45. Nilay

— Wszystko w porządku? — zapytał mnie Tobias, prowadząc swoje ukochane Lamborghini Veneno, które na tę okazję załatwił mu Rafeal. Wyglądał pysznie w tej koszuli, która tak ładnie opinała jego bicepsy i szerokie ramiona.

— Tak — skłamałam.

— Nie okłamuj mnie. Co się z tobą dzieje? Powiedziałem ci przed chwilą, że dziesięć ton koki wyleciało z Filadelfii, a ty nawet nie zareagowałaś.

Co? Naprawdę coś takiego powiedział?! Chyba całkowicie się wyłączyłam.

— Słyszałam. Wiem, że masz wszystko pod kontrolą. — Wzruszyłam ramionami.

Patrzył na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa.

— Nilay Amerigo, którą znam, nie pozwoliłaby mi mieć wszystkiego pod kontrolą. Na pewno jesteś gotowa na tę akcję? Jeśli nie czujesz się na siłach, mogę zrobić to sam.

Dosyć tego! To, że byłam rozchwiana, nie znaczy, że straciłam jajniki.

Wyciągnęłam broń z kabury na udzie i przyłożyłam ją do jego skroni.

Uśmiechnął się tak szeroko, że znowu przewróciło mi się w cholernym żołądku.

— Jeszcze raz mnie o to zapytasz, to strzelę ci w łeb!

— No w końcu wróciła moja szalona Księżniczka.

Moja...

Schowałam pistolet.

— Rafael jest już na miejscu?

— Tak.

Chwyciłam za nowy telefon i zadzwoniłam do Jareda. Przełączyłam go na głośnomówiący. Przekazał nam, że Tatiana i Lopez, jakieś pięć minut temu pojawili się w lokalu. Póki co, Lopez wykonywał rozkazy. Wszystko mieliśmy na podsłuchach. Usiedli dokładnie w tym miejscu, w którym chcieliśmy i jak na razie przekazywał jej wcześniej ustalone, trefne informacje. Dwudziestu ludzi Trójcy otoczyło restauracje. Nasi ludzie musieli zrobić nam przejście, żebyśmy nie zostali zaatakowani przez przechodniów, zanim wejdziemy do lokalu. Wiedzieliśmy, że paparazzi pojawią się kilka minut po naszym przybyciu. Nasza zaprzyjaźniona, a raczej opłacona przez nas stacja telewizyjna, została pół godziny temu poinformowana o naszym spektakularnym powrocie. Po naszym objawieniu zostanie wystawione oficjalne oświadczenie, że prezydent Saviano w tak bestialski sposób zabawił się naszym kosztem, wydając oświadczenie o naszej śmierci, kiedy my w tym czasie zaszyliśmy się na Tahiti, naszej prywatnej wyspie, by przeżywać w samotności, odcięci od świata, naszą miłość.

Miłość...

Przemierzaliśmy ulicę, a ja po prostu się przyglądałam.

Rodeo Drive to wymuskana do granic możliwości kraina pieniędzy. Można tu spotkać niejednego celebrytę i drogie luksusowe fury, takie, jak na przykład nasze Lambo, któremu turyści pstrykali w tej chwili foty. Wszędzie tłumy ludzi, gnających przez chodniki i podziwiający szyldy największych, najdroższych marek i restauracji. Większość z nich może jedynie marzyć i przyglądać się butikom i witrynom, z nadzieją, że kiedyś będą mogli sobie kupić tam, chociażby jedną rzecz. A ja mogłabym kupić ich wszystkich.

Ryk silnika ucichł. Dojechaliśmy na miejsce. Do jednej z najlepszych meksykańskich restauracji w tym mieście, należącej do Księcia.

Zauważyłam kilka samochodów, należały do naszych. Pewnie gdzieś też byli ludzie Trójcy. Wszystko wyglądało jak zwykły, normalny dzień, w miejscu tętniącym życiem.

— Czterech Rusków jest na tyłach sali, ale zaraz zasną — usłyszałam głos Rafy.

Świetnie.

— Gotowa? — zapytał mnie Książę, chwytając moją dłoń.

— Tak.

Splótł nasze place, a potem pocałował wierzch mojej dłoni. Na ten ruch przeszedł mnie znowu ten dziwny prąd.

Musisz się skupić!

Gdy opuściliśmy samochód, kilka gapiów zaczęło robić nam zdjęcia.

— To Nilay Amerigo?! — Ktoś krzyknął z boku, nagrywając wszystko telefonem.

— Tobias Rejes! — Każdy się zatrzymywał i wyciągał pośpiesznie telefon, by wszystko wytransmitować pewnie na Instagramie i wszystkich możliwych portalach społecznościowych.

Na większości twarzach malował się kompletny szok i dezorientacja.

— Oni żyją! — Facet, który jechał na rowerze, prawie wjechał w stojący przed nim słup.

— Jak to możliwe?!

Kilku naszych ludzi zrobiło nam przejście.

Trzymaliśmy się za ręce i po prostu ruszyliśmy w stronę głównego wejścia. W uchu miałam słuchawkę, w której ciągle słyszałam głos Rafeala, Tobias również. Przekazywał nam wszystkie informacje.

W restauracji musiało być przynajmniej czterdzieści osób. Trzydziestu sześciu naszych ludzie pod przykrywką i czterech jej ruskich parobków. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, jedli, a w tle nawet leciała jakaś piosenka, której akurat nie znałam. Piosenkarka śpiewała coś o życiu i szybkiej śmierci. Całkiem pasowała do nastroju. Zaraz za nami menadżer restauracji, zamknął drzwi na klucz, by żaden pismak nie mógł się wślizgnąć.

Tatiana na nasz widok wypuściła widelec z dłoni, a z ust wypluła, jak się domyśliłam, po szybkim spojrzeniu na jej talerz, kawałek enchilady. Wyglądała jak tania dziwka i chora ćpunka, co nie mijało się z prawdą. Bordowa sukienka z dekoltem praktycznie do pępka, choć cycków brak. Zero smaku. Zero gustu. Z bliska wyglądała paskudnie. Ktoś chyba upiększył te zdjęcia, które widziałam we Włoszech.

W myślach zabijałam tę sukę sto razy na sekundę, a wciąż było mi mało. Pożałuje, że się w ogóle urodziła. Za śmierć Francesco wypatroszę ją do ostatniego nerwu.

— Witamy naszą szanowną koleżankę Tatianę — odezwał się Tobias, zatrzymując się przy ich stoliku. Przyciągnął mnie do swojego boku, chwytając za biodro.

— Ale jak... — mamrotała po rosyjsku.

— A tak, suko, witamy — powiedziałam także w tym języku, szczerząc mocno zęby, a tak naprawdę miałam ochotę tłuc ją, aż oderwę jej głowę.

Z daleka wyglądało, jakbyśmy byli najlepszymi przyjaciółmi. Serdeczne uśmiechy i takie tam. Widziałam przez szybę, że nadal robili nam zdjęcia. Wszędzie błyskały flesze, a pod lokalem utworzyła się dość spora grupka ludzi.

Świetnie, właśnie o to chodziło.

Podjechało również kilka wozów z paparazzi w środku.

Lopez rzucił nam pełne nienawiści spojrzenie.

— Uśmiechaj się ładnie, fiucie, dobrze ci radzę — wycedziłam, uśmiechając się sztucznie, jak cholerny klaun.

Ostatkami silnej woli, powstrzymałam się, by nie rozkwasić mu tej zdradzieckiej gęby i nie wbić mu widelców w gałki oczne.

Jego też czekała śmierć w pieprzonych męczarniach.

— Koka to była zasadzka. Sprzedałeś mnie, Lopez! — pisnęła Kowalow, oglądając się nerwowo za swoimi ludźmi, ale ich już tam nie było. Wiedziała, że była w potrzasku.

— Szukasz kogoś? — zapytałam z głupim uśmieszkiem.

— Przecież oni... — nadal mamrotała, nie dowierzała. — Gdzie moi ludzie? — Rozglądała się gorączkowo. Dopiero chyba zaczynało do niej wszystko docierać.

— Goryle zapadły w głęboki sen — usłyszałam znowu głos Rafy. — Teraz.

— Musicie iść uregulować rachunek. — Uśmiechnęłam się tak szeroko, że praktycznie rozbolała mnie szczęka.

Tatiana zrobiła się przezroczysta.

— A my pójdziemy zjeść obiad, kochanie, bo jeszcze nic nie jedliśmy. — Tobias popatrzył na mnie z miłością.

I uświadomiłam sobie, że chciałam, żeby zawsze tak na mnie patrzył.

— Prawda, kochanie? — Wpatrywał się we mnie wyczekująco, bo chyba gdzieś odpłynęłam.

— Tak. — Kiwnęłam głową.

— Twój ojciec ci tego nie daruje. Znajdzie mnie, bo mnie kocha — powiedziała przez zaciśnięte szczęki Kowalow.

Prawie roześmiałam się na całe gardło.

Chora psychicznie idiotka. Nawet nie wiedziała, że jest obserwowana i wszędzie ma podsłuchy. Ciągle zastanawiałam się, czemu ona nadal żyje.

Tobias obrócił się plecami do okna, żeby nikt nie mógł widzieć jego twarzy.

— Ostatni raz mówię, rusz tę chudą dupę i idź uregulować rachunek ze swoim przyjacielem. — Jego rysy twarzy się wyostrzyły, a głos uderzył w niebezpieczny ton. — Uwierzcie mi, bardzo się powstrzymuje, żeby was tu nie wypatroszyć.

Uwielbiałam, kiedy był taki gniewny, niebezpieczny... To właśnie pokazywało, że cholerny szef wrócił!

Mój Meksykanin.

— Dla waszego dobra, lepiej będzie, gdy posłuchacie.

Chwyciłam Rejesa za dłoń i nie oglądaliśmy się za siebie. Ruszyliśmy w głąb lokalu, do oddzielnej sali, w której został specjalnie dla nas przygotowany stół. Nasi ludzie dopiero teraz dowiedzieli się o naszym zmartwychwstaniu. Witali nas i usuwali się nam z drogi w podskokach.

— Ruszyli w stronę baru. Zaraz ich przejmiemy — odezwał się Rafa. — Kierowca już na nich czeka. Musimy zgubić ludzi Trójcy.

Świetnie.

Tobias odsunął mi krzesło, ale zanim usiadł na swoje, pocałował mnie przelotnie w usta. Tym razem już z łagodnym wyrazem twarzy. Ten wzrok zawsze był zarezerwowany tylko dla rodziny, dla tych, których ko...

Potrząsnęłam głową.

— Już nie musisz udawać — palnęłam.

— Dlaczego miałbym to robić? — Popatrzył na mnie podejrzliwie. — Pocałowałem swoją kobietę, to chyba normalne? — Uniósł brew.

Swoją kobietę...

Uczucia, jakie do niego żywiłam, zaczęły mnie przerażać. Myśl, że za chwilę to wszystko mu się znudzi... W sumie sama nie wiedziałam, co chciałam od niego usłyszeć.

A może i wiedziałam...

Od kiedy potrzebujesz jakichś deklaracji, Nilay?

Kurwa, co się ze mną działo.

Nachyliłam się nad stolikiem, przyciągnęłam jego twarz do swoich ust i pocałowałam go mocno, desperacko, jakby od tego zależało moje życie. Odwzajemnił to.

Nogi zaczęły mi drżeć.

— Na pewno wszystko okej? — zapytał, odrywając się od moich warg. Patrzył na mnie z cholerną troską. Pewnie zastanawiał się, co to teraz było.

— Tak, chciałam cię po prostu pocałować.

— Możesz robić tak częściej. — Uśmiechnął się szeroko, a mnie znowu zabiło mocniej serce.

Szlag! To jest mój koniec.

Dopiero głos Rafy sprowadził nas na ziemię.

— Mamy ich. Zaraz zaaplikujemy im środek nasenny. Co najlepsze nikt nas już nie obserwuje. Nie mamy nikogo na ogonie. Spotkamy się na miejscu.

Spojrzeliśmy sobie z Tobiasem w oczy.

— Myślisz, że ich wycofali? Co oni kombinują? Pewnie już wiedzą.

— Dowiemy się tego, jak tylko stąd wyjdziemy.

Skinęłam głową.

— Może jeśli już tu jesteśmy, a wszystko poszło po naszej myśli, to skorzystamy z okazji i wspólnie coś zjemy? — Znowu ten uśmiech.

— Randka na robocie, Rejes? — Mlasnęłam, ale też się uśmiechałam.

— Szefowie mogą wszystko. — Puścił mi cholerne oczko.

To nie był całkiem taki zły pomysł, zwłaszcza gdy czekało na nas przed wejściem stado hien, a Trójca planowała nas oskalpować.

To było więcej niż pewne.

Pieprzyć to.

Zginiemy razem.

— Więc nakarm mnie...


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top