem ci ubrania na łóżku – usłyszałam jego głos, dobiegający z pokoju.
____________________________________
Ten rozdział bolał przy pisaniu.
Jakieś przemyślenia?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top