II. Tak jakby dom




Obudziłam się z krzykiem. Ten koszmar dręczył mnie już parę nocy. Jak zwykle Orifiel znalazł się przy moim boku dosłownie po paru sekundach i owinął mnie ramionami. Nozdrza wypełnił zapach morza i lasu, który z wdzięcznością wdychałam. Dopiero gdy mięśnie pleców się rozluźniły, zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo były wcześniej napięte. Osunęłam się powoli w umięśnione ramiona, pozwalając sobie na chwilę spokoju.

– Znowu ten sam koszmar? – zapytał mrukliwie. Skinęłam głową. Złożył delikatny pocałunek na moim czole.

– Co, jeśli on dalej coś planuje? – zapytałam cicho, czując dreszcz spływający po plecach. Te koszmary nie dawały mi żyć.

– Ezaiach jest zamknięty w specjalnym, przeznaczonym do trzymania jeńców miejscu w Królestwie. Nie stanowi najmniejszego zagrożenia — powtórzył uzasadnienie, które słyszałam za każdym razem, gdy zadawałam mu to pytanie.

Według Orifiela Ezaiach był teraz całkowicie nieszkodliwy, ale moja intuicja krzyczała, że to kłamstwo. Bardzo chciałam mu wierzyć i starałam się, ale ten cichy głos kazał mi nie ignorować intuicji raz za razem. A przecież ostatnio zawsze miał rację. Ciężko było dojść do tego, czy to zwykła posttraumatyczna reakcja, czy może coś w tym było. Wzięłam głębszy oddech, ucinając wszystkie rozważania, które groziły eksplozją mózgu.

– Musimy się jeszcze kłaść? – spytałam strategicznie. Bardzo nie chciałam wracać do spania, wiedziałam, że będę tylko przewracać się w łóżku raz za razem.

Orifiel pokręcił głową przecząco, kruczoczarne kosmyki opadły mu na czoło. Patrząc na niego, łatwo było zastygnąć w podziwie. Mężczyzna był okrutnie piękny. Pod gęstymi, czarnymi brwiami czaiły się oczy o kolorze głębi oceanu, których środek stanowiło płynne złoto. Jego kości policzkowe delikatnie wystawały, a całości dopełniały idealnie wykrojone usta, które w tym momencie zaciskał. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich zmieszanie.

– Znowu to robisz – bąknął.

– Co robię? – zapytałam wesoło, domyślając się, do czego pije.

– Gapisz się – fuknął, a ja odpowiedziałam śmiechem. To było cudowne. Mimo tego, że wyglądał jak ósmy cud świata, nie był tego świadomy i peszył się, kiedy ja pozwalałam sobie doceniać jego piękno. Miał dusze wojownika i nie zwracał wcześniej uwagi na te kwestie, to było oczywiste.

Całkiem inny niż Sam, prawda? - cichy głos w głowie zaatakował z zaskoczenia, tłumiąc dobre samopoczucie.

Sam.

Jego wspomnienie kładło się cieniem na mnie, nie pozwalało mi się cieszyć teraźniejszością. To, że dalej go kochałam, sprawiało, że wszystko to, co miałam tu i teraz z Orifielem, wydawało się kłamstwem. Westchnęłam mentalnie i postarałam się odsunąć ponure myśli. Los mi to ułatwił. Orifiel wstał i kiedy ściągnął koszulkę przez głowę, moja uwaga została na szczęście całkowicie rozproszona. Mięśnie na plecach chłopaka odcinały się wyraźnie w półmroku, panującym w sypialni, a kiedy przeciągnął się, wyciągając ramiona do góry...

O mamuniu - skwitowałam w myślach.

Anioł podszedł leniwie do szafki, zahaczając końcówkami skrzydeł o podłogę, jak to miał w zwyczaju o poranku. Domyślałam się, że nie był jeszcze do końca rozbudzony i nie zwracał tak dużej uwagi na to, aby unosić skrzydła wyżej. Niby wiedziałam, że składają się z ogromnej ilości mięśni, które pozwalały na utrzymanie jego ciężaru ciała w powietrzu, ale przez to, jak piękne były, wydawały się tak delikatne, że za każdym razem, gdy o coś nimi zahaczał, moje serce na moment stawało. Anioł odwrócił się do mnie i uniósł jedną brew, pociągając delikatnie pętelkę, trzymającą dresowe spodnie nisko na biodrach. Momentalnie zaschło mi w gardle, a serce podskoczyło w nerwowym oczekiwaniu. Podszedł spokojnym krokiem w moim kierunku, a ja odruchowo wstałam. Ciepła dłoń wylądowała na policzku. Intensywnie wpatrywał mi się oczy bez cienia wstydu.

– Skoro już i tak wstajemy, pójdę się odświeżyć – zamruczał,  dłoń powoli powędrowała w dół do obojczyka. Zachłysnęłam się powietrzem w reakcji na intensywne mrowienie, jakie jego palce pozostawiały na skórze. Złoto w pobliżu źrenic ożyło, poruszając się subtelnie. Nachylił się do mojego ucha, a gdy zaszeptał, miętowy oddech owiał mój policzek. - Jeśli chcesz dołączyć, czuj się zaproszona.

Momentalnie zmiękły mi kolana. Od kiedy wybudziłam się ze śpiączki spowodowanej obrażeniami, których doznałam z rąk Ezaiacha i jego wyznawców, minął tydzień. W ten krótki czas nasza relacja ciągle mocno ewoluowała. Orifiel witał mnie każdego ranka i żegnał każdej nocy. Doglądał ran, dbał o to, żebym jadła i uspokajał mnie, gdy budziłam się z krzykiem z koszmarów. Oprócz tego... no cóż, uwodził mnie, jak nikt nigdy dotąd. Stał się śmielszy, zaskakując mnie raz za razem. Rumieniec oblał twarz, gdy czarnoskrzydły anioł wycofał się przez szerokie, przesuwane drzwi, prowadzące do łazienki. Zostawił je uchylone. Gdy usłyszałam, jak odkręca wodę, poczułam uderzenie gorąca.

Powinnaś do niego dołączyć, raz się żyje - głos stwierdził śpiewnie.

Może i powinnam - pomyślałam, serce na myśl o tym dudniło w klatce piersiowej.

Jeszcze miesiąc temu bym w to nie uwierzyła, ale trochę chciałam. Dalej nie wiedziałam, czym dla siebie byliśmy, a on nie próbował tego nazywać. Tak, powiedział mi, że mnie kocha i to jeszcze przed całą tą serią niefortunnych zdarzeń, związanych z Ezaiachem i jego obsesją na punkcie czystości ras. Wiedziałam, że ja go kocham.

Ale czy to wszystko nie dzieje się za szybko? - zastanowiłam się.

Kiedy zerwałam z Benjim, w moim życiu niemal natychmiast pojawił się Sam. Byłam tak zdruzgotana i spragniona miłości, że nawet nie zdałam sobie sprawy, że chłopak raz za razem na mnie wpływa. Potem zdarzył się wypadek, straciłam wszystkie wspomnienia i znów rzuciłam się na Sama. Jeśli moje doświadczenie o czymś mówiło, to było to to, że nie warto się spieszyć. Pośpiech prowadził do błędów, niedopowiedzeń i problemów. Odetchnęłam głęboko i podeszłam do przesuwnych drzwi. Pozwoliłam sobie na jedno krótkie spojrzenie. Anioł stał do mnie tyłem, gdy woda ściekała mu po włosach i plecach.

O mamo - pomyślałam i jak najciszej zamknęłam drzwi. Znów zrobiło mi się gorąco.

Żeby się uspokoić, powtórzyłam dobrze mi już znaną poranną rutynę. Zaparzyłam nam kawy i wymknęłam się do dużego, otwartego salonu. Ustawiłam się koło ogromnego okna balkonowego, wpuszczającego promienie wschodzącego słońca i zaczęłam się rozciągać. Skupiałam się na oddychaniu, starając oczyścić głowę z myśli. Gdy wreszcie jedynym co czułam, było delikatne palenie w dalej obolałych mięśniach, ktoś cicho odchrząknął. Obróciłam się machinalnie. Orifiel opierał się o łuk, stanowiący wejście do pomieszczenia. Miał na sobie jedynie dżinsy, co zostawiało doskonały widok na opaloną skórę, skąpaną w porannym słońcu. Momentalnie przeniosłam wzrok na twarz anioła, nie chcąc znów wpadać w tę pułapkę. Jego drapieżny uśmiech powiedział mi, że było za późno.

– Pomyślałem, że możesz być głodna – powiedział nisko i skinął głową w stronę kuchni.

Wolnym krokiem podążyłam za nim, zastanawiając się, w jaki cholerny sposób skończyłam w tej sytuacji. Gdy usiedliśmy przy szklanym stole, zmierzyłam zawartość półmisków wzrokiem. Anioł przygotował naleśniki, które nie przypominały ani trochę tych, które robiła moja mama, to znaczy nie były przypalone. Jej zdolności kulinarne pozostawiały wiele do życzenia, przez co często musieliśmy się ratować zamawianiem jedzenia na wynos zamiast obiadu, ale na myśl o niej coś zakuło mnie w sercu. Wiedziałam, że muszę poruszyć z nim ten delikatny temat.

Kiedy chłopak skończył nakładać nam śniadanie - a zawsze nakładał mi porcje jakbym była co najmniej żołnierzem Marines w treningu, który potrzebuje każdej pojedynczej kalorii - spojrzałam na niego, zastanawiając się jak ugryźć temat.

– Czemu tak się we mnie wpatrujesz? – zapytał cicho, kiedy nalewał mi do szklanki soku pomarańczowego. Westchnęłam, rozumiejąc, że nie odwlekę tego bardziej w czasie.

– Orifielu... Muszę wracać do domu – powiedziałam. Wybrzmiało to niepewnie i miałam ochotę się za to walnąć. Chłopak podniósł na mnie wzrok, a złoto w błękitnych oczach zaczęło się delikatnie poruszać. Wiedziałam, że to odpowiedź na emocję, które się w nim budzą.

– Nie ma pośpiechu. Twoja mama myśli, że jesteś w podróży z Danielem – stwierdził, jak gdyby to był największy problem. Zaczęłam nerwowo bawić się palcami, to był odruch, który nabyłam już w dzieciństwie. Jego dłoń w sekundę przykryła moje, a gdy spojrzałam mu w oczy, ich kolor już się uspokoił. – Nie chcę cię do niczego zmuszać i jeśli chcesz, to możesz wrócić w każdym momencie. Przyznam, że wolałbym cię tutaj zatrzymać, póki nie wrócisz do pełni sił – wytłumaczył, a mi ścisnęło serce.

Podobało mi się to, jak mnie traktował. To jak wierzył, że nie ma prawa wpływać na to, co myślę, czuję, robię, ale jego troska sprawiała, że to, co sama czułam, ten strach, który nie pozwalał mi wrócić do domu, narastał. Będąc tu z nim w Królestwie, czułam się bezpieczna. Gdzieś w środku wiedziałam, że nie mogę tu zostać na zawsze.

Co złego zrobi ci jeden dodatkowy dzień spokoju? - Głos w głowie miał trochę racji.

– Jeszcze jeden dzień – mruknęłam, idąc na kompromis, a w odpowiedzi na przystojnej twarzy wykwitł zniewalający uśmiech. Nachylił się ponad stołem i pocałował mnie w usta. Na chwilę zastygłam w szoku. Nie potrafiłam przyzwyczaić się do tych nowości, ale chociaż sama przed sobą nie chciałam tego do końca przyznać, w klatce piersiowej zawitało ciepło.– Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytał zaczepnie kiedy odsunął się ode mnie.

– Myślę, że pójdę potrenować na klifie. Chcesz dołączyć? – zaproponowałam z nadzieją.

Momentalnie skrzywiłam się, gdy zrozumiałam, na jak zdesperowaną zabrzmiałam. Treningi z nim były ciekawsze, to fakt. W ostatnim czasie próbował namówić mnie, abym celowała w niego, żebym mogła poćwiczyć trafianie w ruchomy cel, ale jeszcze nie byłam na tyle pewna swoich umiejętności, aby ryzykować. Zbyt się bałam, że go skrzywdzę. Już wiedziałam, co Płomień potrafi zrobić z anielskimi skrzydłami. Na samo wspomnienie ciągnących się za Ezaiachem ich resztek zadrżałam.

– Muszę się czymś zająć – wytłumaczył zdawkowo z przepraszającym uśmiechem. Bardzo często musiał się czymś zająć. Podczas swojego krótkiego pobytu w Królestwie doszłam do wniosku, że anioły zawsze mają coś ważnego do zrobienia. Wywróciłam oczami.

– Dobra pracusiu. Jakbyś jednak znalazł chwilę, to dołącz do mnie – wypaliłam, walcząc z zażenowaniem. Na odchodne zabrałam ze stołu pomarańczę. Gdy wychodziłam, żegnał mnie rzewny śmiech anioła.


***


Dotarcie na klif z domu Orifiela było całkiem proste, kiedy już się znało drogę. Musiałam przejść jakieś dziesięć minut iglastym lasem, po czym na horyzoncie wyłaniał się klif, a tuż za nim wzgórze, na którym znajdowała się Kolebka Dusz. To właśnie tam dojrzewały dusze, które opuszczając Kolebkę, trafiały do ciał śmiertelników. Jej widok zawsze wywierał na mnie wrażenie. Wzgórze w jego wyższych partiach otaczała mgła, przez którą przedzierały się złoto-zielone refleksy Anielskiego Ognia, mającego za zadanie chronić duszę przed wpływem nieprzyjaznych istot. To właśnie Anielski Płomień gdzieś u początku mojego istnienia popełnił błąd, przypalając duszę i scalając się z nią. Ale gdyby nie on, nie potrafiłabym obronić się przed Ezaiachem. Prawdopodobnie byłabym już martwa. W tym momencie byłam wdzięczna za nieidealność systemu ochrony Kolebki Dusz.

Przez chwilę stałam tak, napawając się widokiem tajemniczego wzgórza, topiącego się w zielono-złotym świetle, owianego mgłą, która przesłaniała przed wzrokiem wszelkich istot to, co najważniejsze. Zawsze, gdy tam patrzyłam, czułam coś w rodzaju przyciągania. Może to dlatego, że ogień był częścią mnie? Nie byłam jednak na tyle głupia, aby się tam udać. Po pierwsze dostałabym porządną porcją Anielskiego Ognia i pewnie bym tego nie przeżyła. Po drugie nie miałam skrzydeł, a nie miałam pojęcia, jak bez nich ktokolwiek mógł się tam dostać.

Kiedy poczułam, że zbyt długo przeciągam moment namysłu, skierowałam się w przeciwnym od skarpy kierunku w poszukiwaniu większych skał. Jak znalazłam parę na tyle dużych, aby w nie trafić, przeniosłam je w pobliże uskoku skalnego. Dalej zadziwiało mnie to, jak moja siła ewoluowała z czasem. Przenoszenie tych brył nie sprawiało mi prawie żadnej trudności, a wątpię, że przed osiemnastymi urodzinami byłabym w stanie chociaż jedną z nich podnieść i utrzymać przez dłuższą chwilę w powietrzu. Kiedy odstawiłam ostatni kamień, wycofałam się bliżej lasu i zmierzyłam wzrokiem swoje cele. Tego dnia planowałam potrenować to jakiego nasilenia używałam podczas ataku. Orifiel powiedział mi, że jeśli wyćwiczę to dobrze, to nauczę się strzelać w taki sposób, aby obezwładnić demona, bez zabijania go. To mogło okazać się przydatne prędzej niż później.

Kiedy próbowałam zbiec Ezaiachowi, dwoje demonów uchwyciło mnie. Jednym z nich był czarnowłosy mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych, którego serce Orifiel wyrwał podczas ratowania mnie. Drugi z nich... Pamiętałam jego głos i Boże, modliłam się, abym nie miała racji, ale to chyba był Jake. Nie mówiłam o tym Orifielowi, nie byłam tego pewna, a na wspomnienie nienawiści, jaką widziałam w nim, kiedy omal nie zabił Ezaiacha, aż drżałam. Wiedziałam, że nie zawaha się i zabije chłopaka od razu, nie dając mu szansy na wytłumaczenie się. Kochałam Orifiela, ale był brutalny, znacznie bardziej niż bym się tego spodziewała.

– Budujesz fort z kamieni czy coś w tym stylu? – Pytanie zadane znudzonym tonem wyrwało mnie z rozmyślań. Odwróciłam się w stronę lasu.

Parę kroków ode mnie stał anioł o skrzydłach, których paleta kolorystyczna wpadała gdzieś między czerń, a głębokie indygo. Nosił długie, blond włosy. Jego oczy były koloru lilii w rozkwicie, co intensywnie kontrastowało z hardymi rysami twarzy. Szeroką twarz zdobił teraz nieprzyjazny uśmiech, a w oczach malowało się wyczekiwanie.

No tak, nie odpowiedziałam mu - zdałam sobie sprawę.

– Będę ćwiczyć strzelanie – odpowiedziałam szczerze, nieco skonsternowana jego obecnością. Dziwnie było wpaść na przypadkowego anioła, ale w sumie byłam w Królestwie. To był jego dom, nie mój.

– Gdzie twoje skrzydła? – zapytał prosto z mostu. Wzruszyłam ramionami.

– Najwyraźniej pół-anioły nie dostają takich bonusów – stwierdziłam. Na twarzy anioła pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Podszedł powoli w moim kierunku i wyciągnął dłoń.

– Jestem Merks, pierwszy pod dowództwem Orifiela, ty zapewne jesteś Rose?

– Tak. – Uścisnęłam niepewnie jego dłoń. Miałam ochotę zapytać, co miał na myśli, mówiąc ,,pierwszy pod dowództwem Orifiela", ale ugryzłam się w język. Czułam, że lepiej, abym nie zdradzała swojej niewiedzy.

Merks pociągnął delikatnie nosem jak gdyby mnie... wąchał? Wzdrygnęłam się, widząc to. Najwyraźniej zauważył moją reakcję, bo szybko się odezwał.

– A więc to prawda, Orifiel podzielił się z tobą swoją nieśmiertelnością.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top