Rozdział siódmy
— Poczekaj, Teodor, chcę z tobą porozmawiać — woła Pansy, idąc za nim krok w krok w ogrodzie Greengrassów. Zmęczyła się biegiem i teraz dyszy. — Niepotrzebnie chcesz mnie unikać. Zachowam dyskrecję. Naprawdę. Od kiedy to trwa?
Ignoruje ją i wciąż idzie z rękoma wbitymi w kieszenie.
— Teodor. Porozmawiaj ze mną. Pomogę ci.
Tym razem gwałtownie się odwraca.
— Przestań, do jasnej cholery, przestań. — Wypluwa słowa, jakby przez całą drogę wypełnioną nawoływaniem Parkinson gromadził je i czekał tylko, aby wyrzucić z siebie wszystkie. — Za kogo ty się uważasz, co? Wparowujesz tu po kilku miesiącach, jakbyś wcale nie opuściła ludzi, którzy mieli cię za przyjaciółkę. Patrzysz na każdego z pogardą, myśląc, że jesteś ponad nami, ale to bzdury, bo jesteś gorsza. W dodatku to twoje obrzydzenie plotkami, chyba lepiej byś nie mogła udawać. — Urywa, by zaczerpnąć oddechu. — Jesteś tak samo wścibska, jak twoja matka i reszta tych kobiet, które teraz obdarzasz jedynie krytycznymi spojrzeniami.
— Na miłość boską, Teodor, to nie tak...
— Nie przerywaj mi — rzuca ostro. — A teraz śmiesz wtrącać się w moje uczucia i moje sprawy, o których nie masz zielonego pojęcia. Widziałem, jaka byłaś urażona, gdy Milicenta spytała o Pottera. Zachowujesz się dokładnie jak ona.
— Ja...
— Od razu byłem przeciwny, gdy Dafne powiedziała, że przyjdziesz. Wiedziałem, że to będzie tragedia. Ale to chyba jest w twoim stylu, prawda? Namieszać, wepchnąć nos tam, gdzie nie powinnaś, a potem kłaniać się, jakbyś była pieprzoną gwiazdą wieczoru.
Przestaje mówić, lecz w uszach Pansy wciąż dźwięczą słowa. Czuje, że zaraz się rozpłacze i najchętniej uciekłaby do domu, ale nie jest w stanie. Stoi na dygoczących nogach, wpatrując się w twarz chłopaka. On również na nią patrzy. Z niechęcią, wrogo. Taki wzrok wywołuje strach.
Pansy unosi dłoń, jednak po chwili ją opuszcza i wbija spojrzenie we własne buty. Przez kilka minut stoją tak naprzeciw siebie, z ciężką od złości ciszą pomiędzy i zimnym wiatrem za plecami, a potem Parkinson odwraca się na pięcie i zaczyna biec, jak mała dziewczynka wymachując rękami.
Nott obserwuje ją przez moment, następnie zaś wzdycha i rusza w przeciwną stronę.
Kilka godzin po spotkaniu Pansy stoi pod prysznicem i próbuje udawać przed samą sobą, że przestała ją boleć głowa.
Gdy wróciła do rezydencji, oświadczyła, że Teodor źle się poczuł i postanowił wyjść. Do końca przyjęcia modliła się, aby nie wracał. Szczęście jej dopisało, a ona opuściła towarzystwo jako jedna z pierwszych, tłumacząc się pracą.
Teraz jest pewna, że dobrze zrobiła. Przekraczając próg domu, rozpłakała się. Usiadła na wycieraczce i pozwoliła, by łzy rozpuściły staranny makijaż wykonany przez Dafne. A potem weszła od razu pod prysznic, wodą zmywając resztki parszywego dnia i uspokajając każdy skołatany nerw.
Żal jej Dafne. Przez tyle lat była jej bliższa niż matka i przez tyle lat otaczała ją bezinteresownym ciepłem, że obecnie ledwo tłumi w sobie ochotę zmiecenia z powierzchni ziemi Océane Greengrass oraz jej idiotycznych wymagań. Prawa rządzące arystokracją — a raczej kobietami arystokracji — od zawsze powodowały u niej jedynie wstręt i strach, ale luksus w chwilach wątpliwości mydlił jej oczy. Ignorowała te wszystkie problemy, zanurzając wargi w najdroższych winach, oblekając ciało jedwabiem i podróżując do miejsc, gdzie bogactwo stawiano na pierwszym miejscu. Obserwowanie przyjaciółki w sytuacji, w której liczyły się tylko pieniądze i krew, zaczyna wzbudzać w niej lęk, zmieszany z przytłaczającą bezradnością.
A co jeśli jej matka zmusi ją do małżeństwa? A co jeśli do końca życia będzie musiała znosić obecność człowieka, którego w głębi serca nienawidzi? A co jeśli...
Zaciska dłonie we włosach dopóty, dopóki nie poczuje bólu, a następnie zwiększa strumień wody.
Wracając z łazienki, podświadomie kieruje swoje kroki do szafy i dopiero kiedy siedzi z kartonowym pudełkiem na kolanach, a kieliszkiem wina w dłoni, uświadamia sobie, że są to rzeczy Harry'ego. Przeciera oczy i szczypie się w ręce, jakby to nie ona je wyjęła. Już ma zamiar zrzucić to na karb zmęczenia i odłożyć je tam, gdzie było, jednocześnie o nim zapominając, ale w ostatniej chwili powstrzymuje się. Zbyt długo odkładała przejrzenie tych rzeczy.
Powoli unosi wieko, jakby obawiała się tam ujrzeć smoka. Przełyka głośno ślinę.
Rzeczy przykryte są powyciąganą szarą koszulką. Pansy jak w malignie chwyta ją i zatapia w niej twarz. Zapach wciąż jest ten sam. Dokładni taki, jaki zapamiętała. Przez moment daje jej upragnioną ulgę, ale z każdą następną sekundą sprawia, że obezwładniająca tęsknota narasta. Odrywa go od policzka i rzuca na podłogę, czując nagły przypływ gniewu. Nie powinna się rozczulać.
Wyciąga jakieś pojedyncze ołówki, które zwykł zakładać za ucho, podczas wymyślania kolejnych efektownych strategii dla swojej drużyny. Lubiła wtedy na niego patrzeć. Na jego zmarszczone brwi, lekko zgarbione plecy i dłoń sunącą po kartce. Przypominał jej ptaka, który szykuje się na długi lot i tylko drży, aby znów wzbić się w niebo. Mawiał, że nie chce, by go wtedy obserwowała, ale za każdym razem, gdy przyłapywał ją na tym, uśmiechał się lekko i wracał do rysowania.
One również lądują na posadzce. Tak samo, jak para rękawiczek z logo Gryffindoru, na wpół zużyta buteleczka wody kolońskiej i kilka kartek urodzinowych. Pansy dochodzi do wniosku, że równie dobrze mogłaby wszystko wysypać na podłogę, a potem wsunąć pod łóżko.
Nie robi tego.
Przy kolejnym T-shirtcie zaczyna płakać. Ma wrażenie, jakby każda rzecz przywoływała jakieś wspomnienie, ociekające jednocześnie słodyczą i żałością. Po chwili uświadamia sobie, że rzeczywiście tak jest. Pamięta, jak w tej koszulce robił jajecznicę na śniadanie i przez to, że wciąż zaczepiała go pocałunkami, spalił ją. Albo jak wracał z treningu cały przemoczony, z oklapniętymi włosami i skwaszoną miną, ponieważ drużyna w ogóle go nie słuchała.
Nie tłumi w sobie łez, chociaż czuje do siebie wstręt. Jesteś beksą, Pansy, myśli, cholerną beksą. Nie powinna rozgrzebywać przeszłości. Tylko głupcy to robią.
— Mój Boże, jestem taka żałosna — mówi nagle, dusząc się od szlochu i przyciskając do piersi koszulkę. Wbija tępo wzrok w sufit. — Żałosna — powtarza.
Z otępienia wyrywa ją dzwoniący telefon. Ocierając wierzchem dłoni łzy, podnosi się z łóżka i chwiejnie podchodzi do aparatu, stojącego w korytarzu. Odchrząka, a potem podnosi słuchawkę.
— Halo? — Z całej siły stara się ukryć to, że przed chwilą płakała i nie brzmieć jak mała, zagubiona dziewczynka.
— Pansy? Tu Dafne. Astoria powiedziała, że lepiej zadzwonić, niż teleportować się do ciebie. Nareszcie przydaje się to ustrojstwo, które kazała zamontować. — Urywa, biorąc wdech. — Wybacz, że zajmuję ci dzisiaj tyle czasu, ale zapomniałam, by spytać cię na spotkaniu. Wybieramy się jutro do takiej nowej restauracji na Pokątnej, podobno jest świetna. Przyjdziesz?
Milczy przez kilkanaście sekund, zanim zbierze się na odpowiedź.
— Dafne, ja pracuję. Nie mogę chodzić ciągle na jakieś przyjęcia, wychodzić, kiedy tylko mi się zachce. Dziękuję, ale nie przyjdę. — Jej głos jest zadziwiająco stanowczy. Przymyka oczy.
— Och, jaka szkoda! Astoria podejrzewała, że tak odpowiesz, więc zamierzałyśmy iść dopiero wieczorem.
— Nie, Dafne. Jeszcze raz dziękuję. Miłego dnia.
— Ale...
Nie wie, co mówi dalej Greengrass. Odkłada słuchawkę.
Starcza jej sił jedynie na powrót do łóżka, a potem zasypia, zmęczona własnym płaczem i wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top