LI. Obowiązki i... więcej obowiązków


Moi kochani

Wstawiam ten rozdział poza planem, bo wtorek to Wigilia <3

Życzę miłego czytania <3

***


Sam

Minął kolejny dzień i następny. Codziennie próbowałem zrobić coś, co przybliżyłoby mnie do zneutralizowania zagrożenia.

Ezaiacha.

Nie poczyniłem wielkich postępów. Udało mi się dorwać czarnookiego demona, który wcześniej wraz z Dexem próbował porwać Rose. Okazał się bardziej wymagającym przeciwnikiem niż ten drugi. Nawet po wielogodzinnych torturach nie puścił pary z ust. Jeśli myślał, że odpuszczę, to nie doceniał mojego uporu.

– Może teraz jesteś skłonny do rozmowy? – Przekrzywiłem nieco głowę.

Rubinowy sztylet wystawał z brzucha chłopaka. Zadziwiało mnie to, jak wiele krwi mógł stracić i dalej pozostać przytomnym.

Zaśmiał się. Słyszałem towarzyszący temu bulgot krwi, ale on nie przestawał. Dopiero po krótkim wybuchu niekontrolowanego, wrednego chichotu, odezwał się.

– Jedna randka nie wystarczy, żebym zdradził ci wszystkie sekrety... – wymruczał. Światło jarzeniówki oświetlającej piwnicę odbiło się w czarnych tęczówkach, popękanych jak tafla zbitego lustra. Srebrne nitki przełamywały czerń jego oczu, wiły się, przypominały kształtem krawędzie odłamków szkła. Efekt końcowy był raczej upiorny. – Ale gdybyś wziął mnie w jakieś ciekawsze miejsce... Nie masz wrażenia, że jakoś tu nie pasujemy?

Podłoga nieco zafalowała. Wiedziałem, że to tylko iluzja. Tym razem to ja się zaśmiałem, gdy odepchnąłem ten marny nacisk mentalny. Schyliłem się i delikatnie ująłem kołnierz czarnej koszuli chłopaka. Uśmiechałem się i drugą ręką cholernie powoli przekręcałem sztylet. Demon wydał z siebie nieokreślony dźwięk.

– Nie próbuj na mnie tanich sztuczek. Wpływałem na ludzi, zanim ty wziąłeś pierwszy oddech, dzieciaku.

Nagle telefon w mojej kieszeni się rozdzwonił.

„I will never give you up,

I'm not gonna let you down"

Zdusiłem śmiech. Ustawiłem Rickrolla na dzwonek dla pracowników szpitala, żeby nie było szansy na to, że zignoruję przychodzące połączenie. Piosenka była tak samo irytująca jak Bernard.

– Zyskałeś właśnie jakieś dwie godziny na regenerację. Powodzenia – podsumowałem chłodno.

Wyszedłem i zamknąłem drzwi na kłódkę. Demon był ranny i skuty. Od świata zewnętrznego oddzielało go metalowe skrzydło, które nawet dla istot jego pokroju było nie do sforsowania. Odetchnąłem głęboko, starając się o tym pamiętać i odebrałem telefon.

– Pacjent zniknął. – Z ust pielęgniarki padły tylko dwa słowa. Jednak sprawiły, że zamarłem w miejscu.

– Jak to zniknął? – wysyczałem. Wspinałem się szybko po schodach.

– Nie ma go w pokoju – odpowiedziała zdezorientowana, jakby nie zrozumiała mojego pytania.

Rozłączyłem się i wybiegłem na zewnątrz.

Wpłynąłem na każdego pracownika szpitalu, bez wyjątków. Miałem przeczucie, że to nie koniec i ktokolwiek skrzywdził Bernarda, będzie chciał dokończyć to, co zaczął.

Nie mogłem pozwolić, aby stało się coś więcej. Rose by sobie tego nie wybaczyła.

Ja bym sobie tego nie wybaczył.

Wzleciałem ponad korony drzew i przebiłem warstwę chmur. Zimne powietrze szczypało policzki i gołą skórę przedramion. Zacisnąłem szczęki i przyspieszyłem, nie miałem czasu do stracenia.

Dopisało mi szczęście. Chłopak był na dachu, kiedy lądowałem, więc nie musiałem go szukać. Wyglądał na zdezorientowanego, stał przy krawędzi i patrzył w dół. Nie zwrócił uwagi nawet na to, że pojawiłem się za nim, a przecież moje spotkanie z betonem nie należało do najcichszych. Musiałem wytracić prędkość.

Powoli podniosłem się z kucków i podążyłem ku niemu. Ramiona blondyna się trzęsły.

– Bernard. – Spróbowałem zwrócić na siebie jego uwagę, ale nie zareagował. Uniosłem jedną brew i zatrzymałem się parę kroków od chłopaka. – Benjamin – huknąłem.

Obrócił się powoli. Skóra na jego twarzy była trupioblada, a niebieskie oczy szeroko otwarte, jakby zobaczył ducha. Zrobił mały krok w stronę krawędzi.

– Nie podchodź. – Jego głos był pełen strachu. – Nie zbliżaj się do mnie! – krzyknął spanikowany.

– Uspokój się. – Obronnie uniosłem otwarte dłonie nieco do góry, gdy znów się do niego zbliżyłem. – Powiedz mi, co się dzieje. – Nacisnąłem na jego umysł.

Nie czułem oporu. Tak właściwie nie poczułem nic.

Zazwyczaj, gdy dotykałem czyjegoś umysłu, witała mnie gama emocji. Każdy posiada pewne bazowe ,,napięcie" emocjonalne, ono jest tak unikatowe jak odcisk palca. Nieraz mówi o właścicielu więcej niż puste słowa i dyktowane brawurą czyny.

Jednak u Bernarda nie czułem nic, niezależnie od tego, jak głęboko w jego jaźń się zapuszczałem. Miałem wrażenie, że zaglądałem do pustej skorupy, której właściciel pozostawił swoje lokum w ucieczce przed drapieżcą.

„To coś nowego" – pomyślałem.

– Nie zbliżaj się. Nie mogę, nie potrafię, przestań! – wykrzyczał.

Otworzyłem szeroko oczy. Rozpacz, którą słyszałem w jego głosie, za grosz nie pasowała do tego wkurzającego kolesia.

– Odsuń się ode mnie, bo ucierpisz. Wszyscy, kurwa, przeze mnie cierpią! – darł się, próbował mnie przegonić. Zachowywał się jak ranne zwierzę w klatce.

– Hej, hej, spokojnie kolego. – Zatrzymałem się. Starałem się go nie prowokować. Nie potrafiłem wejść do jego głowy, a działo się coś niepokojącego. – Nikt przez ciebie nie cierpi, o czym ty mówisz? – Chciałem go uspokoić, ale nie umiałem znaleźć właściwych słów.

Zaśmiał się gorzko i pokręcił gwałtownie głową.

– Powiedz to mojej matce, która umarła przy porodzie! Mojemu ojcu, który się stoczył! Powiedz to Rose po tym, co jej zrobiłem, tym wszystkim dzieciakom, które dręczyłem jak pajac, powiedz to Melissie, jej pewnie też złamię serce i życie! – Łzy wyciekały z niebieskich oczu, trząsł się jak osika.

– Każdy popełnia błędy – mruknąłem i odetchnąłem głębiej. – To nie twoja wina. Ludzie umierają i nie masz na to wpływu. Twój ojciec, zamiast walczyć, wybrał prostą drogę, która kończy się właśnie w taki sposób. Jasne, popełniłeś parę błędów, ale każdy to robi – mówiłem kojącym tonem, zrobiłem kolejny krok w jego kierunku.

– Nie zbliżaj się, kurwa, mówiłem, że masz nie podchodzić! – wrzasnął i wyciągnął zza pazuchy czarny sztylet. Uniosłem brew do góry. – Odsuń się!

Zignorowałem go. Nie wiedziałem, co się z nim działo, ale nie wyglądało to dobrze.

– Popełniłem więcej błędów niż ktokolwiek inny, ale dalej tu stoję. To, co chcesz zrobić, to jest pójście na łatwiznę. Śmierć nigdy nie jest rozwiązaniem – mówiłem cały czas, miałem nadzieję, że chociaż trochę go rozkojarzę.

– Nie rozumiesz! Chcę zapomnieć! – Zrobił kolejny krok w stronę przepaści, stał dosłownie na jej skraju. – Odejdź albo wezmę cię ze sobą!

Serce waliło mi jak wściekłe ze stresu, jednak się zaśmiałem. Jeśli myślał, że tak łatwo mnie odgoni, to się przeliczył. Wyciągnąłem dłoń, aby go złapać, ale zanurkował pod moim barkiem i wbił sztylet w prawe skrzydło. Najwyraźniej coś wyciągnął z naszych sparingów.

Syknąłem, trafił tuż obok jednego z witalnych punktów. Wiedziałem, że ta rana będzie się długo goić, a latanie będzie trudniejsze. Musiałem go złapać. Zatoczyłem się, prawie go miałem, ale chłopak się okręcił.

Patrzył mi w oczy, kiedy rzucał się z dachu.

– Kurwa mać – syknąłem.

Nie miałem nawet czasu wyciągać tego pieprzonego mieczyka. Musiałem lecieć, jeśli chciałem go złapać.

„Bernard, módl się, żebym dał radę, bo inaczej skończymy w Podziemiu razem i nie dam ci żyć".

Zanurkowałem. Piekący ból rozchodził się od podstawy skrzydła aż po jego czubki. Miałem ochotę je wyrwać, żeby tylko tego nie czuć.

Złożyłem je na tyle, aby móc odbić prosto nad ziemią.

Widziałem, jak blondyn niebezpiecznie szybko zbliża się do chodnika. Zamknął oczy, na jego twarzy zagościł spokój. Na szczęście byłem cięższy, więc szybko go dogoniłem. Kiedy znalazłem się obok, złapałem go i rozwinąłem skrzydła. Ucisnąłem jedną dłonią jego tętnice szyjne. Benji stracił przytomność.

Czułem, jakby zranione skrzydło miało się rozerwać. Krzyknąłem, ale wiedziałem, że nie mogę odpuścić. Zacisnąłem zęby i napiąłem je mocniej.

Wzlecieliśmy do góry. Skupiłem się na uszkodzonym punkcie. Musiałem go uzdrowić jak najszybciej. Niestety leczenie siebie wychodziło mi gorzej niż pomaganie innym.

Zabrałem chłopaka do De-Town. Ułożyłem go na łóżku w sypialni i odetchnąłem głęboko.

– Bernard, co ja mam teraz, do cholery, z tobą zrobić? – Głowiłem się.

Ktokolwiek go dopadł, namieszał mu w głowie na tyle, aby schował swój umysł bardzo głęboko. Zniszczył wszystkie mechanizmy obronne, jakie miał i zmusił do konfrontacji ze zbyt wielką ilością bólu i wyrzutów sumienia. Sprytne i okrutne.

Wiedziałem, że muszę to odkręcić, jednak potrzebowałem czasu. Po pozbyciu się sztyletu poprosiłem Jake'a, aby pilnował dzieciaka. Miałem poniekąd nadzieję, że doświadczenie bliskie śmierci wybiło go z tego pokręconego wpływu, ale wiedziałem, że szanse na to są połowiczne.

Poleciałem do Rose. Musiałem ją poinformować o tym, co zaszło w szpitalu, a przecież dalej nie miała telefonu. Kupiłem nową komórkę, ale miała ją dostać dopiero na gwiazdkę. Wiedziałem, że jeśli dziewczyna wejdzie do kliniki i odkryje, że Bernarda nie ma, spanikuje.

Wylądowałem pod jej domem. Natychmiastowo zauważyłem, że drzwi wejściowe były uchylone.

– Halo?! – zawołałem, przechodząc przez próg.

Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza.

Dom był uporządkowany, nic specjalnego się nie zmieniło. Przeszedłem przez wszystkie pomieszczenia i postanowiłem skupić się na detalach. Na piętrze nic nie odbiegało od moich wspomnień o tym miejscu. Zszedłem powoli po schodach. Na balustradzie zauważyłem wyżłobienie. Wpatrywałem się w słaby, ledwie widoczny ślad po paznokciach i odrobinę krwi obok.

Mięśnie grzbietu stężały, a serce przyspieszyło. Wyostrzyłem wzrok.

Dostrzegłem kolejne krople na posadzce, ich głęboka czerwień budziła we mnie niepokój. Podążyłem za nimi i zatrzymałem się przed wejściem do piwnicy. Wsłuchałem się. Wyłapałem nieregularny, chrapliwy oddech i słabe bicie serca.

Otworzyłem drzwi.

Lekkie światło wylewające się z okien na parterze nie wystarczało, aby dobrze oświetlić pomieszczenie. Wzrok nieśmiertelnego zapewniał mi całkiem dobry pogląd na sytuację, ale nie zamierzałem pominąć czegoś ważnego przez nieuwagę. Wymacałem włącznik światła. Gdy go nacisnąłem, nic się nie stało. Westchnąłem i zmierzyłem wzrokiem przestrzeń. Dostrzegłem sylwetkę chłopaka. Leżał skulony, obejmował się ramionami.

– Aren – zawołałem go.

Poruszył się niespokojnie, ale nie podniósł. Zbiegłem po schodach. Wziąłem go na ręce i wniosłem na piętro. Ułożyłem chłopaka na kanapie.

Przez jego szyję biegła rana, częściowo już zasklepiona. Aren wprawdzie się regenerował, ale nagle cisza stała się zrozumiała.

Skurwiel przeciął mu struny głosowe.

Przyłożyłem dłoń do jego gardła i skupiłem się na uszkodzonych tkankach. Zamknąłem oczy, kiedy spod dłoni zabił złoty blask. Po paru minutach Aren oddychał już spokojniej.

– Dziękuję – wysapał. Uniósł się powoli do siadu, w jasnych oczach widziałem horror. – Schrzaniłem. – Jego głos był zgrzytliwy.

– Co się stało?

– Ezaiach. Przyszedł wczesnym porankiem. Obudziłem się wcześniej, miałem koszmar i wyczułem go. Wbiegłem do sypialni jej matki, ale on był szybszy. Zaatakował mnie i wrzucił do piwnicy, a potem ją zabrał. – Z każdym słowem stawał się bledszy, jakby dopiero teraz wszystko do niego dochodziło. – To moja wina – załkał i się skulił.

Usiadłem obok niego, objąłem go ramieniem. Był zimny jak diabli.

– To nie jest twoja wina. Ezaiach zwariował, jest nieobliczalny, próbowałeś pomóc. – Starałem się go uspokoić.

– Gdybym był silniejszy, powstrzymałbym go! – Uniósł głowę, liliowy blask bił z tęczówek chłopaka. Wszystkie światła w domu zamigotały. – Gdybym tylko się go tak nie bał...

– Ale się boisz. I to normalne po tym, co ci zrobił – uciąłem nieco zbyt ostro. Pokręciłem głową. Przez emocje puszczały mi nerwy. – Gdzie jest Rose?

– Z Księciem. Słyszałem, jak rozmawiali z Danielem. Znalazła jej ciało – wykrztusił.

– Kurwa mać – syknąłem. Chłopak spojrzał na mnie zdezorientowany. – Wstawaj – rozkazałem.

– Czemu? – pisnął, kiedy podniosłem go do pionu.

– Nie będziesz siedział tu sam, jesteś zbyt łatwym celem.

Odwiozłem chłopaka do De-Town. Jake nie wyglądał na zadowolonego. Nic dziwnego, grupa dzieciaków, którą miał się zajmować, ciągle rosła.

Zdusiłem śmiech na widok jego pomarszczonego czoła.


*


– Orifiel! – wydzierałem się pod Portalem.

Śnieżyca się rozhulała. Grudzień był bezlitosny, zapadała ciemność. Tylko Portal i gwiazdy rzucały nieco światła na polanę. Z mroku wyłaniały się powykręcane sylwetki drzew.

Przestępowałem z nogi na nogę, kiedy anioł uparcie się nie zjawiał.

– Nie ignoruj mnie, ty nadęty dupku!

Przestrzeń zamigotała, a po chwili Orifiel stał przede mną. Śmiercionośny wyraz twarzy mojego brata nie zachęcał do pertraktacji.

– Czego chcesz? – zapytał chłodno.

Popchnąłem go mocno, zatoczył się nieco do tyłu.

– Miałeś jedno zadanie – wycedziłem, uderzając go ponownie. Byłem wkurwiony do granic możliwości. – Jedno, do diabła!

– Tak wyszło – odpowiedział tonem bez wyrazu. Patrzył na mnie z obojętnością, która nie pasowała do jego twarzy.

Byłem przyzwyczajony do chłodu, wyniosłości, ale nie do tego. Gorąco rozlało się w trzewiach.

– Tak wyszło? – Uderzyłem go, niewiele myślałem. Raz, potem drugi. Dopiero gdy upadł na śnieg, a z wargi pociekła mu krew, zrozumiałem. On się nie bronił. Westchnąłem i opadłem obok niego. – Co się stało? – zapytałem już spokojniej.

– Złapałem Ezaiacha wczoraj i zamknąłem go. Cały czas był pilnowany... A jednak Rose twierdzi, że zabił jej matkę. – Pokręcił głową, w niebieskich oczach zamigotało coś, co szybko zgasił. Bronił się przed emocjami, wiedziałem to, to był jego podstawowy mechanizm obronny. Udawać, że ich nie ma. – Wraz z Księciem zasugerowali, że nie powinienem ufać moim ludziom. – Spojrzał na mnie w wyczekiwaniu.

Zastanowiłem się. To było coś, o czym myślałem jeszcze w Królestwie.

– Wiesz... Budowa Hierarchii wymusza lojalność, ale tak naprawdę nigdy żaden z was nie pomyślał nad tym, na ile ta lojalność może zostać zakwestionowana... Anioły nie są tylko i wyłącznie żołnierzami. Mają swoje emocje, pragnienia, motywy; to wszystko może je podburzać – odpowiedziałem ostrożnie.

Orifiel pokiwał głową i oparł się dłońmi o śnieg. Spojrzał w niebo, rysy jego twarzy zmiękły.

– Zawsze byłeś jedynym, który nie bał się być ze mną szczery – wyszeptał.

– Popatrz, jaki cudowny los mnie za to czekał – mruknąłem.

Zaśmiał się cicho i przymknął na moment oczy.

– Przepraszam, że wyrzuciłem cię z Królestwa. – Jego głos był tak cichy, że prawie gubił się w wietrze. Zamarłem. – Myślałem, że cię chronię.

Gniew na powrót obudził się w trzewiach, podsycany przez poczucie zdrady, które nigdy mnie nie opuściło.

– Chronisz? Przed czym? Przebywaniem w naszym świecie? Niszczeniem twojej reputacji? – wysyczałem. Moc zawirowała w sercu, chciała wyrwać się na powierzchnię w najbardziej destruktywny sposób. Jedna z chłodnych od śniegu dłoni wylądowała na moim ramieniu.

– Ezaiach ostrzegł mnie, że Siódemka interesuje się twoimi poczynaniami. Twierdził, że jeśli zostaniesz z nami, to cię ukarzą.

Serce przestało bić na moment.

Wszystko, w co wierzyłem od stuleci, zachwiało się w posadach. A on po prostu wstał, rozłożył skrzydła i odleciał, zostawiając mnie z chaosem w myślach.




_________________________________________

Czy Sam postąpił słusznie, porywając demona, żeby go przesłuchać?

Jak myślicie, co stało się Bernardowi (przepraszam, Benjiemu)?

Co myślicie o realnym powodzie, dla którego Orifiel wyrzucił Sama z Królestwa?

Czy Orifiel kłamie?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top