Rozdział trzynasty
— Och, czyż nie jest tu pięknie? — oświadcza Dafne Greengrass, wprowadzając Pansy za rękę do sali balowej.
Gdy poprosiła ją o wspólną wizytę w miejscu, gdzie miało odbyć się przyjęcie, natychmiast odmówiła, ale Dafne to nie wystarczyło. Nadal nalegała, upominała się i robiła błagalne miny, aż w końcu musiała się zgodzić.
— Tak, jest — przyznaje po chwili milczenia, kiedy oczami wodzi po misternych dekoracjach i czarodziejach, krzątających się z różdżkami, którzy tylko czekają, aby coś poprawić, upiększyć lub stworzyć na nowo.
I nie kłamie. Monumentalna sala z ogromnym kryształowym żyrandolem i lśniącą, jasną podłogą zapiera dech. Ornamenty wykonane ze szkła i białych kwiatów odbijają światło raz za razem, gdy pracownicy puszczają w ich stronę zaklęcia, sprawdzając, czy działają. Gdzieniegdzie poupinano aksamitne zasłony w liliowym kolorze, łagodnie kontrastujące z bielą ścian i pozostałych dekoracji. W rogu postawiono lekkie podwyższenie — najpewniej dla muzyków. Pansy odwraca się, chcąc iść w tamtą stronę, ale przyjaciółka kładzie jej dłoń na ramieniu.
— Och, poczekaj, zaraz się przejdziemy, ale wpierw muszę porozmawiać z mamą. — Ujmuje ją delikatnie pod rękę i zaczyna prowadzić w stronę smukłej, wysokiej sylwetki Océane, która z pogodną miną udziela reprymendy bladej Astorii.
Pansy mimowolnie wbija paznokcie ze wnętrze dłoni i próbuje stłamsić rosnącą gulę w gardle.
— Dafne! Dobrze, że jesteś! — woła pani Greengrass, jakby zapominając o swojej drugiej córce. Przytula ją, a potem kieruje uśmiech do Pansy. — To miło z twojej strony, że towarzyszysz Daf. — Lustruje ją lodowym spojrzeniem pięknych oczu, a następnie jakby od niechcenia zatyka jasny pukiel włosów, który wydostał się z koka. — Astorio, zajmij się gościem. To chyba potrafisz zrobić.
Dziewczyna rumieni się, odchrząkuje i nerwowo uśmiecha się do Parkinson.
— Chodźmy na dwór. Tam też jest przepięknie udekorowane.
Kiwa głową. Powstrzymuje się odpowiedzi. Tam nie ma twojej matki.
Astoria nie kłamała i ogród w równym stopniu zachwyca Pansy, co sala balowa, ale nie zajmuje tym myśli. W milczeniu obserwuje młodszą Greengrass, która próbuje ukryć frustrację za lekkim uśmiechem. Bez skutku.
— Tak naprawdę to Dafne ściągnęła cię, bo mamy potem spotkanie. Wiesz, z dawnymi Ślizgonami — wypala nagle i przygryza dolną wargę. Wygląda jak mała dziewczynka, mająca coś na sumieniu.
— Podejrzewałam to — odpowiada uspokajająco, chociaż nie przyszło jej to na myśl ani przez chwilę.
Astoria z powątpiewaniem kiwa głową.
— Jeszcze raz przepraszam za zachowanie Draco. On... jemu jest bardzo trudno, Pansy.
— Wiem.
— Więc nie gniewasz się na niego?
— Sama na jego miejscu zachowałabym się pewnie tak samo.
Znów kiwa głową. Wyraz jej oczu przyprawia Pansy o litość i poczucie winy. Ma ochotę przykryć ją kocem, pogłaskać po głowie i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a potem zaśpiewać kołysankę. Jest taka drobna, myśli, a jednocześnie silniejsza, niż ja kiedykolwiek byłam.
— On nie chce mi powiedzieć, co zaszło między wami. — Podejmuje Greengrass, skarżąc się mimowolnie. — Uważa, że to sprawa dotycząca tylko was.
Na początku Pansy nie wie, co powiedzieć. Odchrząkuje i spuszcza wzrok na swoje palce. Skubie rąbek spódnicy. Zaciska usta. A potem mówi. Niepewnie. Lękliwie. Cicho.
— Może nie powinnaś naciskać.
Astoria unosi głowę, jakby zaskoczona. Mruży nieznacznie oczy. Tak samo robi Dafne. Te same skrzywione idealnie wykrojone usta.
— Może — przyznaje w końcu, ale nic więcej już nie mówi.
Zaczyna iść w stronę posiadłości.
Na spotkanie ze Ślizgonami w małej restauracji na Pokątnej wchodzą spóźnione, ale Dafne nic sobie z tego nie robi. Rzuca kilka słów o tym, jak to wybierała z matką muzykę na bal i za bardzo je to pochłonęło, ale przecież to nie problem. Astoria tylko uśmiecha się pogodnie i z powitaniem na ustach wślizguje się na miejsce obok Draco. Pansy nie mówi nic. Przez chwilę stoi zakłopotana, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni, a potem opada na najbliższe krzesło.
Czuje na sobie spojrzenia. Ma wrażenie, jakby ich wzrok przewiercał każdą jej warstwę na wylot, jakby była tarczą i przedziurawienie jej stanowiło cel. Stara się nie zwracać na to uwagi. Nerwowo, ze zbyt dużym skupieniem przegląda menu, jednocześnie przysłuchując się rozmowie. Nie mówią jednak o niczym interesującym, ot, zwykłe, codzienne głupoty, więc po chwili wyłącza się i pozwala myślom odpłynąć jak zwykle w tę samą stronę. Ku Harry'emu. Jest ciekawa, co by powiedział, gdyby widział, co właśnie robi i z kim. Może uśmiechnąłby się tym swoim krzywym uśmiechem, przekrzywił lekko głowę i prychnął, że powinna wyprostować się. Może.
— Słyszałam, że twoja suknia na bal jest zjawiskowa, Pans.
Na dźwięk dawno niesłyszanego zdrobnienia, Parkinson otrząsa się i unosi słabo kąciki ust, obdarzając Tracey zmęczonym grymasem.
— Zobaczymy. Pewnie będę wyglądać przy was jak wieśniaczka. Aż się boję pomyśleć, jak wyjdę przy Dafne.
Starsza Greengrass wybucha krótkim, perlistym śmiechem i z niewymuszoną gracją odrzuca włosy na plecy.
— A z kim idziesz? — pyta nagle Milicenta i mimo że sprawia poczucie pogodnej i po prostu miłej, Pansy z trudem powstrzymuje się przed zaciśnięciem zębów.
Odpowiada na jej zajadłe, kipiące kpiną spojrzenie i nieznacznie unosi podbródek.
— Sama, ale tylko po to, żeby dla mnie zostało więcej wina.
— Zamierzasz się iść jedynie po to, by się napić? Myślałam, że jakieś ostatki dobrego wychowania jeszcze ci zostały.
— Och, Milicento, wszyscy wiemy, że to ty skończysz pod stołem tak jak na... hmm, wszystkich ostatnich uroczystościach.
Blaise parska śmiechem. Na ustach Teodora również błąka się cień uśmiechu i właśnie to podnosi Pansy na duchu. Rozluźnia się, a zmarszczka między jej brwiami znika.
Rozmowa znów ożywa i wraca na właściwy tor, więc Pansy postanawia wrócić na pozycję obserwatora, wtrącając coś co jakiś czas, aby nikt nie nabrał absurdalnych podejrzeń.
Nie potrafi się powstrzymać przed rzucaniem ukradkowych spojrzeń Astorii i Draco. Mimo że siedzą w centrum, są również na uboczu, jakby zamknięci we własnej bańce mydlanej. Malfoy milczy przez większość czasu i Parkinson wie, że jego blizny jeszcze się nie zagoiły. Po dawnym Draco pozostał jedynie obłok dymu, który i tak za moment zniknie. Nigdy nie wyglądał gorzej. Niemal przezroczysta skóra, opinająca się na wystających kościach policzkowych. Podkrążone oczy. Skrzywione wargi. Niezadbane włosy. Porozciągana koszula. Widok Astorii obok niego prawie razi w oczy. Rozpromieniona, emanująca gracją i blaskiem wygląda, jakby przyszła z innego świata. Za tą poświatą musi kryć się choć okruch mroku, myśli Pansy, a potem mimowolnie się wzdryga.
Draco przyłapał ją. A teraz wbija w nią gniewny wzrok, traktując jak najgorszego wroga.
Rozumie go. Dlatego do końca wieczoru ani razu na nich nie patrzy.
Posyła wszystkim fałszywe uśmiechy, szczebiocze i ripostuje, robiąc to, czego od niej oczekują. Bycia dawną Pansy.
Zakopałam ją kilka metrów pod ziemią, stwierdza i unosi kieliszek, by wznieść toast. Za siebie.
a/n Mam świadomość, że ten rozdział jest piekielnie spóźniony i powinien zostać wstawiony pewnie z cztery tygodnie temu, ale musicie mi uwierzyć — wyjazd, nadrabianie wszystkiego, zawirowania stopnia wszelakiego to nie są rzeczy, które ułatwiają pisanie. Postaram się wrócić do cotygodniowego publikowania, nie mogę jednak nic obiecać. (Wbrew pozorom tworzenie fanfików potrafi być wykańczające).
Miłego dnia/nocy/whatever! <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top